Strona:PL Julian Leszczynski - Z pola walki.pdf/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pocwałował naprzód, zmiatając tumany kurzu po drodze.
Żołnierze ruszyli stępa na przełaj przez pole. Po paru minutach konie wjechały do lasu, poczym zboczywszy od ścieżki, przemykać się poczęły między rzedniejącemi drzewami. W oddali zarysowywała się polana, na której widać było gromadę ludzi, skąpaną w blaskach słonecznych.
Wkrótce oczom żołnierzy przedstawił się dziwny i całkiem nieoczekiwany widok. Oto gromada chłopów i kobiet wiejskich skupiła się koło jakiegoś człowieka, który żywo giestykulował rękoma. Coraz wyraźniej dobiegały poszczególne słowa i zdania jego mowy:
— Towarzysze! — wołał on nieco ochrypłym, lecz wciąż jeszcze dobitnym i podniesionym głosem. — Wasz dziedzic i wyzyskiwacz chce was zgnoić w czworakach, zagłodzić wasze dzieci, ludzi w bydlęta obrócić. Nie dość, że musicie harować od świtu do nocy, że rodziny wasze oprócz zgniłych ziemniaków nie mają czego do gęby włożyć, jeszcze przyjdzie taki łotr i urąga twej nędzy, traktując cię gorzej od psa. Każe ci czapkować do ziemi, a jak nie chcesz — to fora ze dwora.
Żołnierze chciwie nastawili uszu. Twarz pana porucznika drgała nerwowo, a w oczach zamigotał blask złowrogi.
— Hola, panowie szlachta… Jesteśmy ludźmi z tej samej, co i wy gliny i pomiatać sobą nie damy. Wara wam do naszego życia. Do czasu zginamy