Wycieczka w świat daleki

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Irzykowski
Tytuł Wycieczka w świat daleki
Pochodzenie Nowele
Wydawca Albin Staudacher, Jan Fiszer
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc
Miejsce wyd. Stanisławów : Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WYCIECZKA W ŚWIAT DALEKI.

Wycieczkę te odbył emerytowany dyrektor gimnazyum w R., pan Zygmunt Zalipski.
Był on jednem z głównych świateł na kandelabrze inteligencyi powiatowej, wykształceniem swojem imponował nietylko panu burmistrzowi, ale nawet panu c. k. staroście, a zażywał rozgłosu takiej zacności, że nawet studenci nazywali go »dobrym chłopem«. Za czasów swego dyrektorstwa udzielał w gimnazyum matematyki i fizyki i starał się zawsze o wykład popularny i zajmujący. Naukę fizyki odbywał zwykle w gabinecie fizykalnym, puszczając w ruch przed oczyma zdumionych uczniów machiny elektryczne i parowe lub rozkładając wodę na wód i tlen. Wprawdzie nie każde doświadczenie się udawało, ale dyrektor umiał się wtedy zawsze zręcznie wykręcić, zwalając winę na powietrze, temperaturę lub na niedokładność przyrządów. Jednak uczoność nie była u niego drugą skórą jak u tych zardzewiałych pedantów, którzy wynudzają od przyrody jej tajemnice, — była raczej bluzą robotnika, którą zrzucał bardzo chętnie, pokazując pod nią człowieka światowego i bywalca. Poza szkołą był sobie taki panie dobrodzieju naturalny, jowialny, prawie wieśniaczy. Raz spotkał się u Linka z jakimś nieznajomym hreczkosiejem, który zachwycony dyrektorem, sądził, że ma z drugim hreczkosiejem do czynienia, i zagadnął go:
— Jakże tam zbiory?
Dyrektorowi pochlebiła ta pomyłka, lubił o niej opowiadać, a po złożeniu berła dyrektorskiego, kupił sobie folwark w pobliżu miasta i gospodarował już na nim od dwóch lat. W pewnych odstępach czasu uznawał za stosowne pożałować siebie:
— Już dosyć się naharowałeś dyrektorze, odpocznij sobie!...
Mył wtedy ręce powalane ziemią, wołał do siebie ekonoma, wyciągał z niego rady gospodarcze i zamieniwszy je na rozkazy, wyjeżdżał do R., gdzie zamieszkiwał u swojej zamężnej córki i oddawał się życiu towarzyskiemu: odwiedzał znajomych, odbierał ukłony od uczniów gimnazyalnych, prostował omyłki opinii politycznej miasteczka, dowcipkował na temat »prowincyi«, swatał suplentów i grał »preferka« w kasynie. Uchodził także za doświadczonego znawcę wina, to też nie brakło go na żadnej uroczystości familijnej u znaczniejszych obywateli miasta R., a każdy z nich nie posiadał się z radości, gdy dyrektor ze słowami: »Paradne winko!« stawiał wypróżniony kieliszek na stole i klepał się po brzuszku, patrząc, rychło mu drugi naleją.
W królestwie Bożem więcej jest radości z nawrócenia jednego grzesznika niż z 99 sprawiedliwych. Dla dyrektora królestwem takiem był wspomniany już powyżej handel korzenny Linka, czyli krótko Link, a grzesznikiem, na którego nawrócenie czyhał, był pan Grimmer, profesor tamecznego gimnazyum. Ale człowiek ten, dziewiczy pod względem picia, nie łatwo dał się uwieść. Był zamknięty w sobie, trzymał się zdaleka od reszty profesorów, traktując ich ironicznie, oni zaś mieli respekt nie tyle może przed nim samym, co przed erudycyą, której się w nim domyślali. Każdy z nich rozmawiał z Grimmerem bardzo ostrożnie, unikając tematów naukowych, podobnie jak dandys w towarzystwie damskiem stara się według przepisów salonowych o ile możności jak najrzadziej pokazywać tę stronę swojej postaci, która niestety nie może już być także częścią frontową.
Możnaby nazwać Grimmera poważnym, gdyby postać szczupła, wysoka, nieco zgarbiona, twarz zwiędła, zgryźliwa, usta wciąż zaciśnięte, jakby wstrzymywały słowo sceptyczne, i kapelusz angielski (Grimmer był anglomanem) nie dodawały istocie tego człowieka oprócz odcienia milczącej opozycyi także odcienia jakiejś oryginalności. Oryginalność ta wywoływała zdziwienie, chwilę zastanowienia, a potem wzruszenie ramionami, wobec czego szacunek, który zwykle nie bywa przywilejem wyjątków, obudzić się nie mógł. Wszyscy prawie zachowywali się wobec niego obojętnie lub nawet wymijali go: był to rodzaj nieumówionego sojuszu przeciw wspólnemu wrogowi.
Tylko jeden pan dyrektor nie miał predyspozycyi do tej, jak ją nazywał, Grimmerofobii. Był dawnym kolegą szkolnym Grimmera; z koleżeństwa tego zostało się jeszcze tylko poufałe »ty«, na podstawie którego dyrektor zmuszał ciągle Grimmera do rozmowy, prawiąc mu morały. Profesor potakiwał, patrzył w bok, szukając sposobu ucieczki, wreszcie zniecierpliwiony, rzucał od czasu do czasu cierpkie przycinki, a gdy to nie wystarczało, uciekał się nawet do słów gburowatych i prostackich. Dyrektor jednak przyjmował te słowa z tak lekceważącym uśmiechu wyższości, jak Gulliwer strzały Liliputów, mrugał do swoich przyjaciół oczyma, udając w ten sposób, że uważa Gimmera za kawałek waryata, na którego wybryki trzeba być wyrozumiałym; roztaczał wreszcie nad nim rodzaj kurateli, co mu tem łatwiej przychodziło, że Grimmer nie starał się nigdy imponować swoją inteligencyą, prostactwa zaś jego stawały się nieraz tak niezgrabnemi i przesadnemi, że przekraczały granice rozmyślnej obrazy, i dyrektor mógł zachowywać się wobec nich, jak król wobec żartów nadwornego błazna. Grimmer korzystał ze swego przywileju, który mu dawał swobodny modus vivendi z dyrektorem, zresztą jego potrzeba szczerości, objawiająca się dotąd w ironii, znajdowała w ten sposób nowe ujście. Obaj grali komedyę: dyrektor starał się upokorzyć Grimmera pobłażaniem; Grimmer, któremu zresztą niewiele chodziło o moralne zgnębienie dyrektora, miał nadzieję, że ludzie zaliczywszy go wreszcie do gburów lub waryatów, przejdą nad nim do porządku dziennego i dadzą mu spokój.
W ten sposób wywiązała się dziwna komitywa między dwoma sprzecznymi charakterami. Wnet jednak zasmakował Grimmer w swojej roli i nie unikał już towarzystwa dyrektora. Jego ironia wyrodziła się w złośliwość i dyrektor znajdował się nieraz w położeniu tego pogromcy zwierząt, który drapany do krwi przez nibyto łaszące się lwy, musi zacisnąć zęby i udawać, że uważa to za niewinną swawolę. Dla Grimmera, który nie posiadał ambicyi w zwykłem znaczeniu tego wyrazu i dawał się poniżać, jak się komu podobało, nie przynosił ten stosunek żadnego rozchodu w honorze, ale dyrektor czuł, że stał się niewolnikiem wytworzonej przez siebie samego sytuacyi.
W mieście nikt nie wiedział, że Grimmer pisywał i drukował rozprawy filozoficzne. Razu pewnego zdarzyło się, że zamężna córka dyrektora, przeglądając jeden z tygodników literackich, znalazła w nim krytykę ostatniego dzieła Grimmera i pokazała ją dyrektorowi. Krytyka była dosyć szczegółowa, wykrywała nielitościwie i subtelnie braki w książce Grimmera i nazywała ją wkońcu: »dzieciństwem i stratą czasu«. Dyrektor przeczytawszy to, uczuł pewną ulgę, przekonał się, że Grimmer nie jest taką powagą, jak się zdawało i postanowił mu się za to odwdzięczyć.
Idąc do Linka spotyka go, chwyta za rękaw i wita:
— Dobry wieczór, panie profesorze, a gdzież to Pan Bóg prowadzi?
— Pan Bóg tylko pijaków do domu prowadzi, porządni ludzie sami chodzą. Bądź zdrów dyrektorze!
— Ha, ha! alluzya do mnie, ale za karę musisz pójść ze mną do Linka. Wszakże to dziś twoje imieniny, panie Romanie?
— Aha! Zapaliłem już w piecu wszystkiemi gratulacyami.
— No, to chodź! obiecałeś mi raz zadebiutować u Linka, dziś musisz dotrzymać.
Ujął Grimmera pod ramię i wabił syrenim głosem:
— Chodź, chodź, na maleńką konferencyę piwną. Cóżto? nieposłuszeństwo? Zasuspenduję!
W tej chwili nadszedł inny »stammgast« Linka, pan Sąsiadzki, którego dyrektor wezwał zaraz do pomocy. Grimmer nie opierał się już, rzekł tylko:
— Nie mam nic przeciwko temu, jeżeli się znalazł ktoś taki głupi, że chce mnie upoić.
— Ej, ej, co też ty wygadujesz Grimmerku — rzekł dyrektor, mrugając do Sąsiadzkiego.
Weszli.
— Ksawery, trzy koniaki!...
Podano.
Grimer pił powoli, zakrztusił się, oczy zaszły mu łzami. Chwycił łapczywie zakąskę.
Anfänger! Anfänger! trzeba golnąć od razu!
— Już to pan dyrektor mógłbyś pod tym względem dawać koncerta.
— Za dużo sobie pozwalasz, Grimmerku!
Grimmer nie odpowiadając, przysunął sobie krzesło, wziął dziennik leżący na stole i zaczął czytać. Gdyby papier był przeźroczystym, dojrzałby Grimmer litościwy uśmiech na twarzy dyrektora, połączony z kiwaniem głowy.
Postawiono przed nimi piwo. Dyrektor ujął spód szklanki w końce trzech palców i sposobem przekazanym przez innych sławnych biboszów miejscowych krążył nią zrazu w dół, potem »wyczyniał« w górę do słońca, przyczem piwo mieniło się kolorem złota, nabierało cudnego blasku, wdzięczyło się, uśmiechało do swych przyjaciół i stawało się — piwciem.
— Jakto dyrektor tak jakoś umie... jakby czarował piwo... zaraz potem człowiekowi lepiej smakuje — podziwiał Sąsiadzki.
Dyrektor uśmiechał się z zadowoleniem.
— Dyrektorze!
— Co?
— Jakże tam zbiory?...
Grimmer robił alluzyę do ulubionego opowiadania dyrektora.
— Dobre. A u was?
— Przy maturze? Sama słoma. Posiani jeszcze za czasów twego dyrektorstwa.
Sąsiadzki tymczasem przystąpił do kosza z laskami, zaczął wybierać i wyjąwszy kilka laseczek, próbował ich giętkości.
— Cóż to pan robisz? kupujesz pan laseczki? — pyta dyrektor.
— To dla mojego syna. Czy taka będzie dobra?...
— Dawniej kupowałeś pan na niego. Ale słyszałem, że zdał maturę. Musiałeś się pan bardzo ucieszyć.
— Lazł, co prawda, lazł, ale wylazł i jest z mniejszą fatygą tam, gdzie każdy inny, który się lepiej uczył. A z tego mu zrobię jutro prezencik. Rano, gdy będzie jeszcze spał, położę mu to na krzesło.
— Spóźniona niespodzianka! — odezwał się Grimmer.
— Dlaczego?
— Gdym dziś pytał pańskiego syna z historyi, dziwiłem się, dlaczego trzyma nogę pod stołem tak sztywnie wyprostowaną. Upuścił ołówek, ale nie schylił się by go podnieść. Wtedy domyśliłem się czegoś. Po ogłoszeniu rezultatu matury przekonałem się o słuszności mego domysłu. Zaledwie przebrzmiało słowo: »Zostali uznani za dojrzałych«, a tu jeden dojrzały wyciąga schowaną w spodniach laseczkę i zapala sobie cygaro, zapewne, aby zamanifestować w ten sposób swoją dojrzałość.
— A to wisus! — rzekł dyrektor, śmiejąc się.
— To mnie wcale nie cieszy, doprawdy wstyd mi — mówił zakłopotany Sąsiadzki.
— Niema czego — uspokajał go Grimmer. — Dlatego, że nosił przy sobie laskę? Hm, nosił ją może jako talizman, albo zadatek przyszłości i krzepił w ten sposób odwagę. Szkoda tylko, że tak niewygodnie, bo biedak chodził przez cały czas, jakby miał nogę sparaliżowaną...
Dyrektor przerywając z lekceważeniem wywody Grimmera, zapytał Sąsiadzkiego:
— No, a gdzież teraz pański syn idzie, jeżeli wolno zapytać?
— Do Grünberga, na komersik — odpowiedział Grimmer.
— Oto się ciebie nikt nie pyta.
Grimmer zagłębił się znowu w gazecie. Nagle zobaczył, że między jego nos a papier ktoś wsuwa jakiś biały przedmiot. To Sąsiadzki podawał mu papierosa. Grimmer nie palił i miał już podziękować, ale spojrzawszy na dyrektora, zapragnął zabawić się jego zdziwieniem, przyjął tedy papierosa i dodał:
— Daj mi pan jeszcze ognia.
Sąsiadzki rzekł: »służę«, potarł zapałkę i służył.
Dyrektor bawił się znowu kaszlem Grimmera, a potem prowadził dalej rozmowę z Sąsiadzkim. Dowiedział się od niego, że jego syn idzie na medycynę. Pochwalił bardzo ten zamiar i wnet zeszedł na ulubiony swój temat rozmowy o zawodach i ich popłatności, o pensyach i rangach urzędniczych.
Dyskurs był już dość daleko posunięty, gdy Grimmer skończywszy czytać, złożył gazetę i oparłszy na niej łokcie, przypatrywał się rozmawiającym.
— Tak to, tak — mówił dyrektor. — W dzisiejszych czasach tylko praktyczne zajęcia popłacają. Ale ludzie się marnują. Naprzykład ja, miałem od dziecka ogromne zdolności do matematyki, potrafiłem nawet niegdyś mnożyć w pamięci kilkucyfrowe liczby. Gdybym był tych zdolności odpowiednio użył, byłbym może teraz milionerem. Mogłem był także zostać inżynierem i budowałbym teraz w Ameryce kamienice wysokie na 20 piątr, a dla siebie willę szwajcarską.
— A gdyby tak kto spadł z 20 piętra! — zauważy Sąsiadzki i wzdrygnął się.
— Zwłaszcza, gdy tyle kolei się buduje.
— A perpetuum mobile jeszcze nie wynalezione — dodał Grimmer.
— I ty masz głos nieboraku? Czytaj no sobie tam gazetę i bądź cisio. Tam masz numer — rzekł dyrektor, klepiąc go po ramieniu z udaną poufałością.
Grimmer obrócił się do nich tyłem i poszedł do drugiego pokoju, gdzie stał bilard, wziął w ręce zwykłą laseczkę i zaczął posuwać kule. Dyrektor spostrzegł to, odebrał mu laseczkę z ręki i upomniał:
— Cóż to? zachciało ci się bawuńciać? Jeszcze co popsujesz!
Usiedli znowu.
— Ale, ale, czy pan wiesz, że Link wyjeżdża z R. i chciałby swój sklep odsprzedać? — spytał Sąsiadzki.
Wtedy Grimmerowi przemknęła przez głowę myśl całkiem pospolitej, niewybrednej zaczepki, którąby w każdym innym razie odepchnął, ale teraz będąc nieco rozdrażnionym poprzedniem lekceważeniem dyrektora, wypowiedział ją:
— Aha! słuchaj no ty przedsiębiorczy człowieku! Zaproponuję ci jedno przedsiębiorstwo. Kupmy sobie po Linku tę knajpę. Twoje nazwisko na szyldzie byłoby doskonałym magnesem, a twój portret jeszcze większym. Już i tak powinien ci Link płacić pensyę za twoją atrakcyę.
— No, ciebie tobym nawet na kelnera nie wziął.
Przyjaciele zaczęli się traktować grzecznościami. Obecność trzeciego zaostrzała ich spór, który w innym razie byłby się zakończył pogardliwem machnięciem ręki u jednego lub drugiego. W celu obniżenia temperatury sporu rzucił Sąsiadzki słowo:
— No, no, panie dyrektorze! ręczę, żebyś zbankrutował. Jesteś pan zanadto gościnnym, zacząłbyś fundować całemu światu.
— Nie rozumiem, jak sobie ty śledzienniku pozwalasz drwić z przedsiębiorców — mówił do Grimmera dyrektor, któremu słowa Sąsiadzkiego wróciły protekcyonalny ton. — Ty maszyno, ty fonografie do uczenia dzieci, pozwalasz sobie na jakieś ironijki i wypowiadasz je takim tonem, jakby te wasze uczoności były jakiemś misteryum, od Boga wam poruczonem, wyższem od wszystkich innych rzeczy na świecie.
— Hm! Wasze! Czujesz w życiu jakiegoś niewidzialnego wroga, który ci się z rąk wyślizguje i chciałbyś go raz do muru przycisnąć. Dobrze, w zastępstwie tego wroga i ja stanę do walki. Chociaż może i ja się znajduję w podobnem jak ty położeniu... To wy, którzy stawiacie grube mury i przekopujecie kanały, kładziecie szyny i rzucacie na nie wozy żelazne — czego sobie oni nie uroili! Dlatego, że ich materyał jest gruby — i nieprzeźroczysty, ciężki — i trudno go podnieść, ostry — i może zranić, dlatego myślą, że i oni są takimi. Materya ich przygniatała; nanieśli tedy materyał na materyał, zczepili go z sobą, zrobili nową mieszaninę, klasnęli w dłonie i zaimponowali sami sobie. Ale potrzeba się było odwdzięczyć temu, co ich tak wyniosło: postawili tedy materyę w świątyni swojej, ogłosili ją bogiem i bronili jej. Nie dziwne to, bo z upadkiem tego boga bankrutują sami.
Grimmer był oszołomiony cygarami i otaczającą go atmosferą trunków, i ta ściana, którą sztucznie wybudował między tem, co istotnie myślał, a tem, co mówił, nie podparta teraz wolą, rozsunęła się; i myśli rwały się na zewnątrz, jak dzieci wypuszczone ze szkoły, splądrowały magazyn słów, przybierały się w nie jak w sukienki i rozbiegały.
— I to wszystko odbywa się z takiem głębokiem przekonaniem, wiarą i powagą — mówił dalej Grimmer raczej do siebie, niż do obecnych. — O szczęśliwcy! o szlachetni! o... idealiści!
— Mówiąc po prostu, nie rozumiem pana — rzekł Sąsiadzki.
— Niema co rozumieć! To właśnie mój kolega Grimmer, jest zawsze starym, niepraktycznym idealistą. To, to właśnie nas zgubiło — tu dyrektor stuknął kilka razy palcem w stół. — To tylko, co można widzieć, zmierzyć, zważyć, usłyszeć, dotknąć, co nam daje wrażenie ciepła lub wychyla igiełkę magnetyczną — to tylko powinno być dla nas miarodajnem. Reszta jest złudzeniem, mrzonką, poezyą. Wszystkie rozprawy filozoficzne, pisane przez pewnych profesorów, sprzedałbym na masło. Dzieciństwo i strata czasu. Albo literatura. To dobre dla bab te kłamstwa. Czas doprawdy zrzucić z głowy tę błazeńską czapkę, owieszoną dzwonkami i zacząć porządnie myśleć, a bajki zostawić niańkom. Już i tak pozostaliśmy w tyle za resztą Europy. Tak!...
Dyrektor zwracał się z tą całą perorą niby do Sąsiadzkiego, zachowując w ten sposób dalej pozór lekceważenia sobie Grimmera. Sąsiadzki zawsze pojednawczo usposobiony słuchał z namaszczeniem i potakiwał słowom dyrektora, był jednak w kłopocie, jak się zachowa, gdy Grimmer przemówi.
Jak zwykle w takich razach nie była to porządna dysputa, w której jeden przeciwnik zbija argumenty drugiego nawiązując do jego twierdzeń, ale wymiana gotowych już frazesów przeciwko frazesom, bez porządku, jakby chodziło nie o zwyciężenie przeciwnika, ale o wystrzelenie wszystkich naboi. Grimmer odpowiedział na zaczepkę dyrektora preparatem filozoficznym, który jednak był rezultatem własnych rozmyślań, dyrektor wywzajemniał się pospolitymi komunałami nie tyle materyalizmu, co materyalistów.
Naraz przypomniał sobie Grimmer, że dyrektor przechodząc wczoraj koło kościoła, zdjął kapelusz z głowy. Zapytał więc:
— A, czy jest w twoim systemie jaki kącik dla Boga?
— A to inna kwestya. Tego się tykać nie powinno.
— No, a ja zawsze myślałem, że materyalizm idzie w parze z ateizmem.
— Przepraszam, protestuję. Nie jestem wcale materyalistą, to ty nim jesteś niedowiarku. Ja tam w zbytnią pobożność się nie bawię, ale nie cierpię materyalistów. Bronię tylko zdrowego, realnego poglądu na życie. Nie należy gnuśnieć, należy żyć! Po co filozofii, wszystko jest jasne jak na dłoni. Należy tylko czytać w otwartej księdze natury. Wszystkie inne książki spaliłbym. Wyjąwszy przyrodniczych, to się samo przez się rozumie.
Tu ujrzał położone na stole Kikeriki, otwarte przypadkowo na stronie, gdzie był rysunek, przedstawiający w karykaturalny sposób książki zaopatrzone w ludzkie głowy, rączki i nóżki. Wszystko to było chude i czarne, zgięte w kolanach, podobne raczej do karakonów, niż do ludzi i spieszyło gdzieś całym szeregiem. Dyrektor pokazał ten rysunek Grimmerowi i rzekł:
— Widzisz, na takiego zejdziesz. Trzeba żyć... Proszę jeszcze piwa!... A nie ślęczeć nad książkami, trzeba poznawać ludzi... Kiedyż tam piwo?... Potem się robi taki ze zgiętemi kolanami stary safanduła, z zepsutym żołądkiem i śledzioną, a na starość hemorojdów dostaje... Ale Gimmerku — tu ujął go dobrodusznie za ramię — nie bierz tego wszystkiego do siebie, broń Boże, ja tylko mówiłem ogólnie, ogólnie...
Podczas całego przemówienia dyrektora uśmiechał się Grimmer czasami, ale zaraz potem marszczył czoło, jakby się gniewał na siebie za ten uśmiech. Raz nawet odwrócił się i spojrzał przez szyby okna w ogród, na czarne w zmierzchu postacie drzew, jakby tam miał jakiegoś sprzymierzeńca i zapytywał go po cichu: »czy to prawda?« Dyrektor mógłby był po tych wszystkich symptomatach poznać, że Grimmer nie uważał jego zarzutów za słuszne. Bo protestujemy zwykle tylko wtedy, gdy zarzut jest mniej więcej trafny, jeżeli zaś ktoś z tą bezczelną pewnością sądu, właściwą powierzchownym naturom, odmawia nam właśnie tego, co może środek naszej duszy stanowi, wtedy milczymy, bo na taki zarzut niema ani obrony, ani zaprzeczenia, wtedy lubimy okryć się rezygnacyą, jak Cezar płaszczem, gdy uczuł pchnięcie sztyletu Brutusa.
Grimmer nie wiedział zrazu, co odpowiedzieć, a odpowiedzieć musiał, bo nie mógł wstrzymać słów, jak nikt nie może wstrzymać kropli krwi, aby nie wytryskiwały z zadanej rany. Rozwarł wargi i cedził:
— Wymarzyłeś sobie bardzo dowcipnie ideał tak zwanego mola książkowego, który ci po nocach spać nie dawał. Bardzo ładny!...
Potem, zebrawszy myśli, mówił:
— Nie! nie ogólnie, ja przyjmuję to na siebie. Chociażbym mógł powiedzieć, że to właśnie... ale nie! Chciałbym ci przyznać niejedno i poprzeć, ale nie, mówisz prawdę, lecz taki człowiek, jak ty, kłamie, kłamie zawsze, chociażby nawet prawdę mówił. Dlatego podejmuję rękawiczkę w imieniu tego mola, bo wiem, że chociaż mam na razie to samo hasło co ty, przecież znajduję punkt, na którym już będę mógł walczyć, przecież dotrę do ciebie samego, i wyjmę z tego pancerza rzekomej jakiejś humanitarności takiego filistra, maleńkiego, zalęknionego filistra, filisterka... — mówił zupełnie już tym wyrazem rozbrojony, składając dłonie w kształcie jakby kołyski, w której chciał złożyć owego filistra.
— Jak pan powiedział? nie dosłyszałem — odezwał się Sąsiadzki. — Ministra?
— Fi-li-stra! panie Sąsiadzki!
Dyrektor patrzył na Grimmera jakby mu wyrzucał, że łamie tę niemą umowę, według której mieli obaj być względem siebie tylko w pewien sposób niegrzecznymi. Byłby przyjął od Grimmera bardzo chętnie jakąkolwiek impertynencyę, byle tylko nie coś takiego, co wyglądało na szczerość. Zerwał się tedy oburzony:
— Co ty mówisz, ty... kiepski filozofie?
— Ależ panowie, nie unoście się, Doprawdy, powinieneś pan ustąpić — szepnął Sąsiadzki Grimmerowi do ucha, a potem toż samo dyrektorowi.
— Co mówię? ot to. Rzecz się tak ma. Są ludzie, którzy jako myśliciele są — niech będzie — materyalistami, w praktyce jednak są obrzydliwymi idealistami — to jest raczej realistami, ale dajmy pokój tym różnicom. U was religia jest idealna, wzniosła, i gdybyście wy byli takimi, jak wasza religia, toby was ziemia nie przyciągała. Ale za to wasz charakter jest materyalistyczny, chociaż wy o tem nie wiecie i na zarzuty w tym kierunku rozpaczliwiebyście protestowali. Hm! i ja także mówię ogólnie. Każdemu z was włożono w duszę bryłkę ziemi, dlatego grawitujecie do ziemi. Nie zapatrywania, ale charakter, charakter rozstrzyga. Ziemia chce istnieć, stroić się w kwiaty, drzewa, zboża, czy też budynki i piramidy, sfabrykowała więc sobie przedewszystkiem mnóstwo, mnóstwo robotników, użyłbym tu słowa ze Swifta »splaknoków«, i pozwala wam mieć w wolnych godzinach wasze zachcianki idealistyczne, bo ma was na łańcuchu niewidzialnym a silnym. Więc żyjcie w spokoju, ale dajcie żyć. Słyszysz dyrektorze, daj żyć, a nie krzycz tyle, nie tupaj tak dumnie nogą o ten tak pewny grunt, na którym stoisz. Może się zawalić, a wtedy zobaczysz dziwa, zobaczysz, czem jest świat podminowany i jaką rzeczywistością jest wasza rzeczywistość.
— O, o! rozgadał się o filozofii — rzekł dawny pogromca Grimmera pogardliwie i nie mówił nic więcej, dając w ten sposób do zrozumienia, że miałby dosadną odpowiedź, lecz nie chciałby nią zniszczyć przeciwnika. — A proszę tam dać piwa — dodał, jakby nic nie zaszło.
— A proszę tam dać piwa — powtórzył wesoło Grimmer. — I przy tej szklance piwa udowodnię ci dyrektorze, jak niewłaściwie »splaknoki« pojmują filozofię. Chcą oni — z zemsty — żeby filozofia była synonimem niedołęstwa, nieporadności, podczas gdy właśnie filozof jest jedynym człowiekiem praktycznym, jedynym, który widzi jasno niebezpieczeństwa, widzi ten wielki miecz Damoklesa, zawieszony nad całym światem.
Wybiła ósma. Była to zwykła godzina, w której się schodził kontyngens najznakomitszych gości Linka.
Słychać było jakieś kroki na schodach, jakby hipopotama i wkrótce wtoczył się do sali jakiś gruby jegomość, zaczął powoli zdejmować futro, w czem mu Ksawery dopomagał, tytułując go panem radcą.
— Oto jeden ze »splaknoków« — mówił po cichu do dyrektora Grimmer. — Cały dzień pracuje jak wół, bo jest głupi jak osioł, za to potem wieczorem żre i pije jak świnia! ten się zapewnie trzeźwo zapatruje na życie.
Mścijmy się przyjaciele, ale nigdy otwarcie, zawsze na cudzy rachunek; będzie to znaczyło, że się za kimś ujmujemy.
Dyrektor podniósł się, nadał sobie wyraz bardzo poważny i rzekł gromkim głosem:
— Pókiś mnie brał za cel twoich nędznych żartów, milczałem, ale nigdy ci nie pozwolę obrażać mojego przyjaciela, człowieka ze wszech miar godnego i szanownego. Taki mi tu uczony, którego krytyka zbeształa!...
Zamiast być rażonym temi słowy, które dyrektor przygotował jako ostatni swój atut, Grimmer pochylił się w tył i zaczął się śmiać, trzymając się za miejsce, gdzie inni ludzie zazwyczaj brzuch posiadają.
— Ha, ha! Brawo, dziękuję ci dyrektorze! oto pokazałeś mi filistra!
Aby pokryć zdumienie wywołane tem zachowaniem się Grimmera, podszedł dyrektor ku nowoprzybyłemu gościowi i zaczął z nim rozmawiać. Wkrótce coraz więcej gości zaczęło napływać, wszyscy skupili się koło dyrektora, do którego należeli, jak promienie do słońca. Było między nimi także kilku profesorów, tkniętych Grimmerofobią. Jeden z nich przyniósł z sobą numer czasopisma, w którem była krytyka dzieła Grimmera, i na głos ją odczytywał. Grimmer starał się ukryć swoją obecność, aby obserwować rozjaśnione miny profesorów i słyszeć ich radosne wykrzyki: »a to go zbesztali!«. Ale czytający spostrzegł go, zmieszał się i zaczął natychmiast czytać inny artykuł. Wtedy Grimmer nie chcąc przeszkadzać, wysunął się milczkiem z towarzystwa. Znalazłszy się na dworze, mruknął pod nosem:
— No, spodziewam się teraz, że aureola mojej uczoności zgaśnie! — i poszedł.
Po jego odejściu czytano dalej krytykę i rozmawiano o niej zawzięcie. Dyrektor okazywał swoją bezinteresowność, ujmując się zrazu za Grimmerem, który zdaniem jego jest człowiekiem bardzo niedoświadczonym, ale »może się jeszcze wyrobić«. Chociaż Grimmer ma wiele wad, trzeba mu jednak przyznać to i owo. Przymioty, które dyrektor przyznawał Grimmerowi, były tej abstrakcyjnej, ogólnikowej natury, która każdego słuchacza obojętnym zostawia, naprzykład poczciwość, oczytanie; o wadach zaś umiał opowiedzieć w sposób realistyczny, łatwo przyjmujący się w pamięci słuchacza.
Była już 11-ta, gdy goście Linka odprowadzili gremialnie dyrektora do domu, życząc mu dobrej nocy. Dyrektor patrzył długo za oddalającymi się, a gdy ich stracił z oczu, zrobiło mu się jakoś dziwnie. Brama była zamknięta, zadzwonił tedy i czekał.
Niebo było czyste, bez chmur, ale to go właśnie nie cieszyło. Ta przestronność wywierała nań wpływ przygnębiający. Zdawało mu się, że ciepło ucieka z ziemi wszystkimi porami, rozrzedza się i gdzieś tam daleko ginie zupełnie. Podniósł kołnierz płaszcza i zapragnął znaleźć się w ciepłem łóżku. W umyśle czuł jakąś czczość, zaczął tedy chodzić tam i napowrót po trotuarze i słuchać odgłosu własnych kroków, potem od czasu do czasu pogwizdywał i stukał laską o bruk.
Przyszedłszy do domu myślał trochę o dzisiejszym zajściu z Grimmerem, to znaczy, przypominał sobie jego szczegóły, nie czując nawet potrzeby zastanowić się nad tem, jak ma z nim nadal postępować. Wziął do ręki wielkie dzieło Neumayra o ziemi i przeglądał illustracye. Zamknąwszy książkę, zaczął się znowu przechadzać po pokoju, zdejmując powoli ubranie. Wśród tego zatrzymał się przed swoim łóżkiem, nad którem wisiała jakaś fotografia w ramkach wysadzanych mchem i muszelkami. Oparłszy jedną rękę o ścianę, dyrektor pochylił się i patrzał.
Fotografia przedstawiała jego synka Teosia, zmarłego w 8-ej wiośnie życia.
Dyrektor patrzał długo, wreszcie wziął lampę ze stołu, oświetlił nią twarz dziecięcia i znowu patrzał. Potem zdmuchnął lampę, mruknął kilka słów, mających zastępować modlitwę i położył się do łóżka.
Ludzie tacy jak dyrektor, zajęci przedewszystkiem praktycznem życiem nie mają wiele czasu na sprawy leżące poza sferą interesów, na sprawy, o których wiadomo, że się nie rentują. Załatwiają się z sztukami pięknemi, umieszczając w swoich salonach na stoliku bogato oprawnego »Pana Tadeusza«, zbiór illustracyi Kossaka do powieści Sienkiewicza i cykle obrazów Grottgera, załatwiają się z miłosierdziem rzucając od czasu do czasu kilka groszy do skarbonki, a gdy przechodzą przed kościołem, nie zapominają zdjąć kapelusza, aby nie obrazić Pana Boga na wypadek, gdyby istniał. Mówią, że człowiek inteligentny nie powinien być bigotem i narzucać się Panu Bogu, modlą się tedy krótko z taką samą miną, z jakąby płacili swoje raty w towarzystwie ubezpieczeń.
Dyrektor położył się twarzą do ściany i usiłował zasnąć. Po niejakim czasie obrócił się na drugą stronę.
Przez okno wychodzące na ulicę świeciła pełnia księżyca. Dyrektor patrzył w kwadraty świetlne wyznaczone na podłodze wąskimi cieniami ram okna. Wreszcie spostrzegł, że okno jest tylko przymknięte i pomyślał, że należałoby je zamknąć, ale było mu już tak ciepło w łóżku, że nie spieszył się. Tak upłynęło kilka minut i drzemiącemu dyrektorowi zdawało się, że okno już oddawna zamknięte.
Naraz obie połowy okna skrzypnęły i roztwarły się lekko, jakby silniejszy powiew wiatru w nie uderzył. W tej samej chwili ujrzał dyrektor, jak tarcza księżyca na chwilę zasłonięta chmurami wysunęła się znowu z poza nich, niby koło z poza trawy wysokiej i zaczęła się staczać w dół, po srebrnym gościńcu własnego światła, coraz niżej, aż ku niemu.
Jakaś postać, cała owinięta długim płaszczem, zstąpiła z tarczy, której olśniewający blask natychmiast zgasł.
Dyrektorowi zdawało się, że to był Grimmer. Postać dotknęła się jego dłoni i dała mu znak, by się udał za nią, a było w tem coś tak rozkazującego, że dyrektor się nie opierał. Czuł się jakby niewidzialną siłą przyciągniętym i podniesionym w górę.
Nie dziwił się temu wcale, że leciał. Spojrzał w górę. Kamienice otaczające ulicę pozwalały widzieć tylko małą część nocnego nieba, podobną do rzeki, w której się gwiazdy jak ryby nurzały. Wkrótce jednak wznieśli się ponad najwyższe budynki miasta. W dole jarzyło się tysiące świateł, światła te zlewały się coraz bardziej z sobą, było ich coraz mniej, wreszcie całe miasto było tylko jednym punktem świecącym. Wkrótce i ten punkt znikł.
Zato coraz większy okrąg nieba otwierał się przed nimi. Zdawałoby się, że ziemia się cofa, maleje, aby oddać oku ludzkiemu te obszary bez granic, które dotychczas swem nieprzeźroczystem cielskiem zalegała. Dyrektor widział już naokoło siebie tylko niebo i gwiazdy.
Ale podróż ta nie dziwiła go wcale. Całe niebo nie robiło na nim innego wrażenia, jak to, jakieby zrobiła pierwsza lepsza karta astronomiczna, przedstawiająca niebo. Jedna tylko rzecz go niepokoiła. Nie mógł się zoryentować, w jakim kierunku lecą. Dotychczas zdawało mu się, że się wznoszą, lecz było także możliwe, że spadają. To spadanie wyobraził sobie naraz tak silnie, że zakołysał się, zaczął krzyczeć i machać rękami, szukając punktu oparcia. Grimmer jednem wyciągnięciem ręki uspokoił go.
— Gdy małym dzieciom śni się coś podobnego, mówi się im, że rosną.
— Dziękuję ci profesorze, że mi przywracasz równowagę.
— Równowagę? jak to rozumiesz?
— No... równowagę, Gleichgewicht. Ale jedno pytanie. Wznosimy się, czy spadamy?
— Tu niema mowy ani o jednem, ani o drugiem. Tu jest bezwzględność.
— Teraz ja nie rozumiem. Co to jest bezwzględność?
— Brak zwykłego punktu, który nam dotychczas dawał podstawę do tych dwóch określeń. Nie widzisz ziemi, dlatego nie możesz nazwać kierunku.
— Ależ to sprawia zawrót głowy.
— Zapewne, bo pan czujesz, że ten hak w twojej mózgownicy, na którym dotychczas zaczepiałeś wszystkie wrażenia i pojęcia, teraz się chwieje.
— Ależ nie można się tak odrazu do tego przyzwyczaić.
— A pfe! panie dyrektorze, pan nie mógłbyś się przyzwyczaić?
— Nim to nastąpi, chciałbym jeszcze raz, ale naprawdę tylko tak dla zabawki, zastosować dawną metodę. Bądź pan łaskaw objaśnić mnie, gdzie ziemia?
— Tam! ale za mała i za daleka, by się według niej oryentować.
Dyrektor spojrzał. Zobaczył jakąś kulę obtłuczoną po bokach i oklejoną kolorowanym papierem.
— Ależ to jest nasz...
— Stary, podarty globus geograficzny, bo nigdy nie chciałeś sprawić nowego.
Dyrektor zamilkł, ale zrobił taką minę, jakby mu kto zdejmował ciasny, zabłocony but z nogi.
Wylądowali wreszcie na jakiejś wyspie, wzniesionej z chmur i mgły. Końca jej nie było widać z powodu oślepiającego światła, które biło potężnie z jakiegoś niewidzialnego źródła. Miliony iskier rozsypywały się stąd w bezgraniczną przestrzeń i wbiegając na przeznaczony im tor, rozpoczynały żyć jako gwiazdy.
Dyrektor zawahał się z początku:
— Ej! jakże tu iść dalej? a nuż ugrzęznę w tej gąbce?
— No, to i cóż? spadłbyś potem z deszczem na ziemię, kto wie nawet, czy nie w balię, do której twoja gospodyni łapie deszczówkę.
Dyrektor przysiągł sobie w duchu, że skoro się tylko z tego wszystkiego otrzęsie, natychmiast zasuspenduje Grimmera. Tymczasem spinał się za nim po jakiejś niby skale, usiłując go złapać za buty i ściągnąć na dół. Wgramoliwszy się na szczyt, ujrzał przed sobą dolinkę, wysłaną kobiercem pięknych roślin i kwiatów. Zbiegł na dół, podskakując jak młody źróbek, tak szybko, że Grimmer zaledwie mógł za nim zdążyć.
Na środku dolinki stał długi stół, okryty zielonem suknem, a przy stole siedział jakiś staruch z długą siwą brodą, w szlafroku, z piórem poza uchem. Dyrektor zbliżył się na palcach, dając swemu towarzyszowi znak, by się również cicho zachowywał.
— Pst! św. Piotr!...
I podpatrywał z poza ramion Grimmera co robi ten stary brodacz przy stoliku.
Święty poprawiał zadania. Po jego lewej ręce leżały stosy zeszytów, rozsypanych w nieładzie. Były tam zeszyty z zieloną, żółtą, czerwoną, niebieską okładzinką, z kilku wysterczał brzeg bibuły. Poprawione zadania odkładał na prawo.
Św. Piotr brał właśnie do ręki zeszyt z brunatną okładzinką. Na białej ząbkowanej karteczce napisane było: Zygmunt Zalipski. Dyrektor poznał swoje własne pismo i zaparł dech w sobie. Św. Piotr, umaczawszy kilka razy pióro w czerwonym atramencie, jakby się przygotowywał do długiego i mozolnego poprawiania, otworzył zeszyt dyrektora.
Otworzył i czytał. Czytał, czytał, ale im dalej czytał, tem częściej trząsł głową i kręcił nosem. Dyrektor obserwował z niepokojem miny św. Piotra, a gdy doszły do kulminacyjnego punktu, zapominając o ostrożności, rzekł rozżalony:
— Ależ to zadanie nie jest znowu tak zupełnie złe.
Apostoł, zapewne trochę głuchy na prawe ucho, nie dosłyszał. Wreszcie skończył czytanie, wzniósł oczy w górę, namyślał się trochę, gładził brodę, potem machnął ręką, jakby chciał powiedzieć: »Et!« i dwoma pociągnięciami pióra przekreślił całe zadanie. Już, już chciał go dyrektor chwycić za rękę.
Ale św. Piotrowi nie było dosyć: umaczał rączkę pióra tępym końcem w atramencie i jeszcze raz i drugi przejechał nią po zadaniu. Gdyby kto dyrektorowi skórę nożem krajał, nie bolałoby go to tak, jak to przekreślanie.
Św. Piotr odłożył na bok zadanie studenta Zalipskiego i wziął się do nowego. Dyrektor stał jakiś czas nieruchomo, a potem wspiąwszy się na palcach stóp odwracał ostrożnie kartki swego zeszytu i starając się sprawić jak najmniej szelestu, otworzył zeszyt w miejscu, gdzie było ostatnie zadanie. Patrzył chwilę na swój elaborat, potem zerknął na św. Piotra, a przekonawszy się, że święty jest całkiem zatopiony w nowem zadaniu, wyciągnął rękę i skradł scyzoryk leżący na stole. Grimmer, widząc dyrektora ze scyzorykiem, nadbiegł w obawie o św. Piotra, lecz wnet się uspokoił, gdy zobaczył, jak dyrektor pochylony nad swojem zadaniem skrobał coś zawzięcie, zdmuchiwując od czasu do czasu wyskrobane białe cząsteczki papieru.
Wtem św. Piotr sięgnął po swoją tabakierkę i przypadkiem potrącił dyrektora. Dyrektor stanął jak żak złapany na gorącym uczynku i patrzał z przerażeniem w surową twarz świętego, ale pomimo to zasłoniwszy scyzoryk jedną ręką, skrobał dalej drugą.
Tego już św. Piotrowi było zadużo, wstał z krzesła i otworzył usta... Dyrektor jednak cofnął się, ujrzał przed sobą jakieś schody i zbiegł po nich na dół. Otworzył drzwi do sali, w której uczył, wszedł i zasiadł przy katedrze. Słyszał szmer uczniów w ławkach. Przy tablicy stoi jeden z jego najzdolniejszych uczniów, Różański, i z bezczelną, tryumfującą miną udowadnia mu, że dwa a dwa jest pięć. Dyrektor wstaje z katedry, blednie, potnieje i ocierając chustką czoło przystępuje do tablicy, bada skrupulatnie, czy nie znajdzie w dowodzie jakiego błędu. Ale założenie, twierdzenie i dowód, wszystko było z jak największą dokładnością przeprowadzone. Różański czekał z kredą w palcach i kołysząc się na pięcie, rozglądał się po suficie, jakby był zupełnie pewnym swego. Dyrektor włożył szkła, przejrzał jeszcze raz cały rachunek, a potem czmychnął na korytarz, pędzony śmiechem uczniów, który go dolatywał przez niezamknięte drzwi. Dogonił wreszcie Grimmera i nie mówiąc mu nic o tem zajściu, naglił do pospiechu.
Dążyli tedy dalej po szerokich błoniach niebieskich, a nie było końca.
Ponad nimi unosił się w ruchach harmonijnych rój białych istotek, to wzlatując, to podając się w dół, jak chorągiew pod wiatru powiewem. Ich lot wydawał dziwny dźwięk. Były to główki anielskie, skrzydlate, podobne do tych, jakie się widuje na obrazach dawnych mistrzów włoskich. Wiele z tych istotek uganiało po polu, chowało się poza kwiatami i bawiło wesoło. Dwaj przybysze stąpali ostrożnie, czując się niejako plamą na tych obszarach, gdzie wszystko było szczęściem i rozkoszą.
Tam jednak w dali widać było, jak proszek eteru, dotychczas niepokalanej jasności, drży coraz bardziej w barwę różową i czerwoną ścianą się kończy, wirując z szaloną szybkością.
Było ogrodzenie, uczynione ze złotych sztachetów. Brama uchylona, a na jej szczycie siedział mały aniołek. Zobaczywszy nadchodzących, zleciał i ukrył się gdzieś między kwiatami.
Wtedy Grimmer zerwał dyrektorowi kapelusz z głowy i pogonił za aniołkiem. Dopadł go wreszcie i przykrył kapeluszem, potem ujął w palce ostrożnie za skrzydełka i położył dyrektorowi na dłoń. Aniołek nie uciekał wcale, przymknął tylko na chwilę powieki z bojaźni, ale wnet je otworzył i utkwił cudne błękitne oczy w twarz dyrektora.
Dyrektor poznał naraz swoje zmarłe dziecko. Poznał je po tem mgnieniu powieki. Przywiodło mu to na pamięć chwile, kiedy nad ranem, siedząc przy łóżeczku chorego synka, czekał, aż się zbudzi i spojrzy nań temi oczyma, przez które, zdawało się, całe ukryte niebo, jak przez okienka, patrzyło na świat. I raz także tak samo czuwał, ale powieki się już nie podniosły, a on sam nie miał odwagi ich rozewrzeć, położył tylko na nich ostatni pocałunek. A teraz! Cały czas miniony jakby się zapadł gdzieś, a on jest znowu przy nim!
— Teoś! gdzieżeś ty tak długo bywał?
Teoś nie odpowiadał. Dyrektor wskazał ręką na ścianę czerwoną i spytał:
— Teoś, a co jest tam poza tem?
— Tatku — nic!
I uleciał. Dyrektor chciał biedz za nim, ale go Grimmer powstrzymał i zawołał groźnie:
— A teraz dalej!
Dyrektor spojrzał w dal i wzdrygnął się:
— Nie! nie chcę!
— Musisz.
— Nie pójdę.
I uchwycił się z całej siły rękami za sztachety u bramy. Lecz nieubłagany Grimmer odczepił mu palec po palcu i pchnął go w dalszą podróż.
Już poza nimi pole niebieskie, poza nimi ściana czerwona, a oni wciąż pędzą. Mijają coraz to nowe światy, spieszą przez coraz to nowe przestrzenie eteru. Ale pomimo to, zdaje się ciągle, jakby stali na miejscu, bo wokoło nich było zawsze to samo, a podróż nie dawała żadnego rezultatu.
Dyrektor zaczął się niepokoić, W tem wszystkiem czuł już coś nieprawidłowego. Naraz ujrzał w dole jakby jakieś ogromne drzewo samotnie rosnące w pustyni i błysła mu myśl szczęśliwa:
— Mierzyć!...
Sięgnął do kieszeni i wyjął pasek centimetrowy. Jeden koniec przytknął do stóp drzewa, rozwinął zwitek i zaczął mierzyć przestrzeń. Rezultaty zapisywał w notatce, a od czasu do czasu zrachowywał sumy. Grimmer patrzał obojętnie na tą robotę, szedł sobie powoli i pogwizdywał.
Naraz cisnął dyrektor centimetr i ołówek już prawie całkiem spisany, rzucił się na ziemię i oddychał głęboko. Grimmer czekał, aż towarzysz wytchnie, potem dźwignął go i podtrzymując ramieniem poszedł z nim dalej.
Od jakiegoś czasu nie widzą już nic ani przed sobą, ani poza sobą, a promień oczu rzucony w otchłań wraca bez obrazu. Oczy dyrektora nawykłe zawsze coś obejmować, o coś uderzać, były jak martwe. Spytał Grimmera:
— Gdzież koniec?
— Koniec? co to jest? czy myślisz, że wszechświat jest czemś takiem, jak twój nos, który nie może się obejść bez końca? Wyjmij sobie to słowo z duszy i ciśnij je — tam...
— Nie mogę.
— Ha! ha! to radź sobie sam. Przecież i tu jesteś tak samo we wszechświecie, jak byłeś na ziemi. Czyliż ziemia nie przebiega tych sfer? Czyż to miejsce nie jest taką samą cząstką świata, jak twoja izdebka, w której ci było tak swojsko? Więc zostań tu, wszak tu twoja ojczyzna!
Chciał odlecieć sam, lecz dyrektor wstrzymał go za płaszcz i błagał ratunku. Wtedy Grimmer spojrzał nań i jego twarz wykrzywiła się całkiem od szyderskiego śmiechu, rozszerzała się coraz bardziej i potworniała. Cała postać stawała się olbrzymią, jej kontury zacierały się, wreszcie pozostał tylko obłok, w którym ostatni śmiech Grimmera rósł, potężniał i wstrząsnąwszy ogromnym grzmotem przestwory, zamilkł zupełnie.
Obłok był teraz jedynym przedmiotem, który posiadał jakieś kształty i granice. Wytężony wzrok dyrektora starał się nie stracić ani jednego ruchu, ani jednej zmiany, która się w tej stronie ujawniała. Karmił się niejako tym ostatnim kawałkiem życia i z rozpaczą dostrzegał, jak wypukłości i wklęśnięcia obłoku wyrównywały się, barwy obojętniały, obłok stawał się szarym, jednostajnym, wreszcie rozpłynął się w próżni.
Dyrektor pozostał sam. Czuł, że ma możność lecieć dalej, gdzie chciał, leciał tedy rozglądając się za jakimś nowym ośrodkiem życia w tej martwocie ogólnej, która była zarazem wszystkiem i niczem. Był jak ten rozbitek na morzu, który jeszcze raz wznosi głowę ponad fale, szukając okrętu, nim się na wieki w głębi zanurzy.
Wtem zabłysnął jakiś punkt świecący.
Była to może gwiazda. Około niej skupiły się wszystkie myśli dyrektora, a jedynym jego celem było teraz ująć tę gwiazdę, by wciąż patrzyć na nią i posiadaniem jej obronić się przeciw jakiejś niewidzialnej sile, która się doń zbliżała.
Leciał z wyciągniętymi rękami, a lękał się okropnie, żeby jaki wicher lotu jego nie skrzywił. Ale obawa była płonną.
I miał już w ręku to, za czem gonił, ten punkt świecący. Okazało się, że jest to złoty zegarek, zimny w dotknięciu, opatrzony sekundnikiem. Dyrektor prawie płakał z radości. Podniósł zegarek do góry, wywijał nim tryumfalnie, jakby się chciał przed kimś chwalić i krzyczał:
— Czas! czas!...
Teraz patrzał ciągle na cyferblat, rachując godziny. Każdy upłyniony kwadrans odczytywał na głos, pokazując go palcem.
Trwało to długo i dyrektor cieszył się bardzo z posiadania zegarka, który się stał prawie częścią jego własnej istoty, drugiem sercem. Przemyśliwał nad tem, jak to on przerobi ten zegarek na wielki zegar, zawiesi go gdzieś tutaj i sam usiadłszy na końcu wahadła, będzie bujał po niebie tam i napowrót, jak dziecko w kołysce. Poruszanie się wskazówek, ich przejście przez cyfry godzinowe, stały się dlań ważniejszemi, niż wszystkie daty historyczne. Ufał zegarkowi, uwielbiał go, był jego kapłanem.
Nagle zegarek stanął. Dyrektor zadrżał i zaczął go nakręcać gorączkowo. Ale w pośpiechu i trwodze przekręcił sprężynę. Zegarek pękł, rozsypał się w ziarnka złociste, które gradem spadły w przepaść bezdenną i znikły!
Lecąc niby za niemi, uczuł nagle, że zaczyna uciekać.
Co za ogromne więzienie!
Coś, jakby wielka bania szklanna, otacza go. Trzeba mu w niej wybić otwór i odetchnąć!
A może już przybył? może to już tu?
Lecz nieubłagany głos jakiś zawołał:
— No, a co jest tam dalej?
A głos ten wychodzi z niego, z niego samego, stanowi rdzeń jego istoty, nie można go usunąć nigdzie z wszechświata. Próżno dyrektor stara się go stłumić, tem wyraźniej słyszy to przenikliwe: »A co dalej?«
I głos ten pędzi go wciąż naprzód, naprzód, każe mu szukać celu, jakiegoś kamienia granicznego, a potem gdy już przyszedł, wyszydza go i znowu pędzi dalej, spaźniającego się zaś wlecze za sobą, jak koń rozszalały jeźdzca w strzemionach.
Ta szyba szklanna jakby razem z nim leciała, jakby z nim gdzieś daleko zrośnięta była. Zwiększał chyżość lotu, już już wyciągał rękę, a nie mógł jej dotknąć. Wreszcie ustał wyczerpany.
Przed nim była niezrozumiałość nieskończoności. Ażeby ją zniszczyć, trzeba mu było coś stworzyć i przeciwstawić.
Niema wątpliwości: wpadł tu do tego jakiegoś świata, którego praw nie rozumiał i nie może się wydostać. Wszedł do jakiegoś Sezamu i zapomniał słowa. Trzeba mu się skryć, aby go nie dojrzano i przypominać sobie to słowo, to zaklęcie czarowne, któreby mu wróciło jego ojczyznę. Prędzej, prędzej, nim go tu odkryją!
Ale daremnie rozpinał sieć swych myśli, nie mógł schwytać ojczystego słowa. A przecież czuł jego bliskość, ono mu się prawie kładło na duszę; czuł zapach, a nie widział kwiatu.
Wtem odkryto go. Te ściany, które dotychczas uciekały przed nim, zaczęły spieszyć ku niemu, jakby rzucały się na łup swój, chcąc go zgnieść zupełnie. Powoli tracił poczucie samego siebie. Czy jest ślepym? czy na około niego nic niema? Nie wiedział. Wołał w duszy o ratunek, ale nie mógł wydobyć głosu. Szukał teraz jakiejkolwiekbądź myśli, aby być z kimś, aby przerwać osamotnienie. Ale dusza jego była bezwładna. Czuł, że gdy nie pochwyci jakiejś myśli, nie wylegitymuje swego prawa do istnienia, to chyba rozpłynie się w tej otchłani i stanie się jedną cząstką nicości, która go otaczała. Był jakby pod ogromnym tłokiem, który go zgniatał powoli a wytrwale, a nie było ani w nim, ani poza nim żadnego środka ocalenia.
W tej strasznej męczarni zaczął jęczeć i w tejże chwili pustka się skrystalizowała: ponad nim błysnął sześcian, z kształtu i wielkości podobny do wnętrza pieca, ale to był jego własny pokój sypialny, w który jego dusza wracała.
Zbudził się. Leżał w swojem łóżku, ale nogi miał oparte o poduszkę. Drżąc z zimna i z irytacyi poprawił swoje położenie.
Spostrzegł, że okno było jeszcze nie zamknięte. Wstał tedy i klnąc na czem świat stoi, zamknął je.
Dotykając po ciemku ręką ściany, znalazł dyrektor swój zegarek. Przypomniał sobie wtedy, że miał jakiś sen niespokojny, dręczący, w którym i zegarek odgrywał jakąś rolę. Pocisnął sprężynę i trzecia godzina wydzwoniła. Te dźwięki miłe i subtelne, jak krople płynu dziwnego, spadające w czarę metalową, uspokoiły go. I dyrektor usnął na nowo.
Obudził się późno. Czuł ból głowy i miał katar.
— Musiałem się przeziębić — rzekł do siebie — i to na sny wpłynęło.
Takie wytłómaczenie wystarczało mu zupełnie. Poza najbliższą przyczyną niczego już nie szukał.
Spotkawszy się nazajutrz z Grimmerem, nie przywitał się z nim, udał, że go nie widzi. Sam nie wiedział, dlaczego to robi. A Grimmer, ciesząc się z takiego rezultatu rozmowy, tym razem na przekór ukłonił mu się bardzo grzecznie.
Od tego czasu zgasła aureola uczoności Grimmera, jak to on sam przepowiedział. Zaczęto go sobie lekceważyć. Ale Grimmerowi dało to podstawę do tem głębszego pogardzania »splaknokami« — bo on sam był autorem odczytanej u Linka krytyki.

Pisane w październiku 1893.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Irzykowski.