Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

napiwek, ale idź zawołaj tutaj do posługi Andrzeja, bośmy do niego przywykli“.
Jak się kończyło u nas w restauracji wydawać kolację, to przy bufecie zostawał się tylko jeden kelner dyżurny na przypadek, gdyby z pod numerów kto czego zażądał. A nas większa część braliśmy fraki we węzełki i szli do restauracji „Wenecja“ posiedzieć ze dwie godzinki, pograć w karty i w bilard.
Jak my się tam ze służbą obchodzili, Boże wielki! Rozwalamy się na stołkach, nogi nie omal na stół: „Ej, ty chamie, gwoździu!“ Innych nazwisk nie było dla usługujących. „Nie widzisz sukinsynie, komu służysz? Jakiś likier przyniósł? W pyski was walić chamów!“ Ten oczywiście widzi, że nad nim znęca się swój brat, zuchwalec bezczelny, ale musi milczeć z obowiązku. Napiwki dawaliśmy za to grube.
A jak obrabialiśmy między sobą państwo, które u nas bywało! Bo też i prawdę powiedziawszy, państwo myślicie, że my jak manekiny, nic nie widzimy, nie słyszymy, nie rozumimy. A przed nami nic się nie ukryje. Wiemy, kto lubi pić na cudzy rachunek, kto pieniądze towarzyszowi potajemnie zabiera do węzełka z chusteczki albo wsuwa do buta.