Sława (Prus)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Sława
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SŁAWA.
I.

O ósmej wieczór mieszkanie państwa X. było gotowe na przyjęcie gości. W salonie, w buduarze pani, w pokoju jej siostry, panny Emilji, i w gabinecie pana już zapalono lampy. W jadalni kredencerz z pomocnikiem budowali na stołach kolumnadę z talerzy, a w przedpokoju dwaj służący, we frakach z herbownemi guzikami, przygotowywali marki na odzież, krytykując, dla zabicia czasu, różne ułomności swoich panów.
Dziś miało odbyć się nader ciekawe zebranie, mianowicie raut z magnetyzerem i to niepospolitym. Zwyczajni magnetyzerowie ograniczają się na usypianiu medjów, lub pozbawianiu ich władzy w rozmaitych częściach ciała; ten zaś miał zmusić swoje medjum do... prorokowania.
W kole znajomych państwa X. od tygodnia zajmowano się rautem i szukano kandydatów, którzy zgodziliby się na wyjawienie ich tajemnic przeszłych, teraźniejszych i przyszłych zapomocą sztuki magnetyzerskiej. Jakkolwiek o przepowiedniach magnetycznych mówiono z niedowierzaniem, uważając je za oryginalną rozrywkę, nikt przecie nie życzył sobie, aby mu prorokowano. Ludzie nie mają ochoty zaglądać w przyszłość, ani w licznem towarzystwie słuchać dziejów swojej przeszłości.
W braku kandydata z osób obecnych, postanowiono posłużyć się nieobecnym. Był nim Juljan Z., krewny pani domu. Młodzieniec ten, skończywszy uniwersytet, przed siedmioma laty wyjechał na dalsze studja do Paryża. Z początku komunikował się z rodziną i przyjeżdżającymi do Francji znajomymi; nagle jednak (a stało się to jeszcze w roku 1880) gdzieś znikł i od tej pory nie odpisywał nawet na listy.
Był to człowiek zdolny, ambitny i zamknięty w sobie. Jego zniknięcie wywołało rozmaite domysły. Przypuszczano, że się zakochał, szeptano, że się zabił; niektórzy posądzali go o należenie do jakiegoś spisku, inni o zwykły występek, za który dostał się do aresztu.
Dopiero w ostatnich czasach nadeszły cokolwiek dokładniejsze wieści. Juljan nie zginął, ani siedział w więzieniu, ale od pięciu lat, zerwawszy stosunki z ludźmi, pracował w jakiemś laboratorjum. Ktoś z dawnych kolegów widział go i ogłosił, że wygląda jak nędzarz i manjak. Dodał też, że Juljan pracuje nad wynalazkiem niedorzeczniejszym od perpetuum mobile, ale — co mianowicie robi, niewiadomo.
Tego to człowieka tajemnice miał dziś odsłonić magnetyzm, częścią dla uspokojenia rodziny, częścią dla zabawienia wiecznie nudzącego się towarzystwa. Rozumie się, że krewni zastrzegli, ażeby magnetyzer nie ogłaszał faktów zbyt skandalicznych, gdyby takowe znalazły się w życiu Juljana.
— O, niech państwo będą spokojni, takich tajemnic niema — odparł dość nieostrożnie magnetyzer, co niektórym dało do myślenia, że ów seans magnetyczny będzie poprostu mistyfikacją.
Sam magnetyzer od niedawna bawił w Warszawie; był on wszędzie gorąco zapraszany, ale — nie cieszył się sympatją. Wygłaszał bowiem zdania bardzo ekscentryczne o tutejszych klasach inteligentnych.
— Jesteście — mówił — zacofani, a co gorsze: pogrążeni w umysłowym letargu. Wielkie ideje cywilizacyjne, jeżeli kiedy były, zamarły w was, zostawiając po sobie skorupy i strzępy. Wy skorupy te podajecie z rąk do rąk i sami nie wierząc w ich wartość, głośno nazywacie skarbami przeszłości. Dokoła was wszystko poszło naprzód, Zachód i Wschód. Na niwie świata wyrosły i dojrzały nowe idee naukowe, filozoficzne, artystyczne i społeczne, powstały nowe zagadnienia i nowi bohaterowie. Wy tego wszystkiego nie znacie; gdy coś wpadnie do was jak kontrabanda, przyjmujecie drwinami lub gniewem i, aby czemśkolwiek zająć wyjałowione umysły, cofacie się marzeniami do wieków średnich. Jest to złowrogi objaw. Przypomina on zgrzybiałych starców, którzy, ślepi i głusi na otaczającą ich rzeczywistość, lubią myśleć i rozprawiać tylko o dawnych czasach.
Rozumie się, że tak niesmacznych wywodów słuchano z obawą i wstrętem. Ludzie inteligentni twierdzili, że magnetyzer jest zarozumialcem, który nie zna położenia kraju, że, prócz tego, uległ zarazie radykalizmu; damy zaś zarzucały mu najstraszniejszy występek, mówiąc, ze zgrozą pełną wdzięku:
— Ależ ten człowiek wcale nie ma wychowania!...
Ponieważ jednak przyjechał z zagranicy i budził ciekawość, a tem samem tworzył świetną ozdobę rautów, więc wydzierano go sobie. W krótkim czasie stał się tak modnym, że zepchnął na drugi plan wszystkie osiadłe tu znakomitości, nawet przejezdnych koncertantów. Zaćmić go mógłby tylko człowiek z wystającemi kłami w ustach, albo z rogami na głowie, gdyby taki istniał i zgodził się swoją osobą uświetniać rauty.
Szczególny magnetyzer wybrał sobie niemniej dziwne medjum. Był nim drugi kuzyn pani X., młody chemik, poeta i entuzjasta. Młodzian ten chętniej czytywał romanse Juljusza Verne’a, aniżeli kursa uniwersyteckie, zapalał się do każdej nowości, wierzył w wynalazek machin latających, w możność korzystnego używania wody na opał, w wielkie reformy społeczne, a nadewszystko w to, że studenci, jako ludzie pracujący nad nauką, są najznakomitszą klasą narodu.
Zaznajomiwszy się z magnetyzerem, przesiadywał z nim od rana do wieczora i nietylko poddawał się wszelkim próbom, ale, co gorsze, nasiąknął jego przewrotnemi ideami. Pewnego nawet dnia, w swoim malowniczym języku oświadczył kuzynce, że, jego zdaniem, damy są lalkami, salony — trupiarniami, a cała inteligencja — zgnilizną. Pani X. o mało nie dostała spazmów i przez kilka dni nie rozmawiała z kuzynem. Na jego szczęście postanowiony został raut z przepowiedniami, a ponieważ magnetyzer uważał młodego studenta za najwłaściwsze medjum, więc przywrócono go do łaski.
W nawiasie wypada dodać, że młodziutki przyrodnik znał swego kuzyna Juljana i bardzo go kochał. On był jednym z ostatnich, którzy widzieli Juljana w Paryżu, tęsknił za nim i twierdził, że wuj zrobi coś wielkiego w nauce. Gdy zaś uchwalono odwołać się do pomocy sił wyższych dla wyjaśnienia losów zaginionego, młody chemik z magnetyzerem przez kilka dni odbywał w tej sprawie bardzo szczegółowe konferencje, nawet z pomocą papieru i ołówka.
Umyślnie wspominamy o tych drobiazgach, gdyż na ich podstawie, jeden z lekarzy, który przyjmował udział w magnetycznym seansie, głosił po mieście, że cała przepowiednia, dotycząca Juljana, była figlem magnetyzera i studenta. Rozumie się, nikt z ludzi rozsądnych nie uwierzył tym plotkom, damy były oburzone, a jeden z przyjaciół doktora począł od tej pory gardzić nim i mówił:
— Prawda, że każdemu wolno mieć własne zdanie; ale tylko człowiek bardzo zarozumiały wątpi o tem, co uznało za prawdę kilkadziesiąt osób, mających także conajmniej rozsądek.
W parę minut po ósmej, pani X., jak przystoi na gospodynią, była już ubrana i szeleszcząc powłóczystą suknią, przebiegła oświetlone pokoje, aby przekonać się, czy wszystko jest w porządku. Nie musiało jednak być zupełnie dobrze, gdyż z nerwowym pośpiechem uderzyła w elektryczny dzwonek, wołając:
— Jest tam który?...
Z jadalni wbiegł kredencerz, z przedpokoju obaj wygalonowani lokaje.
— W sali lustro przy kominku niewytarte... W pokoju pana lampa filuje i fotele zanadto przysunięte do stołu... W moim — na albumie inkrustowanym leżą dwa ciężkie... Ładny porządek!
Lokaje rozbiegli się, ażeby poprawić uszkodzenia; kredencerz stał wyprostowany. Pani zwróciła się do niego.
— Kucharz przyszedł?
— Już jest. Mówi, że masła za mało.
— Jeżeli za mało, niech dołoży ze swojej śpiżarni. Wino przyniesione z piwnicy?
— Jeszcze jaśnie pan nie dał klucza.
— A co pan robi?
— Jaśnie pan czyta „Kurjera Porannego.“
— O tej porze?... Proś pana, ażeby ubrał się i dał klucz. A wina wziąć tylko dwadzieścia butelek, bo jutro się sprawdzi.
Kredencerz cofnął się za drzwi, pani przeszła do salonu. Tam spojrzała w lustro, a dostrzegłszy na twarzy ślady gniewu, uśmiechnęła się dla wygładzenia rysów i ukłoniła się samej sobie: z powagą, serdecznie, majestatycznie i wyjątkowo grzecznie — dla wprawy, aby każdemu gościowi oddać taki ukłon, jaki odpowiada jego towarzyskiej pozycji.
Zegar wybił wpół do dziewiątej i pani zaczęła się niecierpliwić, że niema gości, choć raut, na żądanie magnetyzera, zapowiedziano w wyjątkowo wczesnej porze. Wnet jednak, opamiętawszy się, powtórzyła serją uśmiechów: szczerych, pobłażliwych, naiwnych i wesołych, wiedząc, że dziś każdy się przyda. Naprzeciw lustra, przed którem odbywały się te ćwiczenia, w drugim końcu sali stało również lustro. I otóż pani X. zobaczyła w niem swój salon, znowu salon, jeszcze salon i nieskończenie długi szereg wielkich, pięknych lecz pustych salonów, a w każdym samą siebie zawsze piękną, zawsze pięknie ubraną, i zawsze niezadowoloną. Zdawało jej się, że na każdem ze złoconych krzeseł, jedwabnych kanap i lubieżnie wtył wygiętych foteli, siedzi i ziewa nie dające się wygnać, szare widmo nudów.
— Boże, jakież to życie okropne!... — westchnęła, niejasno przypominając sobie, że kiedyś marzyło się jej inne życie. Na chwilę błysnęły jej dawno wygasłe nadzieje i pragnienia. Jacyś mężczyźni o bohaterskich sercach i duszach szlachetnych, którzy dążyli do wielkich celów, — równe im kobiety zawsze jednakowo uwielbiane i pożądane, — kraj zalany powodzią bogactw nowych idei, — praca przy pieśni, — prawda, piękno i dobro, sprawujące rządy nad światem...
— Skąd ja o tem wiem?... — szepnęła. — Ach, to on, ten oryginał Julek opisywał mi takie dziwy... Ale wyjechał i — wszystko się skończyło.
Oczy jej zaszły łzami, lecz wnet oprzytomniawszy, obtarła je prędko i zmusiła się do uśmiechu zadowolenia.
— Nie — to uśmiech smutny, poprawmy się, bo zaraz goście przyjdą... Teraz dobrze.
W dalszych pokojach rozległ się odgłos kroków. Wszedł pan X.
— Ciekawym — rzekł — czy zbierze się dziś komplet?
— Jakto, myślisz grać? — zawołała przestraszona pani.
— Rozumie się, skoro przez cały wieczór goście będą zajęci tym waszym magnetyzerem.
— I nie jesteś ciekawy rzeczy tak cudownej?
— W preferansie trafiają się większe cuda — odpowiedział pan.
— A los Julka, nicże cię nie obchodzi?
— Półgłówek! — wzruszył pan X. ramionami. — Mógł być dyrektorem cukrowni i akcjonarjuszem, a zmarnował czas na jakieś tam wynalazki. Tylko czekam, że poprosi, abym jego długi spłacił. Wynalazca... Reformator...
Z za okna doleciał głuchy turkot i na dziedziniec wjechała jedna kareta, druga, trzecia. Szwajcar kilka razy uderzył w dzwonek, brzęknęły drzwi w przedpokoju, goście zaczęli się schodzić.
Pan spojrzał na zegarek.
— Nigdybym nie pomyślał — rzekł — ażeby raut mógł zacząć się o dziewiątej. Zrobiliśmy coup d’état. Jutro będzie o tem mówić całe miasto....
Zaszeleściły suknie dam, zaskrzypiały kamasze panów i, poprzedzone dźwiękami francuskiej rozmowy, weszło odrazu kilkanaście osób. Wszystkie twarze były uśmiechnięte, nikt bowiem nie znalazł się pierwszy w salonie, jak Robinson na odludnej wyspie. Jednocześnie w drugich drzwiach ukazała się siostra gospodyni domu, urocza panna Emilja.
Zaczęły się powitania, wykrzykniki, wszystkie rodzaje uśmiechów i ukłonów. Znalazł się też magnetyzer i jego medjum, ubrane we frak ostatniej mody i nowe binokle, które trochę za często spadały mu z zadartego nosa. Pani A. zaczęła poszukiwać takiego punktu, w którym najlepiej wydałyby się jej brylanty, — pani B. majestatycznie chodziła po sali, nie dlatego, ażeby upokorzyć ludzkość, ale, aby zwrócić uwagę na swoją paryską suknią, a pani C., mająca prawie pełnoletniego syna, który już przegrał w karty swój mająteczek, otaczała posażną pannę Emilję dowodami niezwykłej tkliwości. Współcześnie pan D. szukał okazji do wymienienia kilku słów z panią E., tak jednakże, aby ich mąż nie widział, — pan F. w natrętny sposób kokietował dyrektora kolei, pan G. upatrywał partnerów do winta, a panowie J. i K. usiłowali okazać pewnej młodej osobie, że się wcale między sobą nie znają, że wcale o siebie nie dbają i że przy pierwszej sposobności zażądają od siebie wyjaśnień. Grywając w bilard, gdzie nie było owej młodej osoby, dwaj rywale mieli dla siebie nieco pobłażliwsze uczucia.
Magnetyzer i lekarz, nie wierzący w magnetyzm, usunęli się w kąt, z którego można było widzieć całe towarzystwo.
— Kto jest ten pan? — pytał lekarza magnetyzer, mający słabość do nieustannego zasięgania informacyj.
— Ten? Jest to bardzo przyjemny młody człowiek.
— A co on robi?
— Jak pan widzisz — robi ładne pozy.
— Ale z czego on się utrzymuje?
— Tymczasem zaciąga długi.
— A czem je spłaci?
— Może posagiem, jeżeli się bogato ożeni.
— Wy tu wogóle mało robicie? — pytał dalej niestrudzony magnetyzer.
— Przynajmniej staramy się o to — objaśnił lekarz.
— A ta pani kto jest?
— Majętna wdowa.
— Jej fizjognomja bardzo mnie interesuje. Wygląda, jakby wiecznie toczyła walkę sama ze sobą.
— I toczy ją.
— Czy ona jest filozofką?
— Może nią być. Tymczasem chciałaby wyjść zamąż, a boi się trafić tak, jak za pierwszym razem.
— Miała złego męża?
— Gorzej, bo mówi, że go wcale nie miała.
— A ten pan, czy on jest zakochany w tej damie?
— Tu nikt nie kocha się w nikim.
— Więc co robią?
— Jedna strona udaje, że się kocha, a druga — że w to wierzy.
— Nie umiecie nawet grzeszyć?
— Owszem, grzeszymy, ale tak, ażeby nie dostać się do piekła, tylko do czyśćca.
— To jest przezorność.
— Jedna z niewielu, jakie posiadamy.
W tej chwili pani X. zbliżyła się do magnetyzera z najsłodszym uśmiechem, oznaczającym prośbę.
— Jestem gotów — rzekł do niej — możemy zacząć.
W sali szmer spotęgował się. Osoby chciwe wrażeń z pośpiechem zaczęły zajmować miejsca, grupa zaś panów różnego wieku i wzrostu, pod dowództwem gospodarza, wyniosła się do dalszych pokojów, gdzie były stoliki do kart. Na środku sali został tylko magnetyzer i medjum, napróżno usiłujące utrzymać binokle na nosie, tudzież pewien młody człowiek nieśmiały, który, nie wiedząc, gdzie się podziać i co począć z rękoma, tak żywo manewrował swoim szapoklakiem, że nagle otworzył go, robiąc wielki łoskot. Wzbudziło to ogólną, choć pełną dyskrecji wesołość, co doreszty zmieszało młodego człowieka. Cofając się ze środka sali, przysiadł na kolanach znakomitemu kompozytorowi, i wkońcu umieściwszy się za krzesłem swego osobistego nieprzyjaciela, rzekł — do całkiem nieznanej damy, że oddawna pragnął przepędzić wieczór w jej miłem towarzystwie. Dama zlękła się, osobisty nieprzyjaciel szyderczo patrzył na sufit, a młody człowiek nieśmiały zapragnął odebrać sobie życie.
We drzwiach, korzystając z ogólnego ruchu, dwaj bywalcy rozmawiali półgłosem:
— Nie wiesz, co jest na kolacją?
— Owszem, mówił mi kredencerz, że będzie łosoś, zwierzyna, bażanty i lody.
Ktoś, zboku, uśmiechnął się; ażeby dać mu naukę, pierwszy pan odezwał się już głośniej:
— Bo widzisz, jeżeli my przychodzimy do takich dudków, to mamy prawo żądać przynajmniej dobrej kolacji.
W tej chwili przecisnęła się między nimi gospodyni; bywalcy powitali ją z protekcjonalną życzliwością, ona zaś, mocno zarumieniwszy się, rzekła w przelocie:
— Magnetyzer jest bardzo zajmujący. N’est-ce pas?
— Cudowna kobieta — szepnął bywalec, który rozmawiał z kredencerzem, sądząc, że tym sposobem najłatwiej przywróci chwilowo naruszoną harmonją z gospodynią.
— Ravissante! — poparł go towarzysz.
Tymczasem magnetyzer i medjum wyszli z salonu do buduaru pani, zamykając za sobą drzwi. Szmer cichnął, jeszcze tylko było słychać przesuwanie krzeseł i dyskretne skrzypienie butów jakiegoś spóźnionego gościa.
— Pst! pst!...
Magnetyzer otworzył obie połowy drzwi, a obecni ujrzeli w głębi buduaru, przy niebieskawem świetle lampy, uśpionego na fotelu przyrodnika. Był on bardzo blady; lewa połowa fraka odchyliła mu się tak, że widać było kawałek białego rękawa koszuli. Magnetyzer wykonał nad jego głową jeszcze parę ruchów dopełniających i medjum zmartwiało; binokle zsunęły mu się z nosa i z cichym brzękiem spadły na kamizelkę.
Widzowie obojej płci wstrzymali dech w piersiach; jedna z wrażliwszych dam zerwała się z miejsca i uciekła z salonu, wąchając po drodze mały flakonik, a urocza siostra gospodyni zaczęła z wdziękiem ziewać, na znak, że i ona potrafiłaby ulec potędze magnetycznych fluidów. Nareszcie młody człowiek nieśmiały upuścił z hałasem swój szapoklak i uległ silnym potom, wobec czego sąsiadka zaczęła obrzucać go spojrzeniami, wyrażającemi obawę i współczucie. Im dama goręcej odczuwała jego zakłopotanie, tem on obficiej potniał, im on bardziej potniał, tem ją ogarniała większa litość. Trudno przewidzieć do czegoby doszli, gdyby uwagi obojga nie odwrócił magnetyzer, podnosząc rękę dogóry.
Posiedzenie odbywało się w języku francuskim.
— Czy możesz widzieć Paryż? — spytał magnetyzer uśpionego chemika.
— Mogę — odparło medjum z wielką pewnością. — Tylko proszę zwrócić mnie twarzą w stronę południowo-zachodnią.
Magnetyzer pomyślał, poruszył fotel w tę i ową stronę, a nareszcie ustawił go w sposób wedle swego rozumienia najwłaściwszy. Blada twarz medjum była skierowana ku wschodowi.
— A teraz czy widzisz Paryż? — spytał magnetyzer.
— Doskonale — rzekło medjum.
Pamiętna ta chwila stała się początkiem nieporozumień pomiędzy doktorem, który nie wierzył w magnetyzm, i jego przyjacielem, który miał pasją do rzeczy niezwykłych. Doktór bowiem, spostrzegłszy, że medjum patrzy na wschód, a mimo to widzi Paryż — uśmiechnął się.
— Jakto, już się pan śmiejesz? — szepnął jego przyjaciel — już pan drwisz, choć jeszcze nic nie widziałeś?...
— To, co widzę, wystarcza.
— Wystarcza pańskim uprzedzeniom!... — mruknął przyjaciel, gryząc wargi.
Magnetyzer znowu podniósł rękę. W sali ucichło.
— A teraz — mówił magnetyzer — cofam twoją myśl o lat pięć wstecz. Rok... (Tu cofnął fotel.) Dwa lata... (Drugie cofnięcie.) Trzy, cztery, pięć lat!...
Skutkiem cofania myśli w przeszłość, fotel ze śpiącym naturalistą znalazł się pod piecem. Magnetyzer musiał sprowadzić go na poprzednie miejsce, co powinnoby zatrzeć w pamięci medjum obrazy przeszłości. Doktór znowu uśmiechnął się.
— Pan, widzę, umyślnie mnie szykanujesz — rzekł drżący z gniewu przyjaciel i, napiętnowawszy wzrokiem impertynenckie miny doktora, przeszedł na drugi koniec sali, mrucząc:
— Dziś dopiero zrozumiałem tego człowieka... Po tylu latach!...
Boleść jego o wiele przewyższała winę sceptycznego doktora.
Tymczasem magnetyzer począł zadawać uśpionemu szereg pytań, na które medjum odpowiadało mniej lub więcej jasno. W taki sposób utworzyła się dosyć dziwna historja, dotycząca przeszłości i przyszłości Juljana Z., którą tu podajemy.



II.

Dzięki własnościom magnetycznego fluidu, znajdujemy się w roku 1880, w Paryżu. Nie znamy miasta, ale pomimo to, nie gubimy się wśród jego ulic i prowadzeni przez niewidzialną siłę, między dwoma miljonami mieszkańców z łatwością odnajdujemy potrzebną nam osobę.
Uderzyła jedynasta w nocy, kiedy Juljan, kuzyn pani X., wszedł do jednej z paryskich restauracyj. Ogromne salony były pełne dymu i gości; gazowe płomienie kandelabrów świeciły jak we mgle, przy każdym stoliku tłoczyły się po trzy i cztery osoby, między któremi była przynajmniej jedna młoda i wesoła kobieta.
Ruch — ścisk — gwar — niesłychany; każdy gość wrzeszczy, jakby przemawiał do głuchoniemych, a śmieje się, jakby go łaskotano w pięty. Jedzących jest niewielu, zato wszyscy piją: ten kawę, tamta konjak, ów piwo, owa wino. Są to ludzie młodzi i może dlatego między jednym a drugim kieliszkiem całują publicznie towarzyszące im damy. Przy niektórych stolikach pocałunki sypią się jak grad: jest to znakiem, że w tym punkcie restauracji jedna dama przypada na dwu, albo na trzech panów.
Gwar głosów przypomina najburzliwsze posiedzenia giełdowe. Niekiedy wydziera się z niego krzyk pojedyńczy: to oberkelner wydaje dyspozycje, albo jakiś młodzian z jednego rogu sali zaprasza do siebie znajomą, której zwykły śmiertelnik nawet nie dostrzegłby w obłokach dymu. Między stolikami z trudnością przeciskają się kelnerzy, handlarze delikatesów i kwiaciarki; nowi przybysze są zakłopotani; z powodzi rozmów od czasu do czasu wynurza się parę głośniejszych taktów dalekiej muzyki.
Juljan minął dwie sale i zwolna przebił się do trzeciej, gdzie na końcu było jeszcze parę stolików niezajętych. Nikt go nie witał, ani on nikogo; czasem tylko w jego stronę błysnęła okiem jaka młoda kobieta, spostrzegłszy, że młodzieniec ten nie ma paryskiej cery. Ale on nie patrzył na kobiety i zamyślony, pochmurny, usiadłszy przy pustym stoliku, kazał podać kawę i konjak.
Przy obocznym stole siedział tyłem do Juljana zgarbiony starzec. Była to nieprzyjemna figura. U lewej ręki brakło mu dwu palców, wcale nie posiadał brwi, a twarz miał pokrytą bliznami, jakby od ciężkich poparzeń.
Juljan nie widział tej twarzy, wreszcie nie patrzył nawet na sąsiada. Natomiast niekiedy spoglądał na zegarek, jakby oczekując kogoś.
Już wypił kawę i dotknął kieliszka z konjakiem, gdy na środku sali ukazał się nowy gość, żwawo oglądający się pomiędzy stolikami. Juljan dał mu znak, gość spostrzegł go i przybiegł z wesołym śmiechem. Był to Gustaw Naudier, początkujący elektrotechnik, ale skończony birbant.
— Szukam cię od pięciu minut — rzekł Naudier. — Dwa razy obszedłem tamte salony, myśląc, że nareszcie toniesz w objęciach jakiej brunetki. Ale ty znowu kwasisz się tutaj, między inwalidami —

Sam, zawsze sam i zawsze sam,
Na szerokiem, szerokiem morzu...

Do djabła! — mówił gość, głos podnosząc — musisz zerwać z tym systemem, bo inaczej doreszty zgłupiejesz. Człowiek, który w dwudziestym piątym roku choruje na sensata, w trzydziestym będzie próchnem, a życia... życia!... nigdy nie zakosztuje...
Juljan jeszcze bardziej sposępniał.
— Niema smutniejszej rzeczy — prawił Naudier — jak barbarzyniec, który zachłysnął się nauką. Na osłabienie nierozwiniętego mózgu wystarczy jedna teorja fizyczna, albo jeden szereg związków chemicznych. Francuz, potomek ucywilizowanej rasy, uczy się i tego i tamtego, ba! robi nawet odkrycia, co mu jednak nie przeszkadza wygodnie mieszkać, dobrze jadać, bywać w teatrze, czytywać dzienników, wreszcie łajdaczyć się, co tydzień naturalnie z inną, bo człowiek potrzebuje świeżych wrażeń. Ty zaś, dziecko barbarzyńców, którego ziomkowie ubierają się w futra dogóry włosem, utopiłeś rozum, pamięć i sumienie w marnej nauce. Poza retortą i katetometrem nic cię już nie obchodzi, nie jesteś do niczego zdolny.
To też przepowiadam ci — mówił, podnosząc rękę do góry — że wybije dla ciebie smutna godzina. Wkrótce zamiast pić konjak, będziesz mierzył jego rozszerzalność, a zamiast pieścić kobiety, napiszesz traktat o mechanicznych niedoskonałościach rodzaju żeńskiego. Może wezmą cię na członka akademji, ale zato wyśmieje cię każdy student, i staniesz się przedmiotem wzgardy dla kobiet, które do najpóźniejszego wieku nienawidzą niedołęgów. Ta płeć ma subtelny gust!
Czegożeś u licha tak spochmurniał?... — zawołał nagle gość, uderzając Juljana w ramię. — Jeżeliś chory, wybierz sobie jakie pigułki według ogłoszeń.
— Na moją chorobę niema lekarstwa — odparł Juljan — nazywa się ona: „jestem niczem...“ Niczem między ludźmi, niczem w nauce, niczem na dziś i niczem na jutro. Oto diagnoza — dodał po chwili i spuścił głowę.
Brzydki starzec, siedzący przy drugim stoliku, nadstawił ucha.
— Czy myślisz — mówił Juljan — że ja nie znam uroków waszego miasta? Alboż unikam ulicznego ruchu, nie czytam dzienników, nie zwiedzam muzeów, galeryj i teatrów? Wszystko to robię. Ale gdziekolwiek pójdę, na co spojrzę, wszędzie i zawsze spotykam jedno i to samo widziadło mojej nicości. Oto muzeum machin. Kto je stworzył? Wszyscy, zacząwszy od Archimedesa, skończywszy na Bellu; ale — mnie niema między nimi... Oto galerja obrazów — Rafael, Rubens, da Vinci, nieśmiertelne nazwiska, które wieki będą powtarzały; ale mego nie wspomni jutro nawet stróż domu, jeżeli dziś się wyprowadzę. Czemże jestem wobec miernego aktora, na którego zwracają się wszystkie oczy, a każde ucho z wytężeniem śledzi najsubtelniejszą zmianę jego głosu.
Westchnął i po chwili mówił dalej zmęczonym głosem:
— Chodząc znowu po ulicy, alboż raz słyszałem: „Patrzcie — oto Gambetta!...“ — „Widzicie, jak mocno trzyma się stary Lesseps!“ — poczem nieujęte echo mówiło do mnie: „Ale ty jesteś niczem!...“
Wreszcie — każdy numer dziennika przypomina mi, że na tym ruchliwym świecie więcej znaczy złodziej, który wyłamał drzwi do sklepu, aniżeli ja, który napróżno kołaczę do zamkniętych dla mnie wrót sławy.
Oczy podsłuchującego starca gorączkowo błyszczały.
— A może myślisz — kończył nieco weselej Juljan — że nie potrafiłbym lepiej niż wy kochać i pieścić kobiet? Cóż mi jednak po tem, skoro każdą z nich, obdarzoną bystrzejszym umysłem, wyrwie mi z objęć lada cień sławnego człowieka. Bo kobieta rozumna jak motyl szuka przedewszystkiem blasku. Dla sławy zapomni o sobie, ale bez żalu opuści taką jak ja nicość, choćbym zamiast serca nosił w piersiach wulkany.
Naudier podniósł się z krzesła.
— Widzę — rzekł — żeś zupełnie oszalał. Tak cię już opanowała manja sławy, że posądzasz o nią nawet niewinne kobiety, z których każda, na mój honor, woli czerstwość młodego studenta, aniżeli genjusz Newtona i Leibnitza w wiotkiem ciele.
Bądź zdrów — dodał — a gdy skończy się twój paroksyzm, przyjdź do drugiej sali, gdzie czekamy na ciebie z Żanetą i Niną. Wyjdziemy razem na bulwary.
Wesoły gość, nucąc jakąś aryjkę, zniknął w ciżbie, a Juljan dopił konjak i zapłaciwszy kelnerowi, z goryczą i wstydem rozmyślał o swojem gadulstwie, które może go ośmieszyć nawet w oczach przyjaciela.
— Głupi jestem! — mruknął — z mojemi wybuchami szczerości. Głupi barbarzyniec!...
Podniósł się gniewny z krzesła i wziął kapelusz.
Nagle ktoś dotknął jego ramienia. Juljan obejrzał się i teraz dopiero spostrzegł brzydką twarz starca.
— Pójdź ze mną — rzekł starzec.
— Gdzie? poco? — spytał, cofając się Juljan.
— Po sławę, której tak pragniesz.
— Pan nas podsłuchiwałeś?...
— Młody człowieku — odparł starzec łagodnie, ujmując go za rękę — nabyłem tej wady przez czterdzieści lat podsłuchując naturę. Ona ma ważniejsze tajemnice, aniżeli restauracyjni goście. Idźmy.
I skierował się ku bocznym drzwiom. Juljan machinalnie poszedł za nim.
Na ulicy starzec zawołał dorożkę, wsiadł pierwszy i wskazał obok miejsce swemu towarzyszowi. Juljan wzruszył ramionami, ale był posłusznym.
— Co mi szkodzi — myślał — poznać nowy egzemplarz dziwaka?
Dorożka ruszyła. Jechali przeszło godzinę, milcząc.


III.

Dom, przed którym zatrzymali się, leżał w pustej okolicy, niedaleko Sekwany. Wśród zimowej nocy wyglądał jak zrujnowana fabryka, mająca zamiast okien wąskie otwory. Ściany były okopcone, w niektórych miejscach spękane; tynk wszędzie opadał.
Starzec otworzył czerniejącą w murze furtkę, która, gdy weszli, gwałtownie zamknęła się i, minąwszy mały dziedziniec, wprowadził Juljana do budynku jeszcze posępniejszego niż frontowy. Otworzył drzwi do sieni, oświetlonej gazowym płomykiem, skąd wraz ze swym gościem weszli do pokoju na prawo, gdzie również palił się gaz.
Pokój ten robił wrażenie więziennej celi. Posiadał jedno półokrągłe okienko na wysokości ludzkiego wzrostu, kanapę obitą skórą, parę ciężkich krzeseł, bibljoteczkę z potłuczonemi szybami, dwa stoły, pełne papierów i notat, wreszcie żelazną szafę. Ściany były nagie, brudne od kurzu, który osiadał na nich grubą warstwą; po kątach zwieszała się ciemnemi fałdami pajęczyna.
— Potrafisz tu mieszkać przez piętnaście albo i dwadzieścia lat? — zapytał nagle starzec.
Juljan wstrząsnął się.
— Ani myślę o tem — odparł chłodno.
— A jednak będziesz mieszkał.
Juljana zdziwiły te słowa. Postąpił krok naprzód i ostro patrząc w szkaradną twarz starca, rzekł:
— Czy nie masz pan zamiaru uwięzić mnie w tej ruderze?...
— Nie ja, nie ja! — odpowiedział stary obojętnie — ty sam się uwięzisz. Chyba, że świeże powietrze wywiało ci z głowy pragnienia, jakiemi przed godziną dręczyłeś się, coprawda przy konjaku — dodał, mrucząc.
Juljan poczuł, że rumieni się ze wstydu.
Tymczasem starzec otworzył żelazną szafę i wydobywszy stamtąd parę kul wielkości jabłka, pokazał je gościowi.
— Znasz ten metal?
— To stal szmelcowana.
— Weź to do rąk.
Juljan wziął obie kule i zastanowił się.
— One są puste?...
— Nie — odparł starzec.
— Tak lekkich metalów nauka nie zna.
— Ja je znam, to na dziś wystarczy. A kiedyś ty sam będziesz robił lżejsze.
— Ja?... Ja będę robił metal lżejszy od wody?... — pytał coraz więcej zdumiony Juljan.
— Zrobisz metal równy wytrzymałością miedzi, a lżejszy od powietrza — odpowiedział starzec. — Mnie już na to życia nie wystarczy.
Juljan spoglądał kolejno to na starca, to na kule, które trzymał w rękach. Bez tak przekonywających dowodów myślałby, że rozmawia z oszustem albo warjatem.
— Nie traćmy czasu — przerwał starzec, zabierając kule, które schował do szafy. — Domyślasz się zapewne — mówił do Juljana — że jestem chemikiem. Nazywam się Gneist. Kiedyś byłem nawet dosyć znanym. Otóż udało mi się odkryć aljaż, którego głównym składnikiem jest wodór...
— Aljaż z wodoru?... — powtórzył Juljan.
— Po czterdziestu zaś latach pracy mogę robić stopy o najrozmaitszym ciężarze gatunkowym. Nadto mam niezawodną pewność, że na tej drodze znajdzie się aljaż znacznie lżejszy od powietrza.
— Ależ to przewrót w dziejach świata! — zawołał rozgorączkowany Juljan. — Z podobnego metalu można budować powietrzne okręty... Okręty powietrzne!... — powtórzył. — Zupełna zmiana stosunków między ludźmi...
Starzec wzruszył ramionami.
— Jakie będą zastosowania nowego metalu — mówił spokojnie — to już mnie nie obchodzi. Mam zgórą sześćdziesiąt lat, a w dodatku zdarzyło mi się w życiu parę eksplozyj, które, jak widzisz, ciężko mnie pokaleczyły. Ażeby doprowadzić rzecz do końca, bez jarmarcznego hałasu, nie ogłaszam moich odkryć, lecz szukam następcy. Chcesz nim być?
Juljan wzruszony wyciągnął do niego rękę.
— Nie zachwycaj się — mówił starzec — gdyż czeka cię niewesoła przyszłość. Do wyczerpania mojej metody, trzeba wykonać około ośmiu tysięcy doświadczeń, subtelnych i niebezpiecznych, co przy wprawie, do jakiej dojdziesz pod mojem okiem, zabierze ci około dwudziestu lat.
— Jestem gotów...
— Och! — przerwał mu starzec — nie wierzę ani w twoją gotowość, ani nawet w ambicją, choć posiadasz ją w wysokim stopniu. Ale jest coś silniejszego od młodzieńczych zapałów, mianowicie — potęga badań. Gdy raz pochwyci cię w swoje tryby, już się nie wydrzesz.
— Zgoda — odparł Juljan.— Przyjdę tu za kilka dni i możesz pan mną rozporządzać.
— Za kilka dni?... — powtórzył starzec.
— Muszę załatwić moje interesa, pożegnać choć listownie rodzinę...
— Jesteś widzę i sentymentalny?
— Nie mogę być innym. Któż mi zaręczy, że w pańskiem laboratorjum, zamiast sławy, nie znajdę śmierci?
— Niema śmierci — odrzekł starzec. — Jest tylko natura, a w niej różne formy bytu, z których jedne mogą, inne nie mogą pracować w laboratorjach. Reszta jest złudzeniem; sam się o tem przekonasz.
— Ale swoją drogą... — wtrącił Juljan.
— Tak, swoją drogą czas ucieka, więc idźmy do laboratorjum.
Juljan nie opierał się. Wyszli z pokoju i, minąwszy sień, znaleźli się w izbie podobnej do obszernego warsztatu. Pod jedną ścianą stał piec z cegły ogniotrwałej, pod drugą, na długiej półce, szereg elementów stosu elektrycznego; wgłębi, naprzeciw drzwi, poznał Juljan aparat do zakrapiania kwasu węglanego.
Wreszcie, na środku izby, znajdował się potężny cylinder, rodzaj wysokiej kadzi, mającej około czterech łokci średnicy. Do cylindra zboku przytwierdzony był przyrząd, wyglądający na śrubę mikrometryczną, a nieco wyżej manometr.
— Ten cylinder — mówił starzec — jest stalowy i ma ściany czterdzieści cali grube; w nim wodór poddaje się bardzo wysokim ciśnieniom.
Na tym manometrze każdy stopień odpowiada stu atmosferom; ta zaś śruba, przy pomocy nonjusza i lupy, daje się posunąć o tysiączne części milimetra i większych kroków robić nią stanowczo nie można. Otóż zajmij się przyrządem. Uważaj na manometr, aby skazówka nie drgała zbyt gwałtownie i nie zbliżyła się do czerwonej kreski, a nadto, co parę minut posuwaj śrubę...
— O tysiączną część milimetra?... — spytał Juljan.
— Tak. Jeżeli posuniesz ją dalej, może nastąpić wybuch.
Otworzył kran i w cylindrze coś zaszumiało, jakby wlewano merkurjusz. Juljan poczuł, że robi mu się zimno. Nie okazując jednak wzruszenia, zapytał:
— Czy w tym domu jest kto oprócz nas?...
— Jest człowiek, który kiedyś był na galerach. Mimo to przyjąłem go i mam prawo nie troszczyć się o jego życie — odpowiedział starzec. — Służy mi nieźle jako stróż i kucharz; ale przy moich pracach używać go nie mogę, ponieważ jest letkiewicz.
A teraz idę przespać się — rzekł starzec. — Ty zostań i czuwaj, jeżeli ci sława miła. — No i bezpieczeństwo tego miasta — mruknął do siebie.
Juljan stał odurzony. Chwilami zdawało mu się, że ktoś, chcąc ośmieszyć jego ambicją, wciągnął go do komedji, której przypatrują się znajomi i koledzy ukryci za ścianą izby. Ale deszcz, bijący w małe okienka pracowni, ostrzegł go, że budynek nie jest miejscem, gdzieby można urządzać przedstawienia amatorskie i że jedynym jego widzem jest chyba ów służący galernik, który jutro zda swemu panu raport o zachowywaniu się nowego laboranta.
Wreszcie trudno było wątpić, że w tej sali wykonywają się poważne próby. Może nawet doprowadza się wodór do stanu ciekłego!... Ten olbrzymi cylinder, z czterdziestocalową ścianą, musi mieć wewnątrz dużo miejsca, gdzie coś jest i coś się robi. Ale co?...
Przy świetle kilku płomyków gazowych Juljan rozejrzał się po laboratorjum i do pewnego stopnia zrozumiał urządzenie. Spostrzegł naprzód, że druty stosu elektrycznego przenikają do wnętrza cylindra. Widocznie ma tam miejsce rozkład wody. Wodór zbiera się w wielkiej ilości i może nawet skrapla się pod własnem, niezmiernem ciśnieniem. Ale skąd dopływa woda i gdzie podziewa się tlen?...
Dalej spostrzegł, że aparat, skraplający kwas węglany, zapomocą bardzo grubej rury łączy się także z cylindrem. Widocznie kwas węglany dopływa tu w celu wytworzenia niskich temperatur. Ale gdzie odpływa?
Dotknął ręką ściany cylindra i przekonał się, że istotnie jest bardzo chłodna.
Zkolei zwrócił uwagę na śrubę mikrometryczną. Przeznaczenia jej łatwo się domyślił. Prawdopodobnie reguluje ona dopływ wodoru i kwasu węglanego; może odpływ zużytych gazów, a najpewniej robi jedno i drugie. Ale jakim sposobem?
Co krok spotykał rzeczy niejasne. Jedno tylko zdawało się nie ulegać wątpliwości, że wewnątrz cylindra zachodzą jakieś reakcje chemiczne i że ma miejsce ogromne ciśnienie gazów, przy którem byłyby zabawką dynamitowe miny. Stary chemik na przestrzeni kilkunastu metrów kwadratowych uwięził siły, mogące stworzyć wulkan i — jego postawił na straży!... Coby się stało z nim, z budynkiem, a nawet z częścią Paryża, gdyby nastąpił wybuch?...
W tej chwili spojrzał na manometr i zobaczył, że skazówka opadła o jeden cały stopień. Pot wystąpił mu na czoło. Co robić?... Czy zwiększać ciśnienie, jak kazał starzec, czy pozwolić na stopniowe wyczerpanie sił? A jeżeli wtedy właśnie nastąpi eksplozja?...
— To wielki zbrodniarz! — szepnął Juljan.
„A tyś jego niewolnik...“ — odpowiedział mu głos w duszy.
Istotnie był niewolnikiem, przynajmniej na noc dzisiejszą; musiał robić, co mu kazano, pod grozą śmierci dla siebie i tysiąca ludzi niewinnych. Więc ze spokojem, jaki daje wielka obawa, ujął skazówkę śruby i przy pomocy lupy i nonjusza posunął ją o dwadzieścia jeden minut w łuku. Manometr zwolna wrócił do właściwego położenia, a Juljan uczuł, że miejsce trwogi zajęła mu w sercu duma.
— To jednak nie jest trudne, ani niebezpieczne!... — pomyślał, usiłując zapanować nad mimowolnem drżeniem rąk.
Załaskotało go w piersiach i zaczął się śmiać, jak nerwowa kobieta, która, zląkłszy się czegoś podobnego do myszy, poznaje własną aksamitkę. I nagle po zgnębieniu, jakiego od godziny doświadczał, opanowało go natchnienie. Marzył, że ponura izba zamienia się w szereg jasno oświetlonych salonów, gdzie miasto Paryż wydaje dla niego ucztę. On widzi wykwintne tłumy, słyszy szelest strojnych sukien kobiecych i szmer rozmów, gdzie każdy powtarza jego imię.
Wtem wszystko umilkło, głowy pochylają się, muzyka gra. To wszedł on, wczoraj nieznany cudzoziemiec, dziś — przedmiot ogólnej czci i podziwu... „Sława! sława!... sława!...“
Na płonące od iluminacyj ulice Paryża wyległa miljonowa ludność; z oczyma utkwionemi w górę, śledzi ona obroty kilku oświetlonych statków powietrznych. — „Czy to balony?...“ — „Nie, to są metalowe pancerniki, unoszące wojsko i artylerją...“ — „Kto je zbudował?...“ — Ten a ten... — „Twarde nazwisko, ale po niem przejdziemy na drugą stronę Renu...“ — „Nad Ren!... nad Ren!...“ — wołają krocie. — Sława!... sława!...
A tam, przez pola okryte śniegiem, na wszystkie strony, zadyszane lokomotywy niosą wieść o nadzwyczajnym wynalazku. „Wielka godzina — mówią — wybiła dla świata, państwo atmosfery zdobyte, Francja dostała w rękę oręż, którego już nikt nie złamie. Biada tym, co ośmielą się nie wysłuchać jej żądań...“ „Sława! sława!... sława!...“
Teraz zdawało mu się, że w okrzykach mnogiego ludu rozlega się jakiś dźwięk szczególny. Wytężył ucho — jeszcze słychać wyrazy: „sława! sława!“ choć odległe i jakby zduszone; lecz powódź świateł w salonach i na ulicach, strojne towarzystwo i bezładne ciżby już znikły. Zobaczył znowu posępne laboratorjum, a na drugim końcu izby usłyszał warczenie jakby gotującej się wody. Aparat ze skroplonym kwasem węglanym ostrzegał go o niebezpieczeństwie.
Machinalnie rzucił okiem na manometr. Skazówka opadła o trzy stopnie.
Ujął śrubę mikrometryczną i posunął ją, jak pierwej, o dwadzieścia jeden minut. Chwilę zaczekał. Spojrzał. Manometr nie zmienił położenia.
— Ładna zabawa! — szepnął Juljan. — Teraz nie wiem co robić, bo Gneist nie zostawił żadnych instrukcyj.
Aparat z kwasem węglanym wciąż warczał.
— Nic nie pomoże — pomyślał Juljan — trzeba posuwać śrubę dopóty, dopóki nie wyrówna się ciśnienie.
I posunął śrubę znowu o krok, po kilku minutach znowu o krok i jeszcze o krok. Warczenie aparatu, zamiast osłabnąć, wzmogło się i zwolna posuwało wzdłuż rury komunikacyjnej. Żółte płomyki gazu skręcały się i wydłużały, a czarny cylinder stalowy drżał, jak wstrząsany gorączką. W całej izbie działo się coś niezwykłego; chwilami rozlegało się dźwięczenie szyb i rozrzuconych po podłodze blach rozmaitego metalu.
Juljan uczuł, że traci władzę porządnego myślenia, nawet wiedzę, gdzie jest i czem jest. Oparł lewą rękę o stalowy cylinder i utkwił wzrok we wskazówce manometru, która wahała się w dziwny sposób. To wznosiła się dogóry o trzy kreski, to opadała nadół o dwie, zwolna zbliżając się do granicy wybuchu. Jednocześnie w nim czy poza nim jakiś głos szeptał: „śmierć... życie...“, „śmierć... życie...“
Do czerwonej linji brakowało już tylko pięciu kresek. „Za kilka minut zginę...“ pomyślał Juljan. I nagle ogarnął go ów niezmierny spokój, w jaki uzbraja się ludzka dusza wobec nadchodzącej śmierci. Już się jej nie lękał, ani niecierpliwił, że przychodzi tak zwolna, że pełza i cofa się jak wąż, zamiast go odrazu uderzyć. Stał bez ruchu, ciężko dysząc, z okiem przykutem do skazówki; zdawało się nawet, że jej torturujące skoki naprzód i wtył, zamiast drażnić, robią mu jakąś okrutną przyjemność, jak nóż zagłębiający się w ranę, pozbawioną czucia.
Nagle skazówka, poruszywszy się o jedną kreskę, tuż obok linji wybuchu — stanęła i zwolna poczęła opadać ku normalnemu ciśnieniu. Cylinder drżał coraz mniej, płomienie gazowe uspokoiły się, aparat z kwasem węglanym umilknął. W izbie cisza... Juljan wytężył ucho. Cisza!... A jednak słychać jakiś stłumiony dźwięk: bam!... bam!... Tak serce w nim uderzało.
— No!... — szepnął Juljan.
Wtem uczuł ból w ręce, którą opierał się o cylinder. Oderwał ją — spojrzał. Na dłoni i końcach palców powyskakiwały bąble jak od oparzenia. Cylinder był tak zimny, że mu odmroził rękę.
— Udało mi się!... — szepnął znowu. Przeszedł parę kroków tam i napowrót, sprobował uśmiechnąć się, lecz wtem — oburącz zatkał sobie usta. Fala gorącej krwi uderzyła mu do głowy i poczuł, że musi użyć wszystkich sił, aby powstrzymać się od wykrzyku: „Ratujcie!...“
Teraz dopiero, gdy minęło niebezpieczeństwo, opuściła go energja, a za serce pochwycił strach paniczny. Chciał kogoś wołać i gdzieś biec. Zapomniał o otwartych drzwiach i zdawało mu się, że uciec stąd można tylko przez okienko, wybite w górze ściany i zakratowane.
Sława i rozgłos nic go już nie obchodziły, obietnice chemika obmierzły mu; pragnął tylko jednego: żyć!... Żyć nieznanym, żyć w nędzy, żyć bodaj w hańbie, byle żyć i byle gdzieś daleko od piekielnej pracowni.
Szczęściem silny mózg wytrzymał atak szaleństwa. Juljan zobaczył teraz, że drzwi izby są otwarte, a przez brudne okienka zagląda zimowy świt. Powoli uspokoił się, ochłonął; dotknął nawet pulsu i porachował sto dwadzieścia uderzeń na minutę.
— Więc to ma być wstępem do wielkiego wynalazku i do sławy? — myślał, chwilami drżąc z zimna. — I to człowiek, któremu natura dała tak nędzne siły, ma narażać się na podobne cierpienia? Nie raz w ciągu życia, nie przez jedną noc, ale przez piętnaście albo i dwadzieścia lat?... Przez dwadzieścia lat stać na szafocie, mierzyć sekundami zbliżanie się śmierci, walczyć z rozpaczą bez nadziei zwycięstwa i poco?... Poto, ażeby jeden z tysiąca męczenników dostał laury genjuszu...
Ach, podła ziemio, podła nauko, podła chwało!... Gdzież ludzkość ma skarby do zapłacenia podobnej tortury?...
W miarę jak puls wracał do zwyczajnego tętna, w Juljanie słabnęło uniesienie rozpaczy, a ogarniała go apatja. Czuł w pracowni przejmujące zimno, ale nie miał siły wyjść bodaj do sieni; bolała go odmrożona ręka, ale nawet obejrzeć jej nie miał ciekawości.
Usiadł na krześle naprzeciw złowrogiego cylindra i osłupiałemi oczyma patrzył na skazówkę manometru, która opadła na zero.
Juljan nie pytał nawet, co to znaczy. Czuł, że już nie myśli, że jego głęboko wstrząśnięty mózg odpoczywa i było mu dobrze.
Z odrętwienia zbudziło go skrzypnięcie drzwi. Wszedł stary chemik i, przelotnie spojrzawszy na Juljana, zbliżył się do manometru. Chwilę patrzył, przetarł szkło i znowu patrzył. Juljanowi zdawało się, że na wstrętnej twarzy starca poczerwieniały blizny i że następnie pobladły mu usta. Obejrzał w milczeniu cylinder, starym krokiem pobiegł do aparatu z kwasem węglanym, znowu wrócił do cylindra, przypatrzył się śrubie mikrometrycznej i wtedy dopiero zaczął mówić, jakby do siebie:
— Bardzo dobrze!... Zdaje mi się, żem powiedział: bardzo dobrze?... I dobrzem powiedział. Nigdy nie myślałem, że moje retorty są aż tak wytrzymałe... Bardzo dobrze.
Lada głupiec potrafi ryzykować — mruczał starzec — ale ten, kto zaryzykuje szczęśliwie, nazywa się wielkim... Wielkim genjuszem... albo głupcem...
Hej! — zwrócił się do Juljana. — Manometr opadał i podnosił się przynajmniej o stopień?... Co?...
— O trzy stopnie — odparł Juljan.
— O trzysta atmosfer?... Bardzo dobrze!... Zrobiłeś piękne odkrycie, przez które na każdej dobie zyskujemy po dwadzieścia jeden godzin; na przyszłość jednak radzę ci być mniej samodzielnym, a więcej uważnym. W taki sposób z manometrami postępują nie uczeni, ale oficerowie turkosów, którym płacą za to, ażeby sami ginęli i zabijali innych... Zresztą wszystko dobrze.
Podniesiony głos starego chemika stopniowo łagodniał.
— No, no — mówił — reakcja skończyła się w sześć godzin, a miała trwać czterdzieści osiem!... Wyborne odkrycie. Swoją drogą manometr może wahać się co najwyżej o jedną kreskę, czyli o dwadzieścia atmosfer...
Ujął się ręką za suchą brodę, znowu obszedł cylinder i prawił:
— Zresztą rób, jak chcesz. Ludzie kiedyś obawiali się zapałek, a my dziś trzystu atmosfer. Tamto przesąd i to przesąd... Trzysta atmosfer różnicy w ciśnieniu... Niech go nie znam!... Śmiały człowiek.
Zbliżył się do siedzącego Juljana i uderzywszy go w ramię, rzekł:
— Winszuję!... Skróciłeś nam czas doświadczeń osiem razy. Jak na pierwszą próbę — to dobrze. Masz szczęśliwą rękę i nie zdziwiłbym się, gdybyś w jednem doświadczeniu znalazł to, nad czem ja naprzykład musiałbym dwadzieścia lat pracować. Cóż?...
— Chcę spać — odparł Juljan stłumionym głosem. — Tylko spać...
— Wygląda, jakby wczoraj został mężatką — mruknął stary chemik. Wziął Juljana pod rękę i przez sień zaprowadził do pokoju, do którego w nocy weszli najpierwej.
Juljan upadł na skórzaną kanapę i głęboko zasnął.


IV.

Obudził się około południa, a pierwszem uczuciem, jakiego doznał na widok szarych ścian pokoju i półokrągłych okienek, było zdziwienie. Po chwili przypomniał sobie wypadki ubiegłej nocy i pomyślał, że chyba marzył, ujęty snem pijackim. Jednocześnie uczuł ból lewej ręki i spostrzegł, że jest obandażowana. Kto ją obandażował?... Usiadł na kanapie i w głębi pokoju, przy stole, na którym gotowała się kawa w maszynce, zobaczył starego chemika. Tak, to on. Ta sama twarz bez brwi, okryta bliznami, lewa ręka bez dwu palców...
Patrzyli sobie obaj w oczy; starzec spokojnie, gość z gniewnym podziwem. Wreszcie odezwał się Juljan:
— Co znaczy ta cała komedja?
Starzec pokiwał głową.
— Jeszcześ się nie rozbudził — rzekł — nowe wrażenia trochę cię odurzyły. Ale zaraz się orzeźwisz.
Otworzył żelazną szafę, wydobył stamtąd metalową kulę, podał Juljanowi i patrząc, ironicznie zapytał:
— Czy to jest fakt?...
— Blaga — odparł Juljan.
Przy drzwiach stała miednica z wodą. Chemik rzucił na nią kulę. Pływała.
— Fakt? — spytał znowu starzec.
— Oszustwo — odparł Juljan.
Chemikowi poczerwieniały blizny na twarzy. Wyjął kulę z wody, położył na podłodze i wydobywszy z pod szafy toporek, z niezwykłą siłą przeciął kulę na dwie części. Mniejszą podał Juljanowi, większą znowu rzucił w miednicę. Pływała.
— A to, czy jest faktem?...
Juljan rozłożył ręce.
— Nie rozumiem — rzekł.
— A rozumiesz potas, pływający na wodzie? — spytał starzec.
— Potas co innego.
— Co innego, bo już figuruje we wszystkich książkach i laboratorjach, gdzie kiedyś znajdzie się i mój hydrometal. Czy zrozumiesz go dopiero wówczas?
Gdy to mówił stary chemik, drżały mu usta. Wnet jednak opanował się i ciągnął dalej:
— Jest to wynik bezwładności ludzkiego umysłu, że z oporem przyjmuje każdą nową prawdę. Niema też tak skromnego wynalazku, który nie byłby postrachem ciężkich mózgów i pośmiewiskiem dla głupców. Rutynista jest jak wilk, głupiec jak kogut; ile razy błysną promienie wschodzącego słońca, pierwszy ucieka do lasu swoich teoryj, drugi trzepocze skrzydłami i pieje: cha! cha! cha!... Jeżeli między takich sędziów padnie myśl oryginalna, zdepczą ją, jak świnia perłę. To też mnóstwo umysłów jałowieje ze strachu, ażeby nie paść ofiarą ludzi płytkich, którzy jutro będą karmili się chlebem, dziś przez nich samych oplutym.
— Pięknie mnie pan nawracasz do swoich teoryj — przerwał z goryczą Juljan.
Rozgniewany starzec opamiętał się.
— Z tobą jest inny wypadek — odparł. — Ty sam jeden poznałeś u mnie nową prawdę; prawda zaś jest brzemieniem, które bez trudu znieść może tylko wielu ludzi. Gdybyś, wróciwszy do Paryża, spotkał dziesięć, sto, tysiąc osób, dowodzących, że już ziemia nie obraca się naokoło słońca, zląkłbyś się swej wiary w ruch ziemi, cisnąłbyś jej brzemię, a wyciągnął rękę do tego, które dźwigają tysiące.
Pamiętaj — kończył stary chemik — że wielkie prawdy nie są ani wyłączną zdobyczą, ani wyłączną własnością jednostek. Stworzyła je praca pokoleń, a ciężar ich jest niezmierny. Wydaje się lekkim, ponieważ nosi go na współkę z nami niezliczona gromada umysłów.
Słuchając tego, Juljan stopniowo przekonywał się, że ma do czynienia z człowiekiem przytomnym, nie z manjakiem. Miejsce oburzenia zajęła w nim ciekawość.
— Wybacz pan — rzekł — jeżelim cię obraził niedowiarstwem. Rozumiesz lepiej niż ja, dlaczegom to zrobił i dlaczego dopóty nie znikną moje wątpliwości, dopóki nie wyjaśnisz mi sposobu przygotowywania nowego metalu.
— To rozumiem — odparł starzec — tak mówi uczony, nieopętany doktrynerskiemi przesądami. Lecz pijmy kawę, która już stygnie.
Nalał kawę, podał filiżankę Juljanowi i mówił:
— Mój hydrometal, lżejszy od wody, jest aljażem glinu i wodoru. Otrzymuję go przez działanie wodoru na kaolin, pod wielkiem ciśnieniem, w niskiej temperaturze. Wydaje się to nieprawdopodobne; sam jednak zobaczysz, że tak jest. Dodam zaś, że aljaż ten, przy pewnem ulepszeniu w aparacie i metodach, można będzie otrzymywać za cenę besmerowskiej stali.
— Nie do uwierzenia — szepnął Juljan.
— Nie na tem koniec — ciągnął starzec. — Glin nasyca się wodorem w bardzo rozmaitych stosunkach. Po kilkunastu tysiącach prób poznałem kilkadziesiąt takich śpiżów i własności ich ująłem w tablice. Otóż, na mocy tych tablic, doszedłem do niezachwianej wiary, że w szeregu hydrometalów znajduje się jeden równy wytrzymałością miedzi, a lżejszy od powietrza.
Chcesz go szukać i znaleźć?...
— Tak — odparł Juljan.
— Choćby ci to zabrało ze dwadzieścia lat życia?
— Tak, o ile z pańskich doświadczeń i tablic przyjdę do tego samego wniosku.
— A kiedy weźmiesz się do roboty?
— Dziś.
— Basta! — rzekł stary chemik i wyciągnął rękę.
Juljan uścisnął ją. Był blady jak wosk; sprzedał życie demonowi nauki.[1]

W tej chwili magnetyzer zamknął drzwi buduaru, oświadczając, że jego medjum musi kilka minut odpocząć.
W salonie zrobił się gwar, każdy bowiem i każda z obecnych chciała nietylko wypowiedzieć własny pogląd na kwestją magnetyzmu, ale jeszcze powetować długie milczenie. To też mówili wszyscy, a nikt nie słuchał; tylko młoda gospodyni domu milczała.
— Cóż pani na to? — spytał ją doktór z ironicznym uśmiechem.
— Ja?... Oddawna wiem, że mój kuzynek posiada żywą wyobraźnią i marzy o zmianach, jakie nastąpią w świecie po wynalezieniu machin latających.
— Tak, ale kuzynek pani za mało zna fizykę i chemją — odparł doktór.
Usłyszał to fortepianista i przybiegł zaperzony.
— Ciekawym — zawołał — z jakiego powodu pan doktór nie wierzy w możliwość wynalezienia hydrometalu? Dla dzisiejszej nauki niema niepodobieństwa.
Doktór począł trząść ręką na wysokości swego ucha.
— Kochany panie — odparł — pamiętaj o przysłowiu:
niech szewc pilnuje kopyta. Co innego muzyka, co innego chemja. I wierz mi pan, mimo całą potęgę dzisiejszej nauki, że prawdopodobniejszem jest wytworzenie się rasy ludzi mających naprzykład skrzydła, aniżeli wynalezienie metalu lżejszego od powietrza.
Młodzi przyrodnicy, którzy, zamiast uczyć się znanych własności wodoru, plotą bajki o fantastycznym hydrometalu, poprostu mącą ludziom w głowach.
— Proszę doktora — spytał zmieszany muzyk — a skądże medjum z taką pewnością opowiada o tak niezwykłych rzeczach?
— Z bardzo wielu przyczyn — odparł doktór. — Naprzód jest to chłopak, mający pewne literackie zdolności, po wtóre — naczytał się powieści Jules Verne’a, po trzecie trochę połapał chemji i na jej temat musi niekiedy fantazjować ze swymi kolegami. A po czwarte znał Juljana, bardzo go lubi i nawet on jeden z całej familji widział go przed pięcioma laty w Paryżu. Zmieszaj pan to wszystko, a będziesz miał treść dzisiejszych wizyj, które nas tak dziwią.
— Więc hydrometal?...
— Hydrometal jest tem samem dla chemji, czem perpetuum mobile dla mechaniki — zakończył doktór.
Rozmowa ucichła, ponieważ magnetyzer znowu otworzył drzwi buduaru i rzekł:
— Teraz medjum opowie nam dzieje brata szanownej gospodyni od roku 1880 do roku 1900-go...
— Tysiąc dziewięćsetnego! — westchnął nieśmiały młodzieniec.
— Tak — odpowiedział magnetyzer. — Sztuka nasza umie niekiedy uchylać zasłonę przyszłości.
— Choć do tej pory nie objaśniła jeszcze magnetyzera, kiedy wykupi swoje rewersy — szepnął doktór.
Posiedzenie zaczęło się.



V.

Po kawie Gneist wyszedł do specjalnej pracowni, która, zawsze zamknięta, znajdowała się w drugim budynku. Przed odejściem wydobył z szafy niewielki zeszyt i położył go na stole.
— Przejrzyj to — rzekł do Juljana — jeżeli będziesz się nudził.
Juljan został sam. Był znużony i moralnie rozbity, jak człowiek, który stracił wiarę w powszechnie znane pewniki, aby uwierzyć w to, co dotychczas nazywano fałszem. Chciałby przespać czas utrwalania się w jego myśli nowych poglądów; ale przez zakurzone okienko wejrzało do izby słońce i snop blasków padł na czarny stół, gdzie leżał rękopis Gneista.
Idąc machinalnie za tą wskazówką, Juljan wziął do ręki spłowiały ze starości zeszyt i zaczął czytać.
Znalazł tam teorją hydrometalów. Dotychczas — mówił rękopis — z pnia nauki, zwanej chemją ogólną, oddzielił się jeden potężny konar: chemja organiczna. Jest ona właściwie chemją „związków węgla“ i obejmuje wytwory organiczne, jak: cukier, alkohol, substancje wonne, tłuszcze — słowem przedmioty najważniejsze dla ludzkiego życia. Chemicy zaś, bliżej zbadawszy je, wynaleźli mnóstwo związków sztucznych, jakie pierwej nie istniały w naturze.
Obecnie, obok chemji „związków węgla“ z metaloidami, powstaje chemja „związków wodoru“ z metalami. Związków tych w naturze niema, są one wszystkie sztuczne i odpowiadają typowi aljażów. Wszystkie odznaczają się wielką wytrzymałością, sprężystością, przewodnictwem ciepła i elektryczności, a nadewszystko — lekkością, trudną do pojęcia w metalach. W końcu znajdował się wykaz kilkudziesięciu hydrometalów, odkrytych przez Gneista i tylko jemu znanych. Te związki wodoru i glinu, oznaczone nazwami: Alfa, Beta, Gamma i t. d. chemicznie różnią się między sobą tylko ilością wodoru. Im więcej w nich wodoru, tem związek posiada mniejszy ciężar gatunkowy, ale — do pewnej granicy. Poza nią za powiększeniem ilości wodoru, ciężar gatunkowy związku powiększa się, potem znowu zmniejsza, znowu powiększa, tym razem już stale.
Na powyższej zasadzie i na mocy bardzo ścisłych rachunków, Gneist doszedł do wniosku, że jedno minimum gęstości hydrometalu równa się jednej siedemset dziewięćdziesiątej gęstości wody, czyli że jest lżejszem od powietrza. Dalsze badania przekonywały, że odpowiadający mu związek jest ciałem stałem, z fizycznych własności nieco podobnem do miedzi.
Na nieszczęście metoda starego chemika nie pozwalała mu oznaczyć teoretycznie ilości wodoru i glinu, tworzących ten dziwny związek. Wskazywała tylko granice, objęte reakcjami Nr. 2000 i Nr. 10000. Liczby te, i cały szereg pośrednich, oznaczały rozmaite ilości glinu i wodoru, tudzież ciśnienia i temperatury, przy jakich należało je łączyć. Zgóry też zapowiadał Gneist, że z owych ośmiu tysięcy reakcyj, ledwie kilka wyda jakieś związki (między któremi znajdzie się jeden lub dwa lżejsze od powietrza); inne nie wytworzą żadnego połączenia.
Juljan, ukończywszy w parę godzin czytanie zeszytu, musiał wyznać, że teorje Gneista mają jedną tylko wadę: są tak nowe, ale tak nowe, iż nie zgodzą się z żadnem ze znanych nauce doświadczeń. Niemniej jednak poparte są faktami w postaci hydrometalów już otrzymanych i — rozumowaniem niepokonanej siły.
W tej chwili istnienie aljażu lżejszego od powietrza dla Juljana nie ulegało wątpliwości. Trzeba go było tylko szukać według wskazanej metody.
Szukać!... Trudne zadanie.
Juljan był tak podniecony minionemi wypadkami, teorją Gneista, wreszcie nadzieją sławy, o jakiej świat dotychczas nie słyszał, że jego myśli poczęły przyjmować formę obrazów, jak we śnie, albo w halucynacji.
Zdawało mu się, że do pokoju, lekko niby cień, wsunął się Gneist, w swoim wytartym surducie, z bliznami na twarzy. W rękach trzymał sito grochu.
— Tu — rzekł do Juljana — znajduje się dwie i pół kwarty grochu, osiem tysięcy ziarn. Zaś między niemi jest jedno, w którem ukrywa się krótki i prosty przepis poszukiwanego przez nas związku, a zarazem twoja sława. Nieśmiertelna sława!... — dodał z melancholijnym uśmiechem.
Juljan wyciągnął rękę do sita.
— Za pozwoleniem — przerwał mu Gneist. — Ziarn tych nie można wybierać gołą ręką...
Sięgnął za szafę i wydobył stamtąd olbrzymie obcęgi kowalskie. Były one wielkości wzrostu człowieka.
— Temi obcęgami będziesz wyjmował z sita po jednem ziarnie grochu.
— Ależ to niepodobna — zawołał Juljan.
— Po pewnej wprawie nauczysz się tej sztuki.
Juljan z trudnością ujął ciężkie obcęgi i skierował je do sita.
— Za pozwoleniem — rzekł Gneist. — Groch wybierać będziesz z sita w piwnicy zupełnie ciemnej...
— Niemożliwe...
— Przy wprawie możliwe — odparł Gneist. — Jest w tem jednak pewna istotna trudność. Sito, jak widzisz, zasłania pajęcza siatka, w której zresztą znajduje się otwór. Otóż groch wydobywać musisz obcęgami tylko przez ten otwór, z największą ostrożnością. Gdybyś bowiem uszkodził pajęczynę, nastąpi wybuch...
— Szaleństwo!... — wykrzyknął Juljan.
— To jest właśnie praca naukowa, która da ci sławę... Czy myślisz, że wielkie odkrycia robią się łatwiej, albo bezpieczniej?...
— Dotychczas los pomagał wynalazcom — szeptał Juljan.
— Jednemu pomagał, stu zabijał — odparł Gneist — ludzkość zaś zna tylko szczęśliwych... Zresztą — dodał — kto ci zaręczy, że i tobie los nie pomoże? i że za pierwszem zanurzeniem obcęgów w sito, nie trafisz na upragnione ziarno?...
— Albo zginę.
— I to być może — spokojnie odparł stary chemik. — Sława jak orzeł mieszka na niedostępnych szczytach. Trudno tam dojść, łatwo po drodze zmarnieć.
Łoskot otwierających się drzwi zbudził Juljana. Widzenia znikły. W pokoju stał rzeczywisty Gneist, bez sita i obcęgów.
— Będziemy jedli obiad — rzekł.
— Ciężka praca czeka mnie tutaj — mruknął Juljan, odpowiadając swoim własnym marzeniom.
— Przyzwyczaisz się — odparł zimno Gneist — albo odejdziesz stąd, jeżeli ci się sprzykrzy...
„Prawda, że mogę odejść w każdej chwili“ — pomyślał Juljan i uczuł, że mu wraca spokojność.
Obiad składał się z buljonu, kawałka nieosobliwie upieczonego mięsa i kilku łyżek fasoli, co wkońcu zapito szklaneczką cierpkiego wina. Najskromniejszy robotnik paryski żywił się lepiej, aniżeli Gneist, za którego wynalazki w tej chwili zapłaconoby miljony.
Niemniejsze ubóstwo zdradzała zastawa stołu: wyszczerbione talerze fajansowe, noże i widelce źle osadzone w białych trzonkach, blaszane łyżki — oto serwis starego chemika. Przynosił im potrawy eks-galernik, człowiek w połatanej kurtce, który zapewne nie znał mydła ani grzebienia, a swego pana traktował z szorstką poufałością.
Widząc, że Juljan zostawił na talerzu połowę mięsa, eksgalernik zrobił ustami pogardliwy grymas i rzekł do Gneista:
— Wybredny jest ten ósmy numer! Ciekawość, czy swoje odsiedzi?...
— To się pokaże — odparł chemik.
— Co on mówi? — spytał Juljan.
— Za długo był na galerach — objaśnił Gneist — a teraz za mało przestaje z ludźmi, więc posługuje się dawnym słownikiem.
— Cóż znaczy ten ósmy numer?
— To, że przed tobą było tu już siedmiu laborantów.
— I wszyscy uciekli? — spytał Juljan.
— Rozmaicie — rzekł Gneist.
— Paru strzeliło sobie w łeb, ale tylko jeden powiesił się — wtrącił eks-galernik.
Juljana chłód przeszedł. Stary chemik wykluwał zęby piórkiem.
— Cóżby pan zrobił, gdybym i ja uciekł? — zapytał po chwili Juljan.
— To samo, cobym zrobił, gdybyś tu wcale nie przychodził. Po mojej śmierci, dosyć zresztą bliskiej, zapisałbym bibljotekę i laboratorjum Akademji. Nieśmiertelni, jak zwykle, zmarudziliby kilka lat, wreszcie ogłosiliby moje odkrycia. Wówczas do dalszych poszukiwań wzięłoby się kilkuset badaczy, podzieliliby pracę i w ciągu roku znaleźliby to, nad czem jednostka może ze dwadzieścia lat ślęczyć.
W sercu Juljana obudziło się coś nakształt zazdrości.
— Nie! — pomyślał. — Nikt inny nie zrobi tego odkrycia tylko ja, choćbym miał trzydzieści lat stracić...
Eks-galernik przyniósł maszynkę z kawą i zabrał talerze. Spoglądał na Juljana z wyrazem pogardliwej wyższości, chociaż bez niechęci.
— Komu pan ma zamiar oddać swoje hydrometale? — zapytał Juljan chemika.
— Tobie — odparł starzec — jeżeli za wcześnie nie uciekniesz.
Juljan zarumienił się z radości. Ochłonąwszy, mówił dalej:
— Przypuszczając jednak, że nie ucieknę, a nawet doprowadzę do końca pańską pracę, pytam się, któremu z narodów powierzyłbyś pan metal lżejszy od powietrza? Wszak on zapewni wybranemu panowanie nad światem...
Gneist obojętnie wzruszył ramionami.
— Ja — odparł — dałbym go wszystkim, ty możesz ofiarować jednemu, który, rozumie się, natychmiast sprzeda go najgorszym wrogom, jeżeli dobrze zapłacą.
A po dłuższej pauzie dodał:
— I tak jest lepiej, gdyż jeden wyłącznie naród, uzbrojony metalem lżejszym od powietrza, zwichnąłby równowagę świata. Gdybyśmy tylko bawołom dali żelazne rogi, ziemia zaludniłaby się samemi cielętami. A gdybyśmy wyłącznie tygrysów opatrzyli w żelazne szpony, wnet zabrakłoby i wołów i tygrysów.
Dopił kawę i, odsunąwszy filiżankę, kończył:
— Z tem wszystkiem, jeżeli chcesz pracować, przywieź tu swoje rzeczy. Jedź po nie zaraz, a potem — do roboty. Szkoda tracić czasu, nawet uganiając się za sławą.


VI.

W parę godzin Juljan opuścił swój pokój i stanął przy furtce. Furtka była zamknięta; zaczął kołatać. Na dziedzińcu ukazał się eks-galernik.
— A co to za hałasy? — spytał.
— Otwórz — rzekł Juljan.
— Dokądże chce iść ósmy numer i poco?
— Zwarjowałeś!...
Eks-galernik powoli wydobył klucz ze starej kurtki i, poklepawszy Juljana, rzekł z uśmiechem:
— Ósmy numerze, jesteś hardy jak wszyscy nowicjusze i buntujesz się przeciw regulaminowi. Czy nie rozumiesz, że tu jest więzienie i ciężkie roboty? A ponieważ wy bawicie się w galerników, zatem ja muszę być dozorcą...
Śmiał się i mrugał za odchodzącym, który już był na ulicy. Tym razem Juljan nie obraził się na niego. Owszem, pochlebiało mu to bolesne porównanie przyszłych prac do galerniczej roboty.
Znalazł dorożkę, rzadką w ubogiej i małozaludnionej dzielnicy i, po godzinnej jeździe, stanął przed bramą swego domu.
— Wesoło pan noc przepędził! — rzekł szwajcar, podając mu klucz od mieszkania. W komplimencie tym czuć było wymówkę poważnego człowieka, który szanuje rząd i stosunki rodzinne.
Juljan uśmiechnął się z jego omyłki.
Mieszkał na czwartem piętrze, przy jednym z bulwarów. Już zapadł wieczór grudniowy, ale ciepły. Juljan otworzył okno i oparłszy się łokciami, zadumany spoglądał na ciżbę ludzi i powozów, tworzących czarną rzekę, w której falach nie odbijały się nawet blaski świateł ulicznych i sklepowych. Spojrzał na odmrożoną rękę i, jak fantastyczny sen, przypominał sobie cierpienia minionej nocy i swoje wielkie zamiary.
„Kto wie — myślał — czy od dziś za rok, może za miesiąc... nie przypnę skrzydeł temu rojowisku ludzi, od wieków przykutych do ziemi?... Z karków ich zwalę całą piramidę ciężarów, stworzę nowe drogi, o jakich ledwie wybrańcy ludzkości śmieli marzyć, pogłębię ich dusze, tysiąckrotnie wzbogacę stosunki. Czy przewrót, jaki wywoła mój wynalazek, nie stanie się nową erą dla świata? Czy w napowietrznych wozach, które niegdyś unosiły tylko proroków, nie wykołysze się rasa ludzi podobnych legendarnym aniołom i bogom?
„I to zrobię ja!... Ja?... Wierzyć mi się nie chce, a przecież — jest to prawda...“
Tak marzył, patrząc na snujący się u jego stóp rodzaj ludzki i już poczuł zadatek przyszłej wielkości. Czy w tym rozszemranym tłumie, pełnym bogatych, uczonych i głośnych, jest aby jeden, który śmiał pomyśleć o jego tajemnicy? Czy choć jeden naraża się dla niej na wieloletnią utratę wolności? Czy aby jeden otarł się tak blisko o śmierć, jak on dzisiejszej nocy?...
A z bulwaru odpowiadał mu szmer masy: Sława!... sława!... sława!
„Gońcie za tanią rozkoszą!... Wygrywajcie na swoich wątłych nerwach sielankę zabaw!... Nie mnie żyć z wami, ani wam piąć się do mnie...“
— Sława!... sława!...
Tak myślał i rosła w nim duma; zdawało mu się, że spogląda na świat z wierzchołka obelisku. Nie czuł żalu ani za ludźmi, ani za ich szczęściem, które może na zawsze opuszczał; duszę jego opanowała tęsknota wielkich rzeczy. Gdyby mu nie pozwolono wrócić do pracowni, może oszalałby z rozpaczy.
W tydzień później Naudier, zaniepokojony, że nigdzie nie spotyka Juljana, wybrał się do jego mieszkania. Był to człowiek, pomimo burzliwej młodości, bardzo przezorny; idąc więc szukać zgubionego przyjaciela, uzbroił się w butelkę konjaku i po drodze wziął pod jedną rękę Ninę, pod drugą Żanetę.
— Może być chory — mówił — a w takim razie wy najlepiej przydacie mu się, dzierlatki.
Trudno opisać ich zdziwienie, gdy usłyszeli od szwajcara, że Juljan wyprowadził się z domu.
— Czyby nagle wyjechał do swego kraju, gdzieś pod biegun? — rzekł Naudier, przygryzając czarne wąsiki.
— A może uciekł do Ameryki z jaką damą? — dodała Żaneta, blednąc.
Teraz szwajcar wspomniał, że Juljan, wróciwszy do domu, miał obandażowaną lewą rękę.
— Wiem! — zawołała Nina, klasnąwszy w dłonie. — On pewnie zginął w pojedynku...
— Nineto! — zgromił ją Naudier — już raz powiedziałem ci, że więcej warte są twoje zęby, aniżeli domyślność. Dlaczego miał zginąć?...
— Bo jeżeli mu skaleczyli rękę — odpowiedziała szybko — to znaczy, że miał pojedynek; a jeżeli miał pojedynek, to mogli go zabić. Biedna Żaneta!
Naudier zniecierpliwił się.
— Powiadam ci, Nino — rzekł — że prędzej zostaniesz babką, aniżeli sama przestaniesz być dzieckiem. Już rok mieszkamy razem, a ty ciągle odzywasz się tak, jakbyś przestawała z subjektami bławatnych sklepów.
— Słowem, zawsze jesteś głupia, Nino, mimo to, że Naudier dostaje złote medale za swoją elektryczność — objaśniła Żaneta.
Damy poczęły robić sobie wymówki, a tymczasem Naudier, wszedłszy do pokoiku szwajcara, dał mu pięć franków i zapytał:
— Ojcze Faucon, pan wiesz, gdzie pojechał Juljan?
Szwajcar wzniósł oczy dogóry i utopił palce w swoich uroczystych faworytach.
— Właśnie teraz przypomniałem sobie — odparł — ponieważ odwoził go mój krewny Jacques Millefleurs. Panie Naudier, jakiego on ma konia!... Mateczkę Faucon oddałbym za takiego konia, a to dużo znaczy, panie Naudier.
Przyczem zniżonym głosem opowiedział Naudierowi, że Jacques Millefleurs i jego piękny koń odwieźli Juljana aż na drugi koniec Paryża, gdzieś nad Sekwanę, na ulicę taką a taką, do domu pewnego Gneista, podobno fabrykanta wyrobów platerowanych, który w sąsiedztwie ma najgorszą opinją.
— A niech go djabli wezmą z jego wyrobami! — zawołał Naudier, uderzając pięścią w stół. — Słyszałem o tym warjacie... On zgubi Juljana...
— Obawiam się, że tak będzie — wtrącił szwajcar. — Panie Naudier, mateczka zna się trochę na lokatorach, od trzydziestu bowiem lat pracujemy w tym interesie. Otóż, panie Naudier, mateczka zawsze mi mówiła, że pierwszy raz ma takiego lokatora jak pan Juljan i że z niego wyrośnie albo wielki człowiek, albo niebezpieczny spiskowiec.
To jest zdanie mateczki, panie Naudier — mówił, pukając ogromnym palcem w komodę.
Wróciwszy od szwajcara, Naudier oświadczył swoim paniom, że Juljan ma zamiar opuścić ich wszystkich na wieki; zarazem jednak przysiągł, iż dopóty nie spocznie, nie zaśnie, nie weźmie do ust kawałka chleba, dopóki nie wyrwie Juljana z pod władzy fatalnego starca.
— A co, mówiłam ci, Żaneto, że tak będzie! — zawołała z triumfem Nina.
— Zdrajca! — westchnęła Żaneta. — Polak, taki piękny — i zdrajca!... Nikomu już nie można ufać na świecie...
— No, zdaje mi się, Żaneto — pocieszał ją Naudier — że ty dopiero pragnęłaś być zdradzoną przez Juljana?
— Wszystko jedno — odparła — gdyż i tak jestem w rozpaczy.
Ponieważ mieszkała niedaleko i była w rozpaczy, Naudier uważał za obowiązek pocieszyć ją. Poszli więc we troje do Żanety, dokupiwszy po drodze butelkę araku, kilka cytryn i trochę cukru. W godzinę później na szóstem piętrze domu, gdzie lokowała się Żaneta, można było słyszeć bardzo wesołe piosenki, śpiewane przez dwa głosy kobiece i tenor.


Mimo gorączkowego pośpiechu, Juljan dopiero po dwu dniach wrócił do pracowni Gneista. Opuszczając kraj, przywiózł on do Paryża spadek po rodzicach, z którego obecnie trzydzieści tysięcy franków umieścił u znajomego bankiera na kredyt otwarty, resztę zaś, około czterech tysięcy franków, wziął do pugilaresu na bieżące wydatki.
Zachodziło słońce, kiedy Juljan stanął przed furtką pracowni. Ściany fabryki miały kolor brudno-różowy; długi szereg okien spoglądał na przybysza krwią nabiegłemi źrenicami. Serce Juljana ścisnęły złe przeczucia.
— Może stąd już nie wrócę? — pomyślał.
Na turkot dorożki furtka otworzyła się; wybiegł eks-galernik. Poznał nowego laboranta i wziął się do zdejmowania pakunków.
Opłaciwszy kurs, Juljan poszedł ku dziedzińcowi. Nagle zatrzymał się u furtki. „Wejść, czy wrócić?“ — przemknęło mu przez głowę. Nigdy jeszcze nie doświadczał tak przykrej niepewności. Zdawało mu się, że wszystkie wspomnienia, wszystkie nadzieje życia zabiegły mu drogę i, wyciągnąwszy bezcielesne ręce, błagają, aby się wrócił.
Ach, jak prawdziwe są legendy o straszydłach, pilnujących wejścia do skarbu...
„Wstyd wahać się... Wszak wyjdę stąd, kiedy mi się podoba“ — pomyślał Juljan i wbiegł na dziedziniec.
Z drugiej strony furtki stali jacyś dwaj ludzie, przytuleni do muru. Zatopiony w walce wewnętrznej Juljan nie zwrócił na nich uwagi; ale gdy znalazł się w swoim pokoju, a eksgalernik przyniósł ostatnią walizę i zapalił gaz, spytał go:
— Mój kochany, przedewszystkiem — jak ci na imię?
— Naprawdę, jak mi na imię? — powtórzył eks-galernik, uderzając się ręką w piersi.
— Zupełnie naprawdę.
— Marek Aureljusz — odparł i ujął się pod boki. — Piękne imię, co?...
— A ci dwaj ludzie, Marku Aureljuszu, których widziałem pod murem, co za jedni?
— To?... To są moi przyjaciele polityczni. Tęgie chłopaki i dobrze byłoby dla nas wszystkich, gdybyś, ósmy numerze, wszedł z nimi w bliższą zażyłość.
Juljan pilnie mu się przypatrzył. Ale Marek Aureljusz miał minę tak uczciwego łotra, że nowy laborant uspokoił się.
„Musi z kimś żyć, to trudno — pomyślał. — A że znajduje towarzystwo tylko między politycznymi przyjaciółmi, nic dziwnego.“
Tymczasem Marek Aureljusz zaczął rozpakowywać tłomoki.
— Powiedz mi — spytał Juljan, chcąc zagłuszyć przykre uczucia — czy nie potrafiłbyś gotować nam lepszych obiadów?
— Ale jakiebym gotował! Dwadzieścia rodzajów zup, piętnaście pieczeni, sosy codzień inne, pasztety, majonezy, a nawet lody i kremy... Na honor, ósmy numerze, jego bogobojność sam arcybiskup paryski mógłby jadać moje obiady i po każdym z pewnością udzieliłby mi zupełnego odpustu.
Wreszcie (stary wiedział kiedyś o tem), przed moją katastrofą byłem dobrym kucharzem. Dziś muszę być lichym chemikiem!... — westchnął Marek Aureljusz.
— A nadewszystko lichym kucharzem — dodał Juljan. — Zmarnowałeś talent.
— Trudno okazać talent, kiedy niema z czego, ósmy numerze — odparł tajemniczo Marek Aureljusz, podnosząc brwi i rozkładając ręce. — Gdyby stary — dodał — zamiast partolić metale lżejsze od wody, wziął się do robienia ciężkich jak złoto, moglibyśmy mieć tu filją kuchni z dżokiej-klubu.
— Więc u was bieda? — rzekł Juljan.
— Phy!
— A z czego żyjecie?
— Z przemysłu. Czasem sprzedajemy resztę machin i narzędzi, jakie zostały po dawnej fabryce. Zwykle jednak zaciągamy długi na słowo, a później spłacamy je długami hipotecznemi. Reszta leży na mojej głowie, bo stary ze wszystkich operacyj finansowych zna tylko jedną: podpisywanie aktów u rejenta. Ale co tu dużo gadać!... — zakończył i machnął ręką.
Juljan zamyślił się; następnie, wydobywszy z pugilaresu sto franków, dał je eks-galernikowi, mówiąc:
— Karmże nas za te pieniądze, ale rozsądnie, bo niema ich zbyt dużo.
W oczach Marka Aureljusza błysnęło coś nakształt rozczulenia. Ujął Juljana za rękę i rzekł:
— Ósmy numerze, kiedyś już taki hojny pan, daj jeszcze dla starego jedną poduszkę i z parę sztuk bielizny.
— Więc on nie ma nawet poduszki?...
— Bah!...
— Ależ on może obrazi się za podobny prezent...
— Ty się nie obrażasz za jego miljony, a onby się obraził za poduszkę? — odparł eks-galernik. — Zresztą, albo on o czem wie, czego nie zobaczy w retortach? Z głodu umarłby, nie wyrozumiawszy swojej słabości.
— Wszystko bierz, co mu potrzeba — rzekł Juljan.
— Pięknie mówisz, ósmy numerze! — pochwalił go Marek Aureljusz, wybierając z waliz rozmaite sztuki odzienia. — Stary w interesach jest warjat, wiem o tem, lepiej niż kto inny; ale poznaj go bliżej, a da ci klucze do skarbów, większych niż te, co leżą w Banku Francuskim. On z nich nigdy nie skorzysta jak pies, co sam nie zje siana i krowie go nie da. Zwyczajnie warjat, któremu na szczęście Pan Bóg zesłał uczciwego nadzorcę. Dobranoc.
Zabrał rzeczy i wyszedł.
— Alea jacta est — szepnął Juljan. — Zostanę...
W tej chwili był ogromnie wzburzony. Odurzający wpływ otoczenia zamiast słabnąć, potęgował się. Dziwny dom, dziwna rudera, gdzie w kilku brudnych izbach mieści się genjusz i obłęd, odkrycia warte miljony i nędza bez koszuli, cynizm zbrodniarza i miłość przyjaciela i gdzie poza tem wszystkiem wykluwa się jeden z najwspanialszych wynalazków, jakie wstrząsnęły światem.
Juljan czuł, że jego rozum już nie ma siły do pogodzenia tych sprzeczności, a serce nie zdoła opanować niepokojów. Bał się jak dziecko, myśląc, że może tu przepędzić kilka lat, zapomniany, opuszczony, zawieszony między sławą i śmiercią, w niezwykłych warunkach bytu, obok ludzi prawie niepodobnych do ludzi.
Zasunął drzwi, aby go kto nie zeszedł, zgasił światło, aby go kto nie podpatrzył, a chcąc w jakikolwiek sposób wydrzeć się posępnym myślom, ukląkł na podłodze i zaczął mówić pacierz, pierwszy raz od bardzo dawna. Gdyby go w tej postawie, z rękoma złożonemi i piersią pełną westchnień, zobaczył Naudier, posądziłby go o początki szaleństwa.
Kiedy bijąc się w piersi: „Boże bądź miłościw mnie grzesznemu...“ schylił głowę do ziemi, jego nadmiernie podniecony słuch pochwycił jakiś głuchy łoskot. Zdawało mu się, że pod izbą w głębokiej piwnicy rozlegają się miarowe uderzenia, jakby kto podnosił i opuszczał znaczny ciężar. Po każdem uderzeniu słychać było metaliczny brzęk, delikatniejszy od brzęku skrzydeł muchy.
Baczniej skupił uwagę. Lecz w miarę uspakajania się nerwów, słuch jego tracił wrażliwość, tajemnicze odgłosy cichły, cichły... Wkońcu zupełnie umilkły.
— Przywidzenie — pomyślał i legł spać.


VII.

Na drugi dzień Marek Aureljusz podał im na śniadanie kawę ze śmietanką i bułki z masłem, pilnie uważając, w jaki sposób stary chemik przyjmie te ulepszenia. Ale roztargniony Gneist miętosił w palcach bułkę z masłem jak suchą, walając przytem ręce i surdut.
— Jakże dziś smakuje kawa? — zapytał niecierpliwie eks-galernik.
— Paskudztwo — odparł Gneist.
— Zna się!... — mruknął Marek Aureljusz, zerkając jednem okiem w stronę Juljana.
— Co mówisz? — spytał Gneist.
— Ja tak sam do siebie...
— Głupiejesz na starość.
— Dla utrzymania równowagi w naszej spółce — odpowiedział wierny sługa.
Po śniadaniu Marek Aureljusz obtarł panu ręce i surdut bibułą, chemik zaś wydobył z szafy gruby zeszyt i podał go Juljanowi.
— Tu — rzekł — jest opis sposobów otrzymywania każdego hydrometalu. Przerób go starannie.
I chciał odejść. Juljan zatrzymał go.
— Mam je otrzymywać bez pańskiej pomocy?...
— Rozumie się.
— Więc to łatwa robota?
— Zobaczysz.
— Zobaczysz!... — powtórzył Marek Aureljusz, wykrzywiając się przez plecy Gneista.
— Co mówisz? — zapytał starzec.
— Ja tak do siebie.
Gneist wyszedł, Juljan wziął się do zeszytu.
Metoda otrzymywania całego szeregu hydrometalów cięższych i lżejszych od wody, była napozór bardzo prostą. Z pewnej ilości kaolinu, przy udziale stosownych odczynników, wytwarzała się w retorcie pewna objętość glinu, z którą należało połączyć ściśle odmierzoną ilość wodoru od kilkuset do kilku tysięcy objętości. Reakcja odbywała się przy ogromnem ciśnieniu i bardzo niskiej temperaturze. Nadto zaś w pewnych chwilach należało przepuszczać przez mieszaninę prąd elektryczny, oznaczonego natężenia.
Juljan rozpoczął pracę od hydrometalu Alfa. Pierwszy dzień upłynął mu na przygotowywaniu materjałów, na drugi przystąpił do właściwych reakcyj i po nużącej, ośmiogodzinnej pracy, przekonał się, że reakcja nie nastąpiła.
„Widocznie strzeliłem jakiegoś bąka“ — pomyślał i wziął się na nowo do roboty. Znowu upłynął mu dzień na przygotowaniach, drugi na śledzeniu i regulowaniu zjawisk zachodzących w cylindrze i znowu — reakcji nie było.
Zawód podniecił go. Dwa dni poświęcił na oczyszczanie i ważenie materjałów, a przez trzeci z biciem serca śledził zmiany ciśnień, temperatury i natężeń prądu elektrycznego. Zdawało mu się, że tym razem nie popełnił żadnego błędu, mimo to reakcji nie było.
„Czyżby stary okłamywał mnie?...“ — przyszło mu na myśl. Pod wpływem tej uwagi zażądał od Gneista okazu hydrometalu Alfa, który dano mu natychmiast. Obejrzał próbę, wszystkie cechy zewnętrzne zgadzały się z opisem. Wkońcu sprawdził ciężar gatunkowy i przekonał się, że wynosi jeden i pięć dziesiątych gęstości wody. Hydrometal istniał, tylko on nie umiał go otrzymać.
Po raz czwarty przystąpił do robót i — znowu nic nie zrobił. Tego samego dnia zapytał Gneista: czy w opisie jego metody niema jakiej pomyłki? Stary chemik z uwagą przeczytał odnośny rozdział zeszytu i odparł, że opis jest dokładny.
Piąty, szósty, siódmy i dziesiąty raz zabierał się Juljan do pracy, lecz — zawsze napróżno. Reakcja nie następowała, choć od pierwszej próby upłynął miesiąc czasu... Gdy pomyślał, że hydrometalów już odkrytych przez Gneista jest kilkadziesiąt i że czeka go jeszcze osiem tysięcy prób samodzielnych, ogarnęło go zwątpienie.
— Ależ, ażeby wykonać tyle doświadczeń, musiałbym żyć siedemset lat!... — mówił sobie i ręce mu opadały.
Po gorączkowych wysiłkach przyszła apatja. Zamknął laboratorjum, schował zeszyt i kilka dni leżał w pokoju, śpiąc albo marząc posępnie. Potem przyszła nowa fala zapału. Znowu wziął się do roboty i — znowu napróżno...
— Oto droga do sławy! — mówił, czując, że mózg mu wysycha. — Gdybym choć doszedł do jakiegokolwiek rezultatu, gdyby choć kto widział moje wysiłki...
Kiedy po raz trzynasty wziął się do piekielnej roboty, już całkiem ogarnęło go zniechęcenie. Powiedział sobie, że to ostatnia próba, po której, gdy się nie uda, opuści Gneista.
— Stracę tu rozum — powtarzał, patrząc na manometr.
Około południa wszedł do laboratorjum Marek Aureljusz i, podpaliwszy w piecu, umieścił w nim jakiś tygiel.
— Cóż to jest? — zapytał Juljan.
— Topię biały metal... Wiesz? ten na panewki — odpowiedział eks-galernik.
— Czy i ty bawisz się chemją?
— Nie gorzej od ciebie, ósmy numerze.
— Może nawet potrafiłbyś otrzymywać hydrometale?...
— Alfę tobym jeszcze spartolił, innych nie.
— Więc znasz Alfę?
— Ach!... Trzy lata nad nim szczękałem zębami.
— I umiałbyś go otrzymać? — pytał zaciekawiony Juljan.
— Kiedyś umiałem. Dziś tylko wiem, że to nie dla paniczów robota — odparł szyderczo eks-galernik.
Wydobył swój tygiel z pieca i szybko opuścił pracownią.
Rozmowa ta stała się dla Juljana nowym bodźcem. Ambicja ocknęła się w nim i postanowił — dopóty nie opuszczać laboratorjum, dopóki nie otrzyma bodaj hydrometalu Alfy.
— Nie mogę przecie być gorszym od galernika! — powiedział sobie.
Rozpoczął nowy szereg prób, które trwały około dziesięciu dni. Wszystkie były nieudatne, lecz — zaczęły interesować Juljana. Teraz dopiero spostrzegł, że narzędzia, któremi posługuje się, są nadzwyczaj grube dla prac tak subtelnych i że niedokładności machin musi dopełnić spotęgowaną uwagą i wprawą. Czuł, że dziś oko jego więcej widzi, ucho więcej słyszy, ręka działa pewniej, aniżeli miesiąc temu.
„Poprostu muszę się wygimnastykować w robocie — myślał — przynajmniej do takiego stopnia, jak fabrykanci igieł, którzy umieją przedziurawiać cienki włos i nawlekać go jeszcze cieńszym...
Chłodno rozumując, obliczał, że około pół roku musi ćwiczyć się dla nabycia potrzebnej biegłości. Od tej pory zaczął pracować już nie dla otrzymania metalu Alfa, ale dla wprawy. Uważnie dobierał materjały, spokojnie śledził ruchy manometru, flegmatycznie posuwał mikrometr i, pewnego dnia, kiedy prawie zapomniał o reakcji, skazówka manometru — opadła na zero.
— Zepsuło się co?... — szepnął. Wtem przyszło mu na myśl, że hydrometal Alfa jest zrobiony. Dostał dreszczów, wybiegł z laboratorjum, chciał nawet lecieć na ulicę. Szczęściem spotkał Marka Aureljusza.
— Idź tam — rzekł — i otwórz retortę... Reakcja skończona!...
Eks-galernik pogardliwie wzruszył ramionami i poszedł do pracowni, zostawiając Juljana w szale radosnego niepokoju. Wypuścił resztę gazów z cylindra, otworzył klapę i w kilka minut później wrócił, niosąc w ręku kawał szarej substancji.
Juljan upadł Markowi Aureljuszowi w objęcia, wołając:
— Jest Alfa!... Otrzymałem Alfę!...
— A gdzie Beta, Gama i tak dalej, aż do Omegi?... — spytał go drwiącym tonem eks-galernik.
Gneist jeszcze obojętniej przyjął wiadomość o otrzymaniu Alfy.
— Trzeba — rzekł — kilka razy powtórzyć doświadczenie.
Juljan, ochłonąwszy, przyznał, że rada Gneista jest słuszną. Tak go jednak zmęczył i znudził hydrometal Alfa, że nie miał już odwagi zaczynać prób na nowo, lecz wziął się do hydrometalu Beta.
Dziwnym trafem próba udała się odrazu, a nie panujący nad sobą z radości Juljan, natychmiast po otrzymaniu Bety okazał ją staremu chemikowi, mówiąc z triumfem:
— Patrz pan!...
Zachwyt jego uderzył Gneista. Starzec bystro popatrzył na Juljana i rzekł:
— Nie podoba mi się twoja uciecha. Gdzie niema spokoju, tam traf rządzi człowiekiem i jego robotą.
— Ach! panie — wybuchnął Juljan — czy możesz dziwić się, że stojąc na pierwszym szczeblu do sławy, chwilowo straciłem spokój?...
Zwykle zamyślony chemik, jakby ocknął się i kiwając głową, zaczął powoli mówić:
— Sława, sława!... Kiedyś i ja jej szukałem, nawet kosztowałem, a dziś mógłbym jej mieć pełne kieszenie. I patrz, gdyby dla zyskania owej sławy trzeba było tylko wyjść za furtkę, nie ruszyłbym się z krzesła.
— Dlaczego?... — dziwił się Juljan.
— Bo widzisz, sława, jak zresztą każda ludzka komedja, inaczej przedstawia się widzom, a inaczej aktorom. Uciechę z niej mają tylko widzowie. Kiedyś sam się o tem przekonasz.
— Chciałbym jak najrychlej doznać tych rozczarowań.
— A... a... chciałbyś?... — powtórzył Gneist. — Proszę!... Otóż... Otóż oddaję ci wszystkie moje odkrycia. One przecie są coś warte. Więc wytwarzaj hydrometale i bądź sławnym.
Juljan otrząsnął się.
— Dziękuję panu — odparł.
— Dlaczegóż to?... Jeżeli szczęście opiera się na sławie, więc bierz ją. Nie chcesz, bo masz wielką duszę, a tej nie zadowolnią wiwaty kilku tysięcy głupców, czyli — sława.
— Nie chcę darowanej sławy, tylko moją własną.
— Przesąd. Darowana sława przynosi równie istotne procenta, jak darowany pieniądz. Dlaczego więc nią gardzisz? Bo szczęściem nie jest sława, ale droga, którą do niej idziemy.
Podniósł się z krzesła i kończył:
Człowiek, z powodu ograniczonych sił, stawia sobie różne cele w życiu i mówi: gdy tu zajdę, będę szczęśliwy! Lecz dopiero, gdy, osiągnąwszy cel, nie znajduje nawet odpoczynku, zaczyna domyślać się, że jedynym istotnym celem i szczęściem jest samo życie i praca. Płytkim umysłom wystarczy bylejaka rozrywka: sława, balet, flaszka wina. Ale dusze mocne są przepaściami, których nie wypełni zarówno jeden kompliment, jak i sto tysięcy komplimentów, nazwanych sławą.
Niecierpliwie machnął ręką i wyszedł.
„Krańcowy pesymista“ — pomyślał Juljan. Swoją drogą zastanowiły go wywody chemika.
— Jednak on ma racją — rzekł. — Człowieka nie zadowolni sam rozgłos, ale rozgłos poparty własną zasługą. Gdyby dziś krzyknęły gazety, że ja odkryłem hydrometale Gneista, byłbym nieszczęśliwy. W cudzej sławie nie śmiałbym oczu podnieść na ludzi.


VIII.

Teraz zaczęło się dla Juljana dziwne życie, znane tylko więźniom albo uczonym fanatykom, którzy całe lata badają specjalne kwestje.
Pracował on w dalszym ciągu nad hydrometalami już odkrytemi przez Gneista. Po parumiesięcznych wysiłkach otrzymał dwa, a miał jeszcze otrzymać około czterdziestu. Wówczas dopiero, nabywszy odpowiedniej wprawy, mógł przystąpić do samodzielnych poszukiwań — metalu lżejszego od powietrza.
W zajęciu tem, napozór niesłychanie jednostajnem, a naprawdę niedouwierzenia urozmaiconem, przedewszystkiem zmienił się dla niego podział czasu. Dzień był wówczas, gdy pracował, bez względu na to, czy świeciło słońce, czy gazowe płomyki. Noc zaś następowała nie po zachodzie słońca, ale po przygotowaniu materjałów, po skończonej reakcji, albo wówczas, gdy wyczerpany zasypiał.
Kiedy w pracowni zabrakło materjałów i Marek Aureljusz wychodził po nie do miasta, Juljan miał święto. Wtedy wydobywał rękopisy Gneista i zagłębiał się w ich czytaniu, albo sam robił notatki.
Reszta godzin, wolnych od snu i czytania, stanowiła dla Juljana okres roboczy. Wówczas, albo schylony przy chemicznej szalce ważył materjały, ze ścisłością tysiącznych części grama, albo umieszczał je w retortach, bacząc, aby się nie zakradł jakiś pyłek nieznany i niezważony, albo śledził skazówkę manometru i o tysiączne części milimetra posuwał śrubę.
Ktoby go widział — jak całe godziny stoi lub siedzi bez ruchu, jak przez pół dnia nie wychodzi za obręb kilku metrów kwadratowych, jak każde drgnienie jego ręki jest obrachowane, jak źrenica nie opuszcza manometru, jak ucho nie słyszy innych dźwięków, prócz tych, co rozlegają się w retortach — mógłby go uważać za automat, w którym zgasły wszystkie uczucia. A tymczasem pod pozorami spokoju, w Juljanie kipiała niecierpliwość. Drżał, że reakcje odbywają się tak powoli, — rozpaczał, gdy mu się nie udawały próby, a szalał z radości, ile razy otrzymał hydrometal.
Mimo wszelkich cech systematu, praca Juljana nie była porządną. Gdy odrazu nie otrzymał jakiego hydrometalu, porzucał go i przechodził do następnego, bardzo rzadko powtarzając doświadczenia. Tak było z hydrometalem Deltą, Lambdą, Jotą; nie zrobił ich, nie miał siły robić po raz drugi, a zarazem czuł wyrzuty sumienia, że nie zrobił i ciągle był rozdrażniony.
Często opanowywało go zniechęcenie. Wówczas na dobę i dwie porzucał badania i, z oczyma wlepionemi w sufit, leżał w swoim pokoju. Czasem budziła się w nim ochota wyjechać do Paryża, porozmawiać ze znajomymi, popatrzyć na ludzi; lecz wtedy jakiś głos zdradziecki szeptał w nim:
„Zaczekaj jeszcze jeden dzień, otrzymaj jeszcze jeden hydrometal, a pójdziesz...“
Czekał, robił i — nie wychodził, odkładając z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc. Chwilami zdawało mu się, że nie potrafiłby żyć, nie mając przed sobą półokrągłych okienek pracowni, pieca z cegły ogniotrwałej i stalowego cylindra. Już nawet we śnie widywał manometr wykonywający jakieś nieprawidłowe ruchy, albo szalki, na których w żaden sposób nie mógł zważyć dwu miligramów.
Niekiedy ze swoich szarych izb wymykał się na dziedziniec. Były to wakacje, pełne radosnego zdumienia. Jakie niebo szafirowe i ogromne!... Jak ten powiew przypomina dziecinne lata i pocałunki!... Jaki ten świat piękny!... Wdrapywał się na stos kamieni i opierał rękoma na murze, otaczającym fabrykę. Tuż przy dłoni ujrzał kępkę trawy wyrosłej z pomiędzy cegieł i opanowało go rozrzewnienie. Począł rozglądać się jak w nieznanej okolicy. Tam — Paryż owinięty tumanem dymów; przed nim pomarszczona falami srebrzy się Sekwana, mkną barwne statki parowe i cicho suną białe żagle. Daleko słychać strzały: to musztruje się francuska piechota. Bliżej świszcze lokomotywa, a tuż nad jego głową przelatuje ptak...
Gdyby też pójść do Paryża, albo popłynąć statkiem, albo pojechać kilkanaście mil koleją i nasycić się zielonością, światłem, powietrzem...
„Zaczekaj jeszcze dzień, zrób jeszcze jeden hydrometal, a pójdziesz do Paryża, nawet popłyniesz Sekwaną“ — radził mu głos.
Wtedy Juljan wracał do pracowni z nowem postanowieniem, że po tej próbie, kilka dni odpocznie. Wracał, robił próby, otrzymywał hydrometale i — znowu zapominał o świecie. Zdawało mu się, że każdy dzień, spędzony poza pracownią, na kilka lat odsunąłby go od pracy, od wynalazku, od sławy!
— Pójdę do Paryża jako triumfator, albo wcale nie pójdę — mówił.
Nareszcie otrzymał hydrometal Dwa Sigma. Był to właśnie ów lżejszy od wody, a zarazem ostatni z szeregu związków odkrytych przez Gneista. Powinienby się cieszyć, już bowiem wytworzył dziwne ciało, za które danoby mu miljony. Ale Juljan, zamiast radości, czuł — niepokój, myśląc o związkach, których otrzymać nie umiał, które opuścił. Nadto zaś, czemże były dla niego hydrometale? Cudzem odkryciem i pierwszym szczeblem do samodzielnych badań, w celu wynalezienia związku lżejszego od powietrza.
To dopiero był kres, poto osiadł w pracowni i pozbawił się wolności!
Teraz mniej niż kiedykolwiek myślał o odpoczynku i wejściu między ludzi. Należało przygotować się do owych ośmiu tysięcy doświadczeń, z których jedno zmieni postać świata, a jego nieśmiertelną sławą okryje.
Przedewszystkiem zrobił notatnik do zapisywania reakcyj. Skleił kilkanaście arkuszy kratkowanego papieru w kształt prostokąta i, zapomocą linij poziomych i pionowych, podzielił go na osiem tysięcy kwadratów. Następnie rysunek przybił do ściany.
Lecz, gdy stojąc przed rysunkiem, przypomniał sobie, że każdy z tej ogromnej liczby kwadratów oznacza jedno doświadczenie, które może trwać najmniej kilka godzin, a czasem i tydzień, ogarnęło go zniechęcenie. Opuścił pracownią i udał się do Gneista.
Stary chemik siedział zadumany, przypatrując się blaszkom miedzi rozmaitej grubości. W izbie jego stał taki sam stalowy cylinder, jak w laboratorjum, tylko było mniej porządku. Gneist bowiem tu pracował i sypiał.
— Panie — odezwał się Juljan — już skończyłem hydrometale.
— Otrzymałeś każdy? — zapytał chemik, podnosząc głowę.
— Kilka pominąłem — szepnął Juljan.
— Szkoda. Znaczy, że jeszcze nie masz dostatecznej wprawy do poszukiwań.
— Nabiorę jej, poszukując związku lżejszego od powietrza.
— Jak chcesz — odparł Gneist, patrząc na swoje blaszki.
Nastąpiło dłuższe milczenie.
— Panie Gneist — rzekł Juljan wzruszonym głosem — zechciej mnie wysłuchać...
Starzec wyprostował się na krześle, pocierając czoło ręką dla skupienia uwagi.
— Metal, lżejszy od powietrza — mówił Juljan — znajduje się między ośmioma tysiącami związków. Czy choć w przybliżeniu nie wiesz pan, gdzie go szukać? Na wykonanie bowiem tylu reakcyj nie wystarczy mi życia.
Gneist pomyślał.
— Nie mam o tem pojęcia — odparł. — W granicach, które ci wskazałem, powstawanie tych związków nie ulega żadnemu prawu, a przynajmniej ja go nie znam.
— Cóż więc mam robić?
— Przechodź każdą reakcją od numeru dwa tysiące do numeru dziesięć tysięcy — odparł starzec.
— A gdyby probować szczęścia i na los wybierać reakcje?...
Gneist bystro spojrzał na niego.
— Wy, Polacy — rzekł — macie dwie kapitalne wady: wstręt do systematyczności i wiarę w los. Ja robiłbym próby kolejno, ale ty — rób, jak chcesz. Może właśnie hazard prędzej aniżeli system doprowadzi cię do celu.
Widząc, że niczego się nie dowie, Juljan zabrał się do odejścia.
— Ostatecznie, panie Gneist, skąd mam zacząć? Czy od numeru dwa tysiące, czy od numeru dziesięć tysięcy, czy gdzieś ze środka?...
— Zacznij, skąd chcesz, bo w tej pracy więcej wart instynkt, aniżeli wiedza. Ja zacząłbym od numeru dwa tysiące i, osobliwie z początku, powtarzałbym każdą próbę.
Juljan pożegnał go zasmucony. Z tem wszystkiem postanowił usłuchać rady i zacząć od numeru dwa tysiące. Gdyby ściślej stosował się do uwag Gneista, oszczędziłby dwadzieścia lat pracy!...
I znowu zaczęło się dla niego więzienne życie: nigdy nie kończące się ważenie materjałów, śledzenie, ażeby obce ciało nie zakradło się do retorty, obserwowanie manometru, posuwanie śruby, dnie bez słońca i noce pełne posępnych marzeń. Gdyby nie Marek Aureljusz, Juljan nie zmieniałby bielizny, nie myłby się, nie pamiętałby o posiłku. Nowe poszukiwania przynajmniej napozór nie różniły się od dawnych. Tylko zjawiska zachodzące w cylindrze odznaczały się większą gwałtownością, tak że nieraz lękał się wybuchu; ale zato czas ich był krótszy. Przeciętnie Juljan codzień wykonywał jedno doświadczenie, niekiedy dwa.
Tym sposobem w ciągu pół roku zrobił sto sześćdziesiąt pięć prób od numeru dwa tysiące jeden do numeru dwa tysiące sto sześćdziesiąt pięć. Im dłużej pracował, tem większej nabywał wprawy, lecz coraz częściej niepokoiła go myśl, że początkowe reakcje wykonane były całkiem błędnie.
Gneist, któremu powierzył swoje wątpliwości, usilnie namawiał go do powtórzenia doświadczeń. Na nieszczęście nie usłuchał go Juljan: z jego bowiem hipotez wypadało, że metal lżejszy od powietrza na pewno nie znajduje się w reakcjach początkowych, od numeru dwa tysiące, lecz — gdzieś we środku między numerem pięć tysięcy i numerem sześć tysięcy.
Był to ciężki błąd, który jednak trafia się badaczom.
Najgorszą stronę nowych doświadczeń stanowiło to, że Juljan nie spotykał w nich żadnego związku, nic, coby kontrolowało próby. A jeżeli wszystkie są mylne?... pytał.
Dla dodania sobie otuchy spoglądał czasem na papier, gdzie notował wykonane reakcje. Już formowały one dwa długie szeregi kwadratów, lecz cóż z tego, kiedy pozostało jeszcze siedemdziesiąt osiem szeregów równie długich!
Tak sobie mówił i znowu wpadł w zniechęcenie. Przerwał roboty, nie czytał, nie rachował, tylko, leżąc na twardej kanapie, marzył. Zdawało mu się, że nauka jest to olbrzymia góra, w którą on wświdrował się jak robak w drzewo. I oto leży w kanale tak niskim, że musi pełzać na czworakach, a tak wąskim, że w żaden sposób nie może się odwrócić. Cofnąć się — niepodobna: wejście zamknięte. A w którąkolwiek stronę zechciałby się posuwać: naprzód, w lewo, naprawo, wszędzie spotka warstwę skał, grubą na dwadzieścia lat pracy. Nawet wyprostować się, nawet głębiej odetchnąć nie można, bo ze wszystkich stron gniecie go niepokonany ciężar.
— Więc zginę zamurowany, skąd cała ludzkość nie mogłaby mnie wydobyć, gdzie nikt nie domyśla się mego istnienia i cierpień?... I prochy moje zostaną tu na wieki, bez nadziei wydobycia się nawet w dzień Ostatecznego Sądu?... Ach, wolę już umrzeć, byle patrząc na słońce.
Zerwał się z kanapy, wybiegł na dziedziniec i począł wyglądać za mur fabryki, spragniony zieloności i słońca. Napróżno. Zamiast kępki trawy, między cegłą, widać kilka uschniętych ździebełek; zamiast wesołych blasków mgłę wilgotną. Przed nim pieni się żółtawa woda Sekwany, tam czernieje smutne widmo Paryża, a wkoło — cisza i pustka.
To zima. Lato oddawna minęło.
Wtem z suteryny, leżącej pod pracownią, doleciała go szczególna melodja. Wytęża słuch: ktoś gra na klarynecie kontredans z „Orfeusza w piekle,“ popełniając w każdym takcie przynajmniej dwa fałsze.
Juljan zajrzał przez zakratowane okno. W głębi piwnicy, z jedną nogą na tapczanie, z drugą na ziemi, siedział samotny Marek Aureljusz i tak zapamiętale dął w klarynet, że nawet nie zauważył laboranta.
— Także wynalazł rozrywkę! — szepnął Juljan.
Odchodząc, spostrzegł obok drzwi piwnicznych błyszczący przedmiot. Podniósł i ze zdziwieniem poznał nową dwudziestocentówkę austrjacką.
— Skąd ona się wzięła?
Wieczorem zapytał o to eks-galernika.
Marek Aureljusz zdawał się być nagle zaskoczony; pochylił głowę i długo przypatrywał się monecie. Wkońcu odpowiedział:
— Już wiem. Musiał ją zgubić któryś z moich przyjaciół. Czasem grywają u mnie w karty, no — a płacą sobie rozmaitemi pieniędzmi. To są ludzie dużych stosunków!
— Czy, Marku Aureljuszu, twoi przyjaciele nie bawią się i fałszowaniem pieniędzy?...
— Może być — odparł obojętnie. — Wy bawicie się chemją, ja muzyką, a oni mogą znajdować przyjemność w myncarstwie. Dobranoc, ósmy numerze!...
Schował dwudziestocentówkę do kieszeni i wyszedł z pokoju Juljana.[2]

Magnetyzer na chwilę przerwał posiedzenie, z czego korzystając, doktór wywołał go z buduaru do sali.
— Kochany panie — rzekł tonem, w którym znać było niecierpliwość — kochany panie, zechciej usłuchać mojej prośby. Juljan szuka metalu lżejszego od powietrza, więc może nudzić się przy nim na dobę po dwadzieścia cztery godzin. Ale my, panie, my, którzy nie szukamy tego cudu, nie chcemy też nadwyrężać sobie szczęk ziewaniem. Pańskie medjum opisuje nam z historji Juljana dzień po dniu, a ponieważ chce opisać okres dwudziestoletni, więc słuchając go, chyba postarzejemy się w tem miejscu, jeżeli nas wcześniej nie wyrzuci gospodarz.
— Cóż mam robić?... — spytał zmieszany magnetyzer.
— Najlepiej skończyć na tem, cośmy już usłyszeli — odparł doktór.[3]





  1. Dalszy ciąg rozdziału (po kreskach) przekreślony jest w rękopisie czerwonym ołówkiem: Prus może chciał go zupełnie usunąć, a może sformułować w innej redakcji.
  2. Dalszy ciąg rozdziału, następujący po kreskach, Prus przekreślił.
  3. Na tem kończy się rękopis „Sławy“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.