Strona:Aleksander Kuprin - Wiera.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tem napisano: niech jedni drugich całują“... i tak dalej. Znany program.
Przyjechałem do Marji Nikołajewny już pod wieczór. Siedzę i pojęcia nie mam, co jem, piję i co plotę. Mąż jej, podpułkownik, obok w sypialnym pokoju chrapie, wróciwszy też z wizyt. Pora była tak szara, ni to dzień, ni to wieczór; na dworze deszczyk, nuda, zegar szepce, rozmowa się nie klei. Smutek mnie ogarnął. Zacząłem opowiadać Marji Nikołajewnie o moich dziecinnych latach, o Juszce, o ojcu, o lince, o tem, jak mnie z gimnazjów wyganiali. Rozpłakałem się. I oto, słuchaj, szanowny pan, jak człowiek może być podłym.
Płaczę, nos siąkam, łzy mi płyną z oczu i nosa, cały się trzęsę, opowiadam pięknej pani wykształconej najobrzydliwsze okropności, tak, że zdaje się, jakbym duszę całą wynicował. Ale nie — siebie ostatecznie przedstawiłem sympatycznei, jakbym niby był jakąś taką nieuznaną przez nikogo, wyższą istotą, czemś w guście Eugeniusza Onegina o ciężkiem pacholęctwie, chłopca, który nigdy pieszczoty nie zaznał. Czego ja tam jej wszystkiego nie nabajał...
Patrzę, a ona też płacze. Pochyliła, uważa szanowny pan, głowę na bok, ręce załamała