Strona:PL Julian Leszczynski - Z pola walki.pdf/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Za oknami padał deszcz rzęsisty. Od słowa do słowa rozpoczęła się rozmowa.
— Psia służba — mruknął jeden z żołnierzy pod nosem, spoglądając z podełba na swoich kamratów.
— A juści — rzekł drugi, jakby dla podtrzymania rozmowy.
— Powiadają panowie — ciągnął pierwszy, że dla ojczyzny trzeba poświęcić wszystko, ale sami do poświęceń jakoś nie bardzo się kwapią. Nie wytykając palcem, nasz pan oficerek. Poszedł ci sobie do dworu na kolację, a nas tu o czarnym chlebie i wodzie zostawił. Dobrze, że chociaż chłop samowar ostawił, a to inny patrzy na człowieka, jak na wilka i gotów zarżnąć go cichaczem w nocy.
— Bo się nas boi, jak djabłów — dorzucił ktoś trzeci. Jak ma się nie bać, kiedy nasze chłopaki kradną, co się da, puszczają z dymem chałupę i gwałcą dziewczyny. Niedawno chłopi przychodzili na skargę do pułkownika, a ten jeno ręką machnął.
— Kiedy się ta mordęga skończy? — zagadnął nagle Maciek Gruda nieśmiałym głosem.
— Kiedy się skończy — odburknął znowu pierwszy. Spytaj się pana pułkownika, niech ci powie.
— Przez chwilę panowała cisza w izbie. Jakby rozmowa wkroczyła na tory zakazane. Przerwał ją Maciek Gruda, który naiwnie pytał w dalszym ciągu:
— A poco my się daleko zapuszczamy?