Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w sercu czułem jakąś trwogę; nie było mi wesoło. Do tego jeszcze, co dziwne, spotkałem się w przedpokoju z podporucznikiem Bakanowem, z którym nie przywitaliśmy się nawet a tylko popatrzeli niewyraźnie na siebie, poczem mi się jakoś tak przykro zrobiło.
Obeszły karty siedm czy ośm razy w około i na mnie przyszła kolej trzymać bank. Położyłem, jak sobie teraz przypominam, na prawo dwójkę karo, na lewo króla, pik i kładę środek raz, dwa, trzy, pięć, dziesięć. Widzę, że się karta zagięła i mówię do siebie: „Zagięła się, bankier wygra“. Znane to graczom przysłowie. Nareszcie bęc, wyrzuciłem dwójkę. Moja! Lecz jaki los! Omyliłem się i wyrzuciłem naraz dwie karty. W tej chwili słyszę z tyłu: „Poruczniku, oprócz tego, żeś łajdak, jesteś jeszcze i szuler!“ Odwróciłem się, a Bakanow trzasnął mnie pięścią w twarz. I ktoś drugi uderzył mnie również w twarz i jeszcze i jeszcze ze wszystkich stron! Ja krzyczę: „Panowie! Pozwólcież! Cóż się stało? To nieporozumienie!“ A ci krzyczą: „Wynoś się z kasyna! Wyrzucić go! Za okno z nim! Szuler! Jutro precz z pułku!“
Rozumie szanowny pan, oni chcieli mnie za Marję Nikołajewnę ukarać, a nie chcąc jej przytem przed całą publicznością kompromi-