Z pola walki/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor J. Leński
Tytuł Z pola walki
Podtytuł Opowiadania żołnierskie
Wydawca Polskie Wydawnictwo Komunistyczne
Data wyd. 1920
Miejsce wyd. Kijów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

BIBLJOTECZKA „ŻOŁNIERZA REWOLUCJI“ Nr. 3.


„Proletarjusze wszystkich krajów, łączcie się!“
Z POLA WALKI.
OPOWIADANIA ŻOŁNIERSKIE.
Napisał J. LEŃSKI.
KIJÓW—1920 r.
POLSKIE WYDAWNICTWO KOMUNISTYCZNE.





BARYKADA

Od samego rana grupy robotników gromadziły się na głównej ulicy miasta.
Gruchnęła powiem wiadomość, że oddział milicji gwardją robotniczą zwany, ma być rozbrojony.
Oddział ten, składający się z samych niemal robotników, był chlubą proletarjatu górniczego. Wszyscy patrzyli nań, jak na zawiązek gwardji robotniczej, która nie dziś to jutro sztandar czerwony podniesie do góry i da bój ostatni kapitałowi.
Jakoż istotnie zanosiło się na rewolucję. Fabryki i kopalnie stanęły. Nastrój walki potęgował się z każdą godziną. W powietrzu pachło prochem.
Ale i wróg nie spał. Zgraja żandarmów urządzała po nocach rewizje i obławy. Tu i ówdzie dochodziło do krwawych starć między milicją a żandarmerją.
Były to jednak drobne utarczki przed bitwą, która zbliżała się coraz bardziej.
Aż wreszcie nastąpił wybuch…
Tłumy robotników w szarych kurtach i bluzach wyległy na ulicę. Uzbrojeni milicjanci starali się ująć ten potok w karby pewnej organizacji i skierować, dokąd trzeba. Z karabinami na plecach obchodzili oni tłum i doradzali stawać w szeregu, aby nie pozwolić żandarmom wedrzeć się do środka.
Do szeregów, towarzysze! — brzmiała komenda.
A gdy już przednie rzędy utworzyły zwartą awangardę, z powodzi głów wyłonił się nagle sztandar czerwony. Fala ludzka zakołysała się, jak łan pod wiatru tchnieniem. Tysiące oczu wzniosły się naraz ku sztandarowi, stalowym zamigotały blaskiem. Parę osób drżącemi głosami zaintonowało pieśń, która wnet została podchwycona przez najbliżej stojących, wędrowała coraz dalej, aż wreszcie z tysiąca piersi huknęła, jak grzmot, pod niebiosa:
Na barykady, ludu roboczy,
Czerwony sztandar do góry wznieś!
Śmiało do boju wytęż swe ramię,
Bo na cię czeka zwycięstwa cześć.
Młoty w dłoń....
.........
Na zakręcie ulicy stał szwadron ułanów w pogotowiu bojowym. Zwrócony twarzą do żołnierzy dowódca tłómaczył, jak trzeba działać wobec „hołoty“. W głosie jego dźwięczała nienawiść i pogarda:
— Żołnierze — mówił on głosem urywanym — Polska musi być silną. Kto osłabia jej moc, ten nasz wróg i z tym, jak z wrogiem postępować należy. Tam oto zebrał się tłum pod komendą bolszewików, którzy za pieniądze moskiewskie postanowili wtrącić kraj w otchłań wojny domowej. Na czele robotników stoi milicja, która zaprzedała się żydom. Tłum trzeba rozpędzić, a milicję rozbroić.
— Żolnierze! Nim ruszycie do ataku, muszę wam przeczytać rozkaz komendy wojskowej. Brzmi on krótko i węzłowato:
— Mierzyć w tłum. Strzelać prosto. Zabijać prowodyrów![1]
— Zakarbujcie sobie te słowa dobrze w pamięci.
— Niech żyje Polska!
— Niech żyje! — powtórzyli ułani trzykrotnie według regulaminu wojskowego.
…A tymczasem pochód ruszył naprzód. Coraz donośniej rozbrzmiewała pieść Barykad i Czerwonego. Purpura sztandarów mieniła się w blasku słońca.
Lecz na zakręcie ulicy czołowe szeregi spotkały się oko w oko ze szwadronem ułanów, który tworzył barjerę, zagradzającą drogę pochodowi.
Na jeden moment chorążowie stanęli, a za niemi, jakby iskra elektryczna poszła skroś tysiące ciał, łamać i chwiać się poczęły dalsze zastępy manifestantów. Szybko jednak nastąpiła widać decyzja w głowach przodowników, skoro tłum ruszył dalej w poprzednim porządku.
Oficer ułanów dał znak ręką przodownikom, aby zatrzymali pochód i zaprzestali śpiewu, który też stopniowo, jakby według rozkazu, przekazywanego z ust do ust, milknął w coraz dalszych zastępach, aż wreszcie zapanowała cisza, skłócona szmerem pytań, przechodzących w pomruk złowrogi.
— Na mocy rozporządzenia władz pochód winien być natychmiast rozwiązany — wołał tubalnie oficer. — Stan wyjątkowy zabrania wszelkich zgromadzeń pod gołym niebem. Proponuję rozejść się natychmiast.
Ale tłum żywiołowo parł naprzód. Dalsze zastępy nalegały całym ciężarem. Grupa przodowników, wziąwszy się za ręce, utworzyła łańcuch piersi, zasłaniający pochód. Z tłumu poczęły rozbrzmiewać wołania pod adresem żołnierzy:
— Bracia! Towarzysze! Nie strzelajcie do swoich. Niech żyje solidarność robotnicza!
Wówczas oficer odwrócił się na koniu w stronę żołnierzy i znów dał jakiś znak ręką.
Rozległ się przeciągły głos trąbki żołnierskiej, poczym wśród śmiertelnej ciszy zahuczała komenda:
— Baczność! Gotuj broń!
Zaszczękały nagle karabiny. Suchy trzask otwieranych zamków rozdarł ciszę, a po nim nastąpił lakoniczny rozkaz:
— Pal!
…Dym, ogień i huk salwy karabinowej… Przeraźliwy krzyk ugodzonych kulami, głuchy jęk ciężko rannych, a wreszcie hałaśliwy pogwar mrowia ludzkiego, które cofać się poczęło na całej linji.
— Stać! — krzyczeli prowodyrzy.
— Spokój! — wołali milicjanci, starając się wszelkiemi siłami utrzymać porządek.
Pod wpływem tych okrzyków tłum począł się uspokajać i zapanował nad sobą. Nim jednak niektórzy zdążyli nachylić się nad rannemi, zadudniły po bruku kopyta i w piekielnej szarży żołnierze wdarli się w sam środek tłumu, rąbiąc szablami na wszystkie strony.
Zwalił się z nóg chorąży, ale chwiejący się sztandar pochwyciły inne, niemniej krzepkie dłonie. Grupy demonstrantów poczęły zapełniać chodniki, chować się do bram, stojących na szczęście otworem.
Wtym szwadron, wyrywający naprzód z kopyta, zatrzymał się jak wryty. Przed oczyma żołnierzy wyrosła nagle, jak z pod ziemi, barykada, za którą stanął oddział kilkudziesięciu milicjantów i uzbrojonych w brauningi robotników. Barykada odgradzała rozjuszonych żołdaków od tłumu, znajdującego się poza skrętem ulicy. Wzniosły ją na prędce setki i tysiące rąk roboczych, wywróciwszy dwa konne tramwaje i kilka żydowskich wehikułów. Cała ta operacja odbyła się z błyskawiczną wprost szybkością. Robota nad wzmocnieniem barykady trwała w dalszym ciągu, ale już pod osłoną wysuniętych karabinów. Na wierzchołku tramwajowym dumnie powiewał czerwony znak rewolucji.
— Milicjanci! — zawołał oficer. — Radzę wam złożyć broń i rozejść się natychmiast.
— Nigdy — zabrzmiała odpowiedź.
— Radzimy wam, żołnierze, zaprzestać bratobójczej rzezi. Nie bądźcie katami ludu roboczego — mówić począł ktoś w czarnym kapeluszu i w szarej bluzie, z jasnemi jak błękit nieba oczyma, ze szczytów barykady.
— Domagamy się chleba i wolności. Nie damy rozbroić naszej gwardji, która tu utrzymuje ład i nie pozwala fabrykantom i żandarmom traktować nas, jak psów.
— Żołnierze! Nazywają was obrońcami wolności. Macie bagnetami swojemi bronić wolnej Polski. Dlaczego więc tratujecie wolność naszą, pomagając jaśniepanom zakuwać nas z powrotem w kajdany.
— Niech żyje Polska Rad Robotniczo-Żolnierskich! Niech żyje rewo…
Ostatni wyraz został jakby wtłoczony kulą do gardła mówcy, który, pochwyciwszy się za pierś, runął nagle z barykady. Ugodził go celny strzał z brauninga oficerskiego. Pan porucznik chciał w ten sposób zagłuszyć słowa prawdy robotniczej, a jednocześnie dać żołnierzom przykład dalszego działania. Na twarzach ich bowiem poczęła się już zarysowywać niepewność i niechęć do całej awantury.
— Naprzód! — skomenderował porucznik, nie dając ani chwili do namysłu.
Konie ruszyły kłusem. Na kulbakach trzymali się, jak struny, żołnierze. Oczy świeciły im złowrogo.
W tym plunęło naraz kilkadziesiąt karabinów. Paru żołnierzy zwaliło się z koni. Zraniony rumak poniósł jakiegoś jeźdzca w odwrotną stronę. Czapka spadła z głowy oficera.
Zaledwie kłęby dymu unosić się poczęły do góry, zabuczała druga salwa, a po niej trzecia i czwarta…
Oddział ułanów odstępował w nieładzie…


∗             ∗

Ale komenda wojskowa nie dała za wygrane. Nadeszły posiłki z pośród żandarmów i legjonistów. Przez cały dzień trwała walka. Dopiero pod wieczór oddział milicji, unosząc rannych, cofał się ku przedmieściom.
A na ulicy leżały nieuprzątnięte trupy. Tu i tam rozbrzmiewał głuchy jęk rannych, o których zapomniano w pośpiechu. Ulica jakby zamarła w grozie. Jeno oddzielne postacie przechodniów majaczyły na chodnikach rozpływając się w zmroku zachodzącej zorzy.
Tuż za barykadą w świetle narożnej latarni widniał żołnierz, pochylony nad rannym robotnikiem. Usiłował go podnieść z ziemi, za każdym jednak poruszeniem krew buchała z ust robotnika. Żołnierz był kontuzjowany w głowę.
— Michaś — szeptał serdecznie. Widziałem cię, jakeś stał na barykadzie ze sztandarem w dłoni. Słyszałem twoją mowę. Każde jej słowo dźgało mnie w serce, jak nóż. Alem gęby nie mógł otworzyć. Widzisz — rozkaz i wszyscy milczeli. Widziałem, jak ten drań wyciągnął brauning z za pasa. Chciałem go schwycić za rękę, ale ordynans, który mi się przyglądał z boku, odsadził mnie od tego łajdaka.
Huknął strzał, za nim splunęły wasze karabiny, a z za płotu posypały się na nas kamienie. Zachwiałem się na koniu, coś mnie zamroczyło i dalej nic już nie pamiętam.
— Michaś, bracie rodzony. Daruj mi, jam strzelał do góry. Za moim przykładem poszło paru innych wiarusów. Przysięgam na rany Chrystusa, że nie zapomnę krzywdy twojej. Popamiętają mnie jeszcze — psie krwie…
Zraniony w piersi podniósł głowę do góry i wyciągnąwszy dłoń do żołnierza, wyszeptał:
— Nie mnie, jeno sprawie winieneś spłacić dług… Nie bądź nigdy katem swego brata. Pamiętaj…
Tu mu się głos załamał. Krew znowu rzuciła się ustami. Ostatnim wysiłkiem woli zawołał:
— Niech żyje rewolucja!





KAINOWE RZEMIOSŁO.

Maciek Gruda przybył niedawno na front. Był to chłop ciemny, jak tabaka w rogu, jako że ani pisać, ani czytać nie umiał, a i na szerszym świecie nigdy się nie obracał. Chował się na wsi, jak u Pana Boga za piecem, i do miasta nigdy nie zaglądał.
Przyszła mobilizacja, więc go razem z innemi zabrali do wojska, pomusztrowali parę tygodni, a potym z oddziałem wysłali na pozycję. Nie wiele tam rozumiał, o co chodzi, ale cóż trza było iść, gdy kazali. Na mus niema rady.
Słyszał jeno, że ma bić bolszewików, którzy chcą Polskę zawojować i w Boga nie wierzą. Przesunęły mu się nieraz przez uszy słowa wolność i niepodległość, ale nie bardzo się nad niemi zastanawiał.
Dopiero na froncie za okopami mózgownica Maćkowa poczęła nieco żywiej pracować. Dnie były długie, a noce jeszcze dłuższe, zajęcia żadnego, jeno człek leżał na brzuchu, lub wartował pod bronią. Czasami zaś oddział posyłano do pobliskich wiosek na rekwizycje, lub uśmierzenie chłopów, którzy bronili swego dobytku. Wówczas Maciek Gruda przysłuchiwał się lamentom chłopskim, które jednak żadnego na oficera nie wywierały wpływu. Słysząc obcą mowę, myślał o tym, — gdzie tu jest Polska, której ma bronić przed bolszewikami i dlaczego zawsze się od chłopów, a nie od dziedziców dobytek zabiera. Ale tłumił w sobie wątpliwości jednym słowem: „rozkaz“, jako chłop z urodzenia posłuszny i bogobojny. Widać to już ksiądz dobrodziej miał rację, kiedy nazywał bolszewików pokoleniem Antychrysta, a pan oficer opowiadał, że te psie wiary obcinają jeńcom polskim uszy, wydłubują oczy, przetrącają żebra. Jak tu takich psubratów nie bić, jak z niemi nie wojować.
Pewnego razu Maciek Gruda poszedł z oddziałem do wsi okolicznej na zwiady. Zmęczeni żołnierze rozkwaterowali się w chałupie, która należała do chłopa białorusina. Postawiono im na stole samowar, który nasze leguny obsiadły dokoła.



Za oknami padał deszcz rzęsisty. Od słowa do słowa rozpoczęła się rozmowa.

— Psia służba — mruknął jeden z żołnierzy pod nosem, spoglądając z podełba na swoich kamratów.
— A juści — rzekł drugi, jakby dla podtrzymania rozmowy.
— Powiadają panowie — ciągnął pierwszy, że dla ojczyzny trzeba poświęcić wszystko, ale sami do poświęceń jakoś nie bardzo się kwapią. Nie wytykając palcem, nasz pan oficerek. Poszedł ci sobie do dworu na kolację, a nas tu o czarnym chlebie i wodzie zostawił. Dobrze, że chociaż chłop samowar ostawił, a to inny patrzy na człowieka, jak na wilka i gotów zarżnąć go cichaczem w nocy.
— Bo się nas boi, jak djabłów — dorzucił ktoś trzeci. Jak ma się nie bać, kiedy nasze chłopaki kradną, co się da, puszczają z dymem chałupę i gwałcą dziewczyny. Niedawno chłopi przychodzili na skargę do pułkownika, a ten jeno ręką machnął.
— Kiedy się ta mordęga skończy? — zagadnął nagle Maciek Gruda nieśmiałym głosem.
— Kiedy się skończy — odburknął znowu pierwszy. Spytaj się pana pułkownika, niech ci powie.
— Przez chwilę panowała cisza w izbie. Jakby rozmowa wkroczyła na tory zakazane. Przerwał ją Maciek Gruda, który naiwnie pytał w dalszym ciągu:
— A poco my się daleko zapuszczamy?
— Po co? Po to, że się panom zachciało Polski od morza do morza — wybuchnął nagle Jędrek Bela. Zachciało im się starmosić bolszewików. Psie krwie!
Nie wiadomo było na razie, pod czyim adresem klątwa została skierowana: panów, czy bolszewików To też na twarzach obecnych malowało się zdziwienie. Ale Jędrek Bela pośpieszył zaraz z wyjaśnieniem:
— Wiadoma rzecz, że taki drań pułkownik posyła nas na rzeź, a sam sobie z dziewkami źre i pije, jak świnia. Co mu tam wojna! A ty, chłopie, morduj się i nadstawiaj karku…
Juści… przytaknął jakiś śmiałek. Jędrek ma rację.
— Reszta jednak milczała, jeno błyszczące zasępione oczy świadczyły o wytężonej pracy myśli.
— Przecie bolszewików trzeba prać — ujmował się Maciek Gruda. Mordują naszych i Polskę chcą zawojować.
— Któż ci to powiedział? drwiąco zapytał Jędrek Bela.
— Juści nasz oficer — odparł Maciek.
— No to mu i wierz, jakeś głupi, bo ja tam w takie banialuki wierzyć nie będę.

Dalsza rozmowa przybrała charakter djalogu między Maćkiem i Jędrkiem. Ale żołnierze poczęli już chrapać. Była już późna noc… Wkrótce potym Jędrek umilkł, jakby czując, że się za bardzo rozgadał.



∗             ∗

Skoro świt oddział ruszył w dalszą drogę. Pod wieczór przybył on z powrotem do okopów. Zmęczeni żołnierze pokotem legli na ziemi zaraz po kolacji. Jeno Maćkowi jakoś się nie spało. Słowa Jędrka świdrowały mu w głowie. Myślał powoli, z trudem wynajdując argumenty dla obalenia Jędrkowych zarzutów. Myśl jednak ciągle wracała do tego, że musiał ksiądz dobrodziej mieć rację i że trzeba słuchać rozkazów.
Nie spał również Jędrek Bela. Jastrzębim wzrokiem obrzucał najbliższy szmat okopu, ślizgał się po twarzach śpiących kamratów, jakby chciał zbadać, czy wszyscy już posnęli. Zatrzymał się przez chwilę na Maćku, który leżał z przymkniętemi oczyma. W pewnym oddaleniu przechadzali się posterunkowi.
Jędrek Bela coś ważył w myśli, gdyż twarz jego miała jakiś twardy, ponury wyraz.
…Pójdę, psia mać! — szepnął sam do siebie, jakby chciał dodać sobie otuchy. …Zastrzelą. A niech tam!.. Raz kozie śmierć.
Maciek Gruda zamienił się w słuch. Patrzał pilnie przymrużonemi oczyma na Jędrka, który wstał porywczo i wychylił się za wał okopowy. Noc była jeszcze nie zupełnie ciemna… Postać Beli zamajaczyła niewyraźnie, poczym słychać było głuchy odgłos szybko oddalających się kroków.
— Panie poruczniku, rzekł Maciek, trąciwszy śpiącego opodal oficera.
— Czego? — zapytał sennie oficer.
— Jędrek Bela uciekł.
— Gdzie uciekł? — zerwał się nagle oficer.
— A licho go wie. Pewnikiem do bolszewików.
— Kanalja! — wycedził oficer przez zęby i przystawił do oczu lornetę.
— Dwuch żołnierzy, zbudzonych rozmową, spoglądało nań wybałuszonemi ślepiami. Wszyscy odruchowo zarzucili na wał karabiny.
— Widzicie tam pod drzewem. Rozgląda się psubrat!
— Widzimy — odparli żołnierze.
— Baczność! Cel! — skomenderował oficer.
Żołnierze przylgnęli oczyma do luf karabinowych.
— Pal! zabrzmiała komenda.
— Huknęły trzy naraz strzały. Postać Beli runęła na ziemię i jakby w nią wrosła nagle. Na szarym tle zarysowywały się jeno rozkrzyżowane gałęzie drzewa.
— W duszy Maćka jęknęło coś głucho. Otarł pot z czoła, przeżegnał się i już nijak nie mógł zasnąć.
W parę dni potym poszedł za przykładem Beli.





OPRAWCY.

Pluton ułanów z porucznikiem na czele skoro świt wyruszył z miasta.
Żołnierze, którzy, jak to zwykle bywa, nie wiedzieli dokąd i po co jadą, w milczeniu podążali za swoim porucznikiem. Każdy z nich snuł wszelakie domysły o wyprawie, o jej możliwych niebezpieczeństwach i przypominał sobie dotychczasowe przygody na wojnie.
Pan porucznik jechał na kasztanowatym rumaku, ściągając co chwila nerwowym ruchem ręki cugle, jakby chciał wypróbować konia przed bitwą.
Pluton ułanów podążał szosą ku pobliskiemu lasowi. Po obu stronach rozpościerały się zbożowe łany w blaskach wschodzącego słońca. Była to pora letnia przed żniwami.
Kiedy pluton dobiegł figury Chrystusa, która znajdowała się na rozstaju, pan porucznik dał znak ręką, a potym skomenderował:
— Pluton stój!— Żołnierze zatrzymali się posłusznie. Konie stanęły, jak wryte, zlekka przebierając nogami i nachylając łby ku trawie.
— Trzeba nam wjechać w las, który tam oto widzicie — mówił porucznik. W głębi lasu jest polana, na której usadowił się nieprzyjaciel. Trza go będzie osaczyć zwartym pierścieniem i… — zaciął się pan porucznik — wziąć do niewoli.
Głos porucznika brzmiał jakoś dziwnie, jakby w tym, co mówi, była przesada i jakby to, co czynić każe, nie miało nic wspólnego z operacjami wojskowemi.
— A jeśli będą stawiali opór? — zapytał jeden z żołnierzy.
— Strzelać, jak do psów — odparł opryskliwie porucznik. — Kanalja!.. — mruknął sam do siebie.
— Ordynans! — zawołał porucznik, gdy żołnierze wyciągniętym sznurem ruszyli przez pole do lasu.
— Rozkaz, panie poruczniku — odrzekł żołnierz, który jechał tuż za nim. Po chwili koń jego, wspinając się na tylnych nogach i zalewając pianą uździenicę, tańczył przed porucznikiem.
— Pojedziesz tą ścieżką, która prowadzi przez las do pobliskiego majątku. Zapytasz tam o pana Ruszczyca i powiesz mu, żeśmy już przybyli i żeby był spokojny.
— Rozkaz! — wyrzekł żołnierz lakonicznie i pocwałował naprzód, zmiatając tumany kurzu po drodze.
Żołnierze ruszyli stępa na przełaj przez pole. Po paru minutach konie wjechały do lasu, poczym zboczywszy od ścieżki, przemykać się poczęły między rzedniejącemi drzewami. W oddali zarysowywała się polana, na której widać było gromadę ludzi, skąpaną w blaskach słonecznych.
Wkrótce oczom żołnierzy przedstawił się dziwny i całkiem nieoczekiwany widok. Oto gromada chłopów i kobiet wiejskich skupiła się koło jakiegoś człowieka, który żywo giestykulował rękoma. Coraz wyraźniej dobiegały poszczególne słowa i zdania jego mowy:
— Towarzysze! — wołał on nieco ochrypłym, lecz wciąż jeszcze dobitnym i podniesionym głosem. — Wasz dziedzic i wyzyskiwacz chce was zgnoić w czworakach, zagłodzić wasze dzieci, ludzi w bydlęta obrócić. Nie dość, że musicie harować od świtu do nocy, że rodziny wasze oprócz zgniłych ziemniaków nie mają czego do gęby włożyć, jeszcze przyjdzie taki łotr i urąga twej nędzy, traktując cię gorzej od psa. Każe ci czapkować do ziemi, a jak nie chcesz — to fora ze dwora.
Żołnierze chciwie nastawili uszu. Twarz pana porucznika drgała nerwowo, a w oczach zamigotał blask złowrogi.
— Hola, panowie szlachta… Jesteśmy ludźmi z tej samej, co i wy gliny i pomiatać sobą nie damy. Wara wam do naszego życia. Do czasu zginamy swoje karki w jarzmie… Nadchodzi dzień, gdy lud przepędzi was z folwarków, i gospodarstwa, które krwią i potem swoim użyźniał, weźmie w swoje ręce. Krzywdzie naszej musi stać się zadość. Jeno trza nam iść ławą…
Ułani rozsypali się w łańcuch, otoczywszy polanę dokoła. Tuż przy nich za drzewami stało pięciu żandarmów z brauningami w garściach, gotowych do rzucenia się na upatrzone ofiary. Oczy im świeciły złowrogo, a usta drgały katowskim uśmiechem.
Gdy już pluton ustawił się w pogotowiu bojowym, skoczyli nagle w tłum, pochwyciwszy mówcę z tyłu za bary, a oficer skomenderował:
— Baczność! Gotuj broń!
Zaszczękały karabiny. Gromada chłopska cofnęła się mimowoli wstecz, a potym runęła naprzód, jakby chcąc się przedostać przez kordon żołnierzy. Powstrzymał ją jednak widok, najeżonych bagnetów. Zdziwienie i przestrach odmalowały się na ogorzałych twarzach. Nikt się widać tego nie spodziewał.
— Stać! — huknął porucznik. — Jesteście aresztowani. Delegaci waszego związku zostaną odprowadzeni do więzienia.
— Jakim prawem? — zagadnął porucznika młody parobczak w płóciennej sukmanie.
— Jakim prawem — przedrzeźniał porucznik. — Ja tu wam zaraz pokażę prawo.
— Związek nasz jest legalny — usiłował ktoś tłumaczyć oficerowi i żandarmom, ale pan porucznik przerwał mu hałaśliwie:
— Milczeć! Strajków się wam zachciewa! Ja was nauczę moresu. Kładźcie go — komenderował dalej.
Żandarmi powalili mówcę na ziemię, a tym czasem jeden z nich przyniósł pęk rózeg z lasu.
— Spuszczać mu portki!
W mig plecy skazańca zostały obnażone.
W tej chwili rozległ się tentent kopyt końskich na drodze. Szybko mknęła karoca, której towar szył ordynans na koniu. Wewnątrz jej siedział wypasiony jegomość z dwoma dziewczętami.
Wkrótce zrównali się z żołnierzami. Jegomość w myśliwskim stroju uchylił kapelusza, a porucznik salutował z uśmiechem.
— Witam dobrodzieja — zawołał uradowany przybysz. Jakżeż udała się obława?
— Jak pan widzi — odrzekł porucznik. Chcemy im teraz dać nauczkę, którąby zakarbowali sobie na długie lata w pamięci.
— Ha… ha… — śmiał się grubas. — Zamiast karczmy urządzili związek, a wczoraj wieczorem porzucili robotę. Ale panowie żandarmi zamknęli im budę. Wyobraź pan sobie, że w kasie związkowej znaleziono aż pięć tysięcy marek.
— Wiadoma rzecz, bolszewickie pieniądze — dorzucił jeden z żandarmów. A drugi wyciągnąwszy z zanadrza szmat czerwieni zawołał:
— I czerwony sztandar!
Na widok sztandaru nienawiść błysnęła w oczach porucznika.
— Połóżcie tę płachtę agitatorowi na plecach, aby panienki się nie gorszyły.
Sponsowiałe panienki zerkały z pod oka na to widowisko. Patrzały, jak żandarm począł chłostać z całej siły aresztowanego, jak krew bryznęła z pod płachty, której czerwień spurpurowiała jeszcze bardziej. Głuchy jęk wydobywał się z piersi delikwenta.
Długo jeszcze trwała egzekucja, której panowie przyglądali się z zadowoleniem, a chłopi w złowrogim milczeniu… Żołnierze zaś spoglądali na nią z podełba. Trudno powiedzieć, co się tam w głębi ich duszy działo. W każdym bądź razie zachmurzone twarze nie wróżyły nic dobrego…

Nazajutrz po przyjęciu we dworze znaleziono porucznika w ogrodzie z roztrzaskaną głową.





JEŃCY.

Do pobliskiej stacji sprowadzono pod konwojem paru czerwonoarmistów gromadę polskich jeńców.
Byli to przeważnie chłopscy synowie z pośród tych Bartków i Wojtków, których burżuazja odziała w mundury żołnierskie, a jaśniepanowie w szlifach popędzili na rzeź bratobójczą. Zdala od kraju — na obcych ziemiach Rosji i Ukrainy kazali im bronić granic Polski, którym nikt nie zagrażał, kazali strzelać do takich, jak oni chłopów, jeno z gwiazdami czerwonemi na czapkach. I szła ta gromada synów chłopskich naprzód, oficerskiemu rozkazowi posłuszna, bagnetami swojemi zakreślała granice łajdactwa szlacheckiego, torowała drogę do władzy pasibrzuchom, co się krwawicą ludową tuczyli. Niewolny chłopek polski pomagał panu dziedzicowi ujarzmiać chłopów rosyjskich i ukraińskich, którym rewolucja wolność i ziemię nadała.
I oto teraz, jako jeniec, maszerował niemniej posłusznie przez stację do pociągu, zdany na los, który go oczekiwał.
Widok zakurzonych postaci w szarych szynelach i maciejówkach ściągnął na stację tłum gapiów, którzy przyglądali się im z zaciekawieniem.
— Jeńcy polscy… rozległ się pogwar w tłumie. Szereg uwag słychać było pod ich adresem.
— Patrzcie, jakie frencze z nowiuśkiego materjału — zauważył jakiś czerwonoarmista — żeby to tak nasz brat mógł się ubrać — dorzucił inny.
— A orłów na czapkach już nie mają. Widać je pogubili po drodze — dowcipkował chłop w tułupie, z długą czarną brodą.
— Kiedy to tam u nich czerwone gwiazdy założą? Toby i wojna się skończyła — zakonkludował żołnierzyk w łapciach.
— A tymczasem jeńcy podeszli do „tiepłuszek“. Na twarzach ich malowało się zmęczenie, w ruchach widać było niepewność. Niektórzy spoglądali z podełba na publiczność peronową. Wszyscy zaś tłoczyli się do wnętrza tiepłuszek, jak by im zależało na pośpiechu. Tu i ówdzie dawały się słyszeć mocne staropolskie słowa w rodzaju „psia mać“ i t. d.
Podeszliśmy bliżej, aby zasięgnąć informacji.
— Skąd jesteście, towarzysze? zapytał jeden z nas.
— Z poznańskiej dywizji — nastąpiła odpowiedź.
— A wy? zwrócił się do żołnierzy, skupionych przed następną tiepłuszką.
— Z pod gienerała Śmigłego — odpowiedziało chórem paru młodziaków, uśmiechając się dobrodusznie, jakby na dźwięk polskiej mowy.
— Panowie polacy? zagadnął jeniec w maciejówce, któremu ochota do pogawędki wyglądała z twarzy.
— A tak.
— A czy to panowie w Czerwonej Armji służą? pytał spoglądając na czerwone gwiazdy i cywilne ubrania nasze.
— Służymy przy armji, ale nie jako wojskowi. Wydajemy pisma i odezwy dla żołnierzy polskich.
— Tak… rzucił zdziwiony. To pewnikiem panowie nam przysyłali „Głos Komunisty“, który oficerowie zabraniali czytać. Był w naszej kompanji jeden co go za czytanie pism zakazanych rozstrzelali. Ja tam tylko trochę przeczytałem na ścianie w Żytomierzu, gdy mi kazano gazety pozdzierać.
W jednej chwili zaciekawiona publiczność otoczyła nas ze wszystkich stron. Słuchano uważnie, choć rozmowa toczyła się po polsku. Badawczy wzrok czerwonoarmistów wędrował po naszych i jenieckich twarzach, jak by chciał w nich wyczytać to, czego z rozmowy wywnioskować nie mógł. Reszta jeńców poczęła się również przysłuchiwać rozmowie.
— A pocóżeśta z nami wojowali?
— Rozkaz. Cóż my tam biedne ciarachy mogliśmy poradzić. Kazali to się ta i szło. Powiadali, że bolszewiki zbóje, że się szykują na Warszawę i że naszym w niewoli obcinają nos i uszy, przetrącają żebra i wydłubują oczy. Cośmy się tam tych okropności nasłuchali, toby człek tego na wołowej skórze nie spisał.
— No i cóż, wierzyliście w te banialuki?
— Musiał ci człowiek wierzyć, chociaż i nie całkiem, póki na własne oczy owych bolszewików nie zobaczył. Ludzie to jak i ludzie… Najpierw tom się zetknął z waszemi żołnierzami, których wzięliśmy do niewoli. Był wśród nich polak, któregom odprowadzał do komendanta placu. Gadaliśmy po drodze. Mówił do mnie cięgiem „towarzyszu!“ Nie bójta się! powiedział. Panowie wasi łżą, jak najęci. Żadnemu z was włos z głowy nie spadnie, jeśli przejdziecie na naszą stronę. Nie bardzo ja ci mu jeszcze wierzyłem. Myślałem sobie i choć to i swój, ale zawszeć bolszewik. Na badaniu trzymał się mocno. I tyś, wyrodku, w Czerwonej Armji służył — krzyczał na niego oficer, Polskę żydom zaprzedawał. — Służyłem robotnikom i chłopom — odpowiedział hardo. A oficer trach go w mordę, aż się krwią zabroczył. Co się tam potym działo — sodoma i gomora! Bili go panowie, kopali, aż go zamroczyło. Na drugi dzień rano rozstrzelali go nasi żołnierze.
— A wy, cóż to na to?
— Pewnoć, że się tak nie godzi. Czułem, że panowie boją się prawdy. Bo i poco człowieka bezbronnego mordować. Alem się otrząsnął. Roboty było tyla, że człek nie miał czasu myśleć. Coś mi tam jednak nurtowało w duszy. Razem u chłopa znalazł odezwę na piecu. Schowałem ci ją za pazuchę, i dopiero w nocy, gdy reszta chrapała, przeczytałem od deski do deski przy ogarku. Tom dopiero zrozumiał, o co panom psia ich mać — chodzi. Powiedziałem sobie, że wojować nie będę i że przy pierwszej okazji czmychnę na drugą stronę.
— No i czmychnęliście?
— A juści. Razem z kulomiotem. Szkoda było maszynki, więcem ją zabrał ze sobą. W nagrodę dostałem od komandira ten zegarek.
Dumnie pokazał na dewizkę, a potym wyjął zegarek z bocznej kieszeni.
Na twarzach otaczającej nas publiczności zarysowało się zdziwienie. Ten i ów z respektem patrzał na legjonistę, choć nie wiedział dokładnie, o co chodzi.
— Isz ty jaki — rzekła baba w zachwycie.
— Mołodiec! — rzucił czerwonoarmista.
A legun uśmiechał się życzliwie. Twarz jego wyrażała radość i zadowolenie ze spełnionego czynu.
— Dokąd jedziecie, towarzyszu?
— Do Moskwy.
— Cóż tam będziecie robić?
— Zapiszę się do Czerwonej Armji — odrzucił z dumą.
— To nasz — zauważył dowódca, który właśnie nadszedł, poklepawszy legjonistę po plecach.
Musieliśmy się pożegnać, gdyż pociąg z jeńcami ruszył.
— Do zobaczenia w Polsce! — zawołał towarzysz K.
— Niech żyje rewolucja! — odpowiedział żołnierz.
Parę czapek poleciało do góry. Poczym z kilku naraz piersi huknęła pieśń „Czerwonego“.






  1. Rozkaz prawdziwy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Julian Leszczyński.