Rozkosze życia/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Rozkosze życia
Wydawca Bibljoteka Powieści i Romansów
Data wyd. 1932
Druk "Floryda"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. La Joie de vivre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

W dwa dni później, wielki odpływ morza odkrył obszerne pokłady skaliste. W zapale namiętności, która porywała Lazara zwykle przy początkach każdego nowego przedsięwzięcia, nie chciał on czekać dłużej i wybrał się na zbiór porostów morskich. Wyszedł w ubraniu kąpielowem, nogi miał gołe aż poza kolana, a na kostjum zarzucił tylko kaftan płócienny. Paulinka należała też do wyprawy, również ubrana jak do kąpieli morskiej, mając na nogach grube trzewiki, które wzięła tylko dlatego, iż oprócz porostów, miała zamiar łapać małe raczki morskie, krewetami zwane.
Gdy się znaleźli w odległości tysiąca metrów od wybrzeża, w pośród łąki błyszczącej jeszcze kroplami wody z odpływających fal, zapał młodego chemika wybuchnął, jak gdyby uczynił jakie nowe odkrycie, a były to jednak pokłady roślin morskich, które stokroć przebiegali razem.
— Patrz! patrz! — wołał. — Oto masa towaru!... i tego się u nas nie zużywa... i takie łąki ciągną się aż do stu metrów głębokości.
Potem zaczął wyliczać i mianować rodzaje i gatunki z wesołą pedanterją: zosterje jasno zielone, podobne do delikatnego włosia, rozciełające w nieskończoność obszerne swe murawy; ulwy z liśćmi podobnemi do liści sałaty, szerokiemi i cienkiemi, błękitnawo przeświecające; fuksy koronkowe, fuksy pęcherzykowate w tak wielkiej liczbie, że roślinność ta pokrywała skały jakby mchem wybujałym; i w miarę gdy zstępowali idąc za ustępującem morzem, spotykali gatunki coraz większe, coraz silniej rosnące, coraz dziwaczniejsze: laminarje szczególniej tak zwany pas Neptuna, roślinę podobną w istocie do pasa ze skóry zielonkawej z brzegami fryzowanemi, wykrojonego jakby na pierś olbrzyma.
— A co! jakie bogactwa się marnują — zaczął znowu. — Jacy ludzie są głupi! W Szkocji przynajmniej tyle mają rozumu, że ulwy jedzą, a u nas co! U nas co już najwyżej, to z zosterji robią włoś rośliny, a ryby morskie w fukusy do transportów zawijają. A reszta to nawóz i to nawóz pośledni, zostawiony dla nadbrzeżnych wieśniaków, którzy na lepszy nie mają... I powiedzieć tu, że nauka w całym swoim rozwoju zaledwie do tego doszła, żeby barbarzyńskim sposobem palić po kilka wozów tych cudownych roślin, dla wydobywania z nich sody!...
Paulinka stojąc po kolana w wodzie, była uszczęśliwioną i zachwycona tą słoną świeżością. Zresztą wykłady i tłumaczenia kuzyna mocno ją interesowały.
— A więc? — zapytała — ty będziesz to wszystko dystylował?
Ten wyraz dystylował rozśmieszył Lazara.
— Tak, będę dystylował, jeżeli chcesz to tak nazywać. Ale zobaczysz, to bardzo skomplikowana robota, moja kochana... Ty tego nie rozumiesz, ale zapamiętaj dobrze moje słowa: Roślinność ziemi człowiek wziął, prawda?... Rośliny, drzewa, to wszystko co zużywamy, wszystko co jemy, a więc uważasz, może być, że zdobycz roślinności morskiej wzbogaci jeszcze bardziej świat; szczęśliwy będzie dzień, kiedy się świat na tę zdobycz pokusi.
Oboje tymczasem z zapałem i gorliwością zbierali próbki. Obładowali się niemi i zapędzili tak daleko, że wracając gonieni przez fale morskie, aż po szyję zanurzyli się w wodzie. A wykłady Lazara trwały ciągle, młodzieniec powtarzał całkiem urobione frazesy mistrza swego Herbelina: morze jest olbrzymim rezerwoarem wytworów chemicznych; porosty morskie pracują dla przemysłu, kondensując w swoich tkaninach sole, które w małych tylko ilościach zawierają wody, porostom tym za źródło życia służące. Cała więc trudność polega na tem, aby z traw owych wydobyć tanim kosztem pożyteczne wytwory chemiczne. Mówił dalej, iż trzeba brać popioły, nieczystą sodą handlową, wydobywać z nich i oddawać w stanie dokładnej czystości bromki i jodki sodu i potasu, siarki sody i inne sole żelaza i manganezu tak, żeby z materiału surowego nie pozostawało nic, chyba zupełnie bezużyteczne odpadki. Wpadał w entuzjazm, iż zapomocą nowej metody na zimno, wynalezionej przez sławnego Herbelina, ani jedno użyteczne ciało się nie traci. Wielki majątek, jak mówił, w tem leży.
— Mój Boże, do czegożeście wy podobni! — wykrzyknęła pani Chanteau, gdy powrócili z wyprawy.
— Nie gniewaj się, mateczko — odparł wesoło Lazar. — Patrz, przynosimy ci całe snopki pięciofrankówek — dodał rzucając na środek tarasu wiązki traw morskich.
Nazajutrz, wóz jednego z wieśniaków z Vęrchomont, przywiózł cały ładunek traw morskich i rozpoczęły się studja w wielkiej izbie na drugiem piętrze. Paulinka otrzymała stopień preparatora. Prawdziwy szał ich ogarnął. Pokój cały szybko napełnił się roślinami suszonemi, naczyniami szklannemi, w których w wodzie pływały trawy narzędziami dziwnych kształtów; mikroskop zajmował jeden róg stołu, fortepian niknął pod masą kotłów, retort, fiol, szafa trzeszczała pod napływem dzieł specjalnych, których się ciągle radzono. Zresztą doświadczenia w ten sposób na matą skalę robione ze starannością drobiazgową, dały rezultaty zachęcające. Owa metoda na zimno polegała na zasadzie, że pewne ciała krystalizują przy temperaturach niskich, różnych dla różnych ciał i szło tylko o otrzymanie i utrzymanie żądanych temperatur. Każde z ciał, osadzając kryształy, pokolei znajdowało się odosobnionem od innych.
Lazar palił porosty w rowie, potem na zimno odbywał przemywanie popiołów zapomocą systemu chłodzącego, opartego na szybkiem parowaniu amoniaku. Pozostawało tylko manipulację tę wykonać na wielką skalę, przenieść ją z laboratorjum do przemysłu, urządzając tanim kosztem aparaty i tanią działalność ich eksploatując.
W dniu w którym udało mu się z wody morskiej wydzielić pięć ciał zupełnie różnych, pokój a raczej laboratorjum zagrzmiało okrzykami tryumfu. Okazał się nadewszystko znaczny stosunek bromku potasu. Środek ten leczniczy, w modę wchodzący, miał się sprzedawać wszystkim na wszystkie strony, jak chleb i bułki. Paulinka, która z radości jak dziecko skakała i tańczyła dokoła stołu, zbiegła nagle ze schodów i wpadła do pokoju jadalnego, w którym wuj jej spokojnie czytał dziennik, a ciotka siedząc przy oknie znaczyła bieliznę.
— No, już teraz — wykrzyknęła — wszyscy możemy chorować, wszyscy możecie chorować, wszyscy mogą chorować! Mamy dla wszystkich, wszystkim damy bromku!
Pani Chanteau, która od pewnego czasu cierpiała ataki nerwowe, miała sobie właśnie przez doktora Cazenove przepisany cały system leczenia bromkiem. Uśmiechnęła się, mówiąc:
— Nie wiem czy wam tak dla wszystkich chorych wystarczy, bo teraz wszyscy na nerwy chorują.
Młoda panna silna i świeża, której piękna twarzyczka zdrowiem promieniała, rozwarła ramiona jak gdyby na cztery końce świata uzdrowienie wszystkim cierpiącym rzucić chciała.
— Tak, tak, naładujemy tem świat cały!... Przepadły choroby nerwowe!
Przebiegłszy całe wybrzeże, przedyskutowawszy wszystkie miejscowości, Lazar postanowił, iż fabrykę swoją postawi nad zatoką Skarbu. Miejsce to zdawało się łączyć wszystkie potrzebne warunki; brzeg morski płaski i szeroki, skałami jakby wyłożony, co ułatwiało zbiór traw, komunikację łatwiejszą i prostszą drogę do Verchemont. Grunt tani, materjały pod ręką, odległość dostateczna a nie zbyteczna. Paulinka żartowała z tego, iż niegdyś dali tej zatoce miano „zatoki Skarbu“ dla złocistości jej piasku i nie wiedzieli, że nazwisko to będzie dla niej tak stosowne, gdyż teraz w tem właśnie miejscu prawdziwy skarb w morzu znajdują.
Początek był wyborny: szczęśliwe kupno dwudziestu tysięcy metrów pustego wybrzeża, pozwolenie prefektury otrzymane po upływie zaledwie dwóch miesięcy. Nakoniec robotnicy wzięli się do budowy. Boutigny przyjechał. Był to mały człowieczek czerwony, który się wielce nie podobał państwu Chanteau. Nie chciał on mieszkać w Bonnevil!e, odkrył bowiem, jak mówił w Verchemont domek, który mu się wydał bardzo niewygodnym. Niechęć rodziny ku niemu wzmogła się, gdy się dowiedziano, że w domku tym umieścił jakąś kobietę, dziewczynę jakąś z bruku paryskiego, jak się domyślano. Lazar wzruszał ramionami na te, według jego zdania, prowincjonalnie przesadne wyobrażenia rodziny swojej. To wcale ładna dziewczyna mówił, blondynka, która widać musi być mocno przywiązaną do Boutiniego, kiedy się poświęca na tyle iż się zgadza mieszkać na takiej pustyni, gdzieby tylko wilków na wygnanie wysłać można. Z powodu Paulinki wstrzymywał się z dalszym rozwojem swoich pojęć w tym przedmiocie. Zresztą od Boutiniego żądano tylko energicznego nadzoru i inteligentnej organizacji pracy. Pod tym względem okazywał się w istocie wyborny, zdawał się uosobionym genjuszem administracji. Pod jego rozkazami mury nowej fabryki w oczach rosły.
Wtedy przez cztery miesiące, przez które trwały roboty około budowy domu fabrycznego i instalacji aparatów, fabryka nad zatoką Skarbu, czyli inaczej fabryka skarbu, jak ją już nazywano, stała się celem wszystkich wypraw i przechadzek. Pani Chanteau nie zawsze towarzyszyła dzieciom, Paulinka i Lazar rozpoczęli swe wędrówki po dawnemu, Maciek tylko im towarzyszył, choć męczył się prędko i wlókł za sobą grube swe łapy, a tam na miejscu kładł się jak długi z wywieszonym językiem, oddychając ciężko i krótko jak miech kowalski i silnie robiąc bokami. On też sam już tylko kąpał się w morzu, wskakując do wody, gdy mu rzucono kij, który umiał zręcznie łapać, płynąc pod wodą, tak aby się przytem nie napić wody słonej. Ale pan i pani jego nawet i o tej nie myśleli zabawie, mając głowy przepełnione interesami. Przy każdych odwiedzinach Lazar naglił przedsiębiorców, a Paulinka czasami robiła uwagi praktyczne, często bardzo trafne. Przyrządy Lazar kazał robić w Caen, według planów przez siebie narysowanych. Przyrządy te przynieśli robotnicy, którzy je ustawiać mieli. Boutigny zaczął okazywać pewien niepokój, widząc, że kosztorys ciągle się zwiększa.
— Nie lepiej to było na początek tylko to co było koniecznem i wstawiać maszyny tylko niezbędne? Poco te skomplikowane budowle, te ogromne aparaty w widokach eksploatacji na wielką skalę, do której pewniej może było dojść przez powolne powiększanie, po przekonaniu się dokladnem o warunkach fabrykacji i sprzedaży.
Lazar unosił się. On widział wszystko w rozmiarach olbrzymich, prostym szopom byłby dał posady monumentalne, panujące nad morzem, nad horyzontem bezgranicznym, świadcząc o jego idei. Wizyty kończyły się gorączkowami uniesieniami nadziei: poco tu skąpić, kiedy się taki majątek w ręku trzyma?!
Powrót bywał bardzo wesoły. Przypominano sobie Maćka, który opóźniał się ciągle. Paulinka i Lazar jak dzieci rozbawione chowali się w zrąb muru lub wyłom skały i śmieli się do rozpuku, gdy pies zdziwiony, widząc się sam, sądząc się zbłąkanym, przerażał się komicznie, biegając na wszystkie strony.
Co wieczór w domu spotykało ich jedno i to samo pytanie:
— No i cóż, jakie tam idzie? jesteście kontenci?
I odpowiedź też była co dzień jednakowa:
— A jakże idzie, idzie... Tylko jakoś skończyć nie mogą.
Były to miesiące najserdeczniejszego wzajemnego stosunku. Lazar okazywał Paulince życzliwość wielką i żywą, którą jednej z części składowych była wdzięczność za pieniądze, jakie włożyła w jego przedsięwzięcie. Powoli kobieta zniknęła i żył przy niej jakby w towarzystwie chłopca, brata młodszego, którego przymioty coraz mu się doskonalszemi zdawały. Ona była tak rozsądna, taka odwaga z oczu jej tryskała, tak była naturalnie dobrą bez udania, tak była łagodną i wesołą, mimowoli czuł dla niej jakiś szacunek, do którego się sam przed sobą nie przyznawał, jakieś uznanie głuche, przeciw któremu bronił się, żartując z niego. Spokojnie opowiedziała mu czytania swoje, przerażenie ciotki, i przez chwilę on uczuł się zaambarasowanym i zdziwionym wobec tej dziewczyny uczonej, której oczy tak naiwnie i spokojnie patrzyły. Później wskutek tego stosunek pomiędzy niemi stał się jakby bliższym jeszcze; przyzwyczaił się o wszystkiem mówić swobodnie w ich wspólnych studjach gdy mu pomagała, prostocie naukowej, używając wyrazu właściwego, tak jakby innego nie było wcale. Działo się to tak naturalnie, że i ona nieraz przez proste pragnienie wiedzy, sama wszczynała rozmaite kwestje. Ale często bawiło go to, gdy spostrzegł jak wiele w jej wiadomościach było braków i jak w wielu razach była to dziwna mieszanina pojęć, które się z sobą kłóciły. Gdy czasem powiedziała coś bardzo naiwnego, on wyśmiewał się z niej, a ona w gniew wpadała:
— Zamiast śmiać się, lepiej byś zrobił, żebyś mi mój błąd wykazał.
I najczęściej sprzeczka taka kończyła się lekcją. W umyśle jej zresztą dokonywała się powolna praca; czytała ciągle, z teoretycznie nabranych wiadomości zbierała sobie w praktyce przykłady w tem co widziała i słyszała, pozostając jednak zawsze z szacunkiem dla pani Chanteau, której naciąganych dla przyzwoitości kłamstw historycznych i przyrodniczych słuchała z całą powagą.
Jednakże czasami nieświadomie jakiś niepokój ją ogarniał. Gdy Lazar potrącił ją czasem po bratersku, zostawała chwil kilka bez tchu, serce jej biło jak młot, kobieta, o której istnieniu zapominali oboje, budziła się nagle w niej samem krążeniem jej krwi własnej.
Od tej chwili u młodej panienki rozwijały się wrażenia, o których nie mówiła nikomu. Nie kłamała, ale po prostu milczała, przez dumę a także i przez wstydliwość. Czasami zdawało jej się, że jest słaba, i że jest w przededniu jakiejś ciężkiej choroby, gdyż kładła się do łóżka rozgorączkowana, bezsenność rozpalała ją jeszcze bardziej, unosząc ją w chaos sfer nieznanych, które ją ogarniały. Potem rano czuła się tylko wielce znużoną i nie skarżyła się nawet przed ciotką. Były znowu nagłe uderzenia krwi, podrażnienia nerwowe i napady myśli niewołanych, które ją następnie oburzały lub marzeń sennych, z których budziła się rozgniewana sama na siebie.
Czytania owe i nauki, owa anatomja i fizjologja namiętnie sylabizowane, tak dalece niewinną ją zostawiły, iż każdy z tych nowych objawów przejmował ją jak dziecko i przerażał. Potem rozmyślała i nie mogła się zgodzić z myślą, że nie jest istotą jakiejś odrębnej natury, że ów mechanizm życia, na który teoretycznie patrzyła jako dla innych stworzony, ma być i jej udziałem. Po obiedzie pewnego wieczora, wszczęła ona dyskusję o niedorzeczności marzeń sennych. Czyż to nie może gniewać, mówiła, że człowiek zostaje tak bezbronnym, leżąc wobec tych dziwacznych wybryków imaginacji!? Do rozpaczy ją doprowadzało, iż wobec snu zamiera wola i istota człowieka na pastwę mu rzuconą zostaje. Kuzyn jej przy swych teorjach pesymistycznych powstawał również przeciw sennym marzeniom, jako niszczącym pełnię szczęścia w nicości; tymczasem wuj rozróżniał, lubił sny przyjemne, nie cierpiał zmor i gorączkowych marzeń. Paulinka tak się unosiła w dyskusji, tak się gorąco przeciw snom oburzała, że pani Chanteau zdziwiona pytała, co jej się zdarza widzieć we śnie. Jąkając się, odpowiedziała że nic, głupstwa jakieś, rzeczy zbyt niewyraźne, żeby w pamięci zostać mogły. I w istocie nie kłamała. Część ziemska człowieka budziła się w niej do życia, chociaż wyraźnie wrażeń określić nie była w stanie. Nie śnił jej się nikt, żadna osoba. Przez okno otwarte w lecie pieścił ją wdzierający się powiew wiatru morskiego.
Tymczasem wielkie przywiązanie Paulinki do Lazara, stawało się z każdym dniem coraz gorętszem i nie było to tylko instynktowe budzenie się namiętności wśród siedmioletniego koleżeństwa braterskiego, lecz czułą też jakąś potrzebą poświęcenia się, jakaś ułuda przedstawiała jej go inteligentniejszym i silniejszym. Powoli uczucie braterskie przechodziło w miłość z temi pierwszemi objawami rodzącej się namiętności, śmiechami głośnemi i drżącemi zarazem, dotknięciami i uściśnieniami ręki, którychby dawniej nawet nie zauważała, z całem przygotowaniem do cudownej podróży w krainę rozkosznych i szlachetnych uniesień. Jego chroniły wspomnienia paru lat studenckiego życia w Paryżu. Przeżyty już trochę, widział w niej ciągle siostrę i żądze w nim się nie budziły. Ona przeciwnie w całej niewinności swojej, w tej samotności w której widziała tylko jego, kochała go coraz więcej i oddawała mu całą duszę swoją. Gdy tak byli razem od rana do wieczora, ona zdawała się żyć jego obecnością, oczyma szukała jego wzroku, uprzedzając jego życzenia.
Około tegoż czasu, pani Chanteau zdziwiła się pobożnością Paulinki. Widziała ją jak dwa razy się spowiadała. Potem nagle młoda dziewczyna zdawała się obojętnieć dla księdza Horteur, przez trzy niedziele z rzędu nawet nie chciała iść do kościoła i w końcu dała się zaprowadzić jedynie tylko dlatego, aby nie robić przykrości ciotce. Zresztą nie mówiła o tem, musiała być dotknięta pytaniami i komentarzami proboszcza, który nie bardzo umiał to co mówił owijać w bawełnę. Wtedy właśnie przez miłość namiętną dla syna, pani Chanteau odgadła wzrastające uczucie Paulinki, milczała jednak, nie mówiąc o tem nic nawet mężowi. Dziwna ta awantura niepokoiła ją, gdyż dotąd myśl o możliwości jakiegoś między niemi uczucia, a może i małżeństwa, nie powstała w jej głowie. Tak jak Lazar uważała swą wychowanką za małą dziewczynką i, obiecując sobie namyślić się nad tem, postanowiła zwracać większą na nich uwagą, chociaż postanowienia tego nie dotrzymała, mało zajmując się tem wszystkiem, co nie było przyjemnością dla jej syna.
Gorące dni sierpniowe nadeszły. Młody człowiek zdecydował, iż na drugi dzień pójdą się kąpać, idąc do fabryki. Przejęta myślą konwenansów światowych, pani Chanteau towarzyszyła im, pomimo szalonego upału, jaki panował o godzinie trzeciej po południu. Usiadła przy Maćku na rozpalonym piasku i zasłoniła się parasolką, pod którą biedny pies głową swą chronił o ile się dało.
— No, gdzie ona idzie? — zapytał Lazar, widząc, że Paulinka kryje się za odłam skały.
— Idzie się przebrać do kąpieli przecież! — zawołała pani Chanteau. — Odwróć sią, przeszkadzasz jej, to nieprzyzwoicie!
Stanął zdziwiony, jakby sobie sprawy z tego zdać nie umiejąc, obejrzał się na ową skałą, potem na matką, jak gdyby chciał zbadać czy nie żartuje z niego, nareszcie odwrócił sią. Jednak rozebrał się prędko, włożył kostjum, nic już więcej nie mówiąc.
— No, jesteśmy gotowi!? — krzyknął nareszcie. — To nowa bieda! Cóż tam? stroisz się jak na spacer?
Paulinka lekko wybiegła z za skały, śmiejąc się śmiechem zbyt wesołym, w którym czuć było pewne zakłopotanie. Od czasu jego powrotu nie kąpali się jeszcze. Ona miała na sobie kostjum zapamiętałej pływaczki, z jednej sztuki, ściśnięty pasem. Wydawała się w tym stroju jakby z marmuru wykuta. Ręce i nogi odkryte, małe stopki w lekkich pantofelkach były alabastrowej białości.
— Co myślisz? — zapytał Lazar. — Popłyniemy aż do Picochets?
— Dobrze, do Picochets — odpowiedziała.
Pani Chanteau krzyczała:
— Nie oddalajcie się zbytecznie! Zawsze mi takiego strachu napędzicie!
Ale oni już byli w wodzie. Picochets, grupa skał, z których niektóre, nawet przy przypływie morza były włtłoczne nad poziomem wody, oddalona była o jakie tysiąc metrów. Płynęli tak oboje obok siebie bez pośpiechu, jak dwóch przyjaciół wyszłych na spacer, po równej i pięknej drodze. Z początku Maciek płynął za niemi, ale widząc, że się coraz więcej oddalają, wrócił się. Wyszedłszy na piasek, począł się wycierać i otrząsać, obryzgując panią Chanteau.
— Ty zawsze jesteś grzeczny, zawsze rozsądne poczciwe psisko — mówiła stara kobieta. — Jak to można narażać tak życie!
Zaledwie już dojrzeć mogła głowy Lazara i Paulinki, podobne do pęków trawy morskiej płynącej po wierzchu fal. Morze było niezupełnie spokojne, oni posuwali się naprzód, kołysani wahaniem się bałwanów, rozmawiali spokojnie, zajęci roślinnością morską, którą pod sobą w przezroczu wód widzieli. Paulinka zmęczona, zaczęła pływać na wznak z twarzą zwróconą ku niebu, ginąc w błękitach fal i powietrza. Z morzem tem, które ją kołysało, zostawała ona ciągle w wielkiej przyjaźni. Lubiła jego oddech ostry, zimne i czyste fale, szczęśliwą była, że czuje obejmujące ją masy wody, rozkoszowała się tą męczącą gimnastyką, która uśmierzała bicie jej serca.
Nagle z piersi jej wydarł się krzyk stłumiony, kuzyn jej zaniepokojony zapytał:
— Co ci się stało? — Zdaje mi się, że mi stanik pękł, zanadto naprężyłam lewe ramię.
Roześmieli się oboje. Ona zaczęła wolniej płynąć z mniejszym wysiłkiem, śmiała się śmiechem, w którym czuć było pewne zakłopotanie. Rozprół się szew na ramieniu, odsłoniła się szyja. Lazar rozśmieszony wołał na nią, żeby poszukała w kieszeniach, czy niema przy sobie szpilek. Tak dopłynęli do Picochets; on wdrapał się na skałę, jak to mieli zwyczaj robić dla odpoczynku i nabrania sił do powrotu, ona około grupy skał pływała ciągle
— Nie wejdziesz na chwilę?
— Nie, dobrze mi tu, nie jestem zmęczona.
Widząc w tem nowy kaprys, rozgniewał się.
— Gdzie tu rozsądek!? Przy powrocie sił ci zabraknij jeśli nie odpoczniesz chwilkę.
Ale ona z uporem nie odpowiadając mu już nawet, pływała wokoło po cichu, w wodzie aż do podbródka, kryjąc białość obnażonego ramienia, które pod cienką warstwą wód wydawało się jak srebrno błyszczące wnętrze muszli. Skała była wyżłobiona od strony pełni morza, tworzyła pewien rodzaj groty, w której ongi pod otwartem niebem bawili się w Robinsona. Z drugiej strony, na wybrzeżu, pani Chanteau zdaleka na jasnym piasku tworzyła czarną plamę, jakby jakiś wielki owad.
— Co za wściekły charakter! — wykrzyknął nakoniec Lazar, rzucając się do wody. — Jak ci sił zabraknie i napijesz się słonej wody, pamiętaj nie będę cię ratował! Słowo honoru, top się sobie kiedy chcesz!
Powoli odpłynęli napowrót. Dąsali się na siebie i nie mówili z sobą. Niebawem usłyszał, że oddech jej cięższym się staje i radził jej, żeby się przynajmniej położyła na wznak. Nie odpowiedziała mu nawet. Lazar, widząc jej zmęczenie, czując, że nie dopłynie do brzegu, zbliżył się dla podtrzymania jej. Z początku broniła się, chciała płynąć sama, wreszcie musiała przyjąć jego pomoc. Tak dobili do brzegu.
Przerażona pani Chanteau przybiegła, a Maciek, stojąc w wodzie po brzuch, szczekał zapamiętale:
— O Boże! co za nierozsądek... — wolała ciotka — a mówiłam wam, a ostrzegałam, że się zadaleko wybieracie!
Paulinka zemdlała. Lazar wyniósł ją na piasek jak dziecię. Z obojga strumieniami spływała woda słona. Niezadługo westchnęła i otworzyła oczy. Gdy poznała kuzyna swego pochylonego nad sobą, wybuchnęła głośnym płaczem, nerwowym ruchem rzuciła mu się na szyję, dusząc go w uścisku i, całując po twarzy gorąco i gwałtownie. Było to coś, jakby nieświadomy, swobodny wybuch uczucia, w powrocie do życia po ocaleniu od śmierci.
— O jakiś ty dobry Lazarze! jak ja cię kocham.
Lazar odurzony był gwałtownością tych pocałunków. Gdy pani Chanteau pomagała Paulince ubierać się, sam z własnego poczucia usunął się na bok. Powrót do Bonneville był miły i przykry zarazem, oboje zdawali się upadać ze znużenia, pomiędzy niemi matka szła wolno, rozważając, że nadeszła godzina powzięcia ostatecznej decyzji.
Nowe niepokoje wstrząsały rodziną Chanteau. Fabryka „Skarbu“ była już zbudowaną, od tygodnia robiono próby przyrządów, które dawały jak najgorsze rezultaty. Lazar musiał przyznać, że niektóre części źle skombinował. Pojechał do Paryża dla poradzenia się mistrza swego Herbelina i wrócił zrozpaczony. Wszystko trzeba było przerobić, wielki chemik już udoskonalił swoją metodą, a udoskonalenia te wymagały zupełnej przeróbki aparatów. A jednak sześćdziesiąt tysięcy franków już wydano, a Bontigny odmawiał wszelkiego nowego wkładu. Od rana do wieczora ciągle rozpaczał, mówiąc o rozrzutności i trwonieniu pieniędzy z nieznośnym uporem i cierpliwością człowieka, którego zdanie fakta stwierdzają. Lazar miał ochotę go bić, byłby wszystko rzucił, gdyby nie troska, że w tej przepaści utonęło trzydzieści tysięcy franków Paulinki, uczciwość jego i duma oburzały sią. To niepodobna — mówił — pieniądze się znajdą, nie można tak porzucać interesu, który w przyszłości miljony przyniesie.
— Siedź spokojnie — mówiła mu matka, widząc go rozgorączkowanym i chorym z tej niepewności — jeszcze przecież nie potrzebujemy szukać daleko, żeby znaleźć parą tysiącfrankowych biletów.
W głowie pani Chanteau dojrzewał projekt, z początku myśl małżeństwa Lazara z Paulinką dziwną jej się wydała, teraz zaś uważała to za bardzo odpowiednie. Co do wieku, było pomiędzy niemi tylko dziewięć lat różnicy, co przecież co dzień się wydarza. Dalej małżeństwo to załatwiłoby wszystkie trudności. Lazar na przyszłość pracowałby już dla żony, nie kłopotałby się już tym długiem i pożyczyłby od Paulinki sum, które mu jeszcze były potrzebne. W głębi sumienia pani Chanteau, kołatał się niewyraźny jakiś skrupuł, jakaś obawa ostatecznej ruiny ich wychowanki, ale usuwała te myśl, uważając taki koniec za niemożliwy.
— Czyż Lazar nie jest genjalnym — myślała sobie — on wzbogaci Paulinką i w tej kombinacji nie on, ale ona robi karjerę.
Dla niej syn jej chociaż biedny, wart był ogromnego majątku.
Małżeństwo zdecydowane zostało w sposób bardzo prosty. Pewnego ranka, matka poszedłszy do pokoju młodej dziewczyny, poczęła ją badać. Paulinka z spokojnym uśmiechem otworzyła swoje serce. Potem poradziła jej, ażeby udała zmęczenie i po południu sama z synem poszła do fabryki. Gdy w powrocie przedstawiła mu obszernie swój projekt, miłość młodej kuzyneczki, stosowność tego małżeństwa, korzyści jakie stąd dla wszystkich wypłyną, Lazar był tem co usłyszał jakby oszołomiony. Nigdy mu to na myśl nie przyszło; ileż lat ma ta mała? — zapytał. Potem, wzruszyło go to mocno. „Rozumie się, mówił, że kocham ją bardzo również, i że zrobię co będziecie chcieli.“
Gdy wrócili do domu, zastali Paulinkę, która dla zajęcia się nakrywała do stołu, podczas gdy wuj jej opuściwszy rękę, w której trzymał dziennik, przyglądał się Minuszce wylizującej sobie brzuszek.
— Więc cóż, jakże? będzie małżeństwo!? — rzekł Lazar, kryjąc wzruszenie pod krzykliwą wesołością.
Ona w jednej chwili jakby skamieniała, nie miała już siły postawić talerza, który w ręku trzymała, zarumieniła się jak wiśnia, głos jej w piersi zamarł.
— Któż to się żeni? — zapytał Chanteau, jakby nagle ze snu zbudzony.
Zona uprzedziła go wprawdzie rano, ale mina kotki, która z prawdziwem smakoszostwem gładziła sierść języczkiem, pochłaniała go zupełnie. Jednakże przypomniał sobie prędko:
— A tak! — wykrzyknął.
I rzucił z pod oka figlarne spojrzenie na oboje młodych, a w tejże chwili usta mu się wykrzywiły od bólu w nodze prawej. Paulinka nareszcie postawiła talerz, odzyskała głos i odpowiedziała Lazarowi.
— Jeżeli ty chcesz to i ja najchętniej.
— Kiedy tak, to skończona rzecz, pocałujcie się — zakonkludowała pani Chanteau, wieszając na kołku swój kapelusz słomkowy.
Młoda dziewczyna postąpiła ku niemu pierwsza, wyciągając ręce, on ujął je w swoje i, śmiejąc się, dalej z niej żartował.
— Więc się już nie bawisz lalką?... to dlategoś ty się taka skryta zrobiła! takeś się chowała, że nie można było nawet zobaczyć jak myjesz końce paluszków. I to tego biednego Lazara wybrałaś sobie na ofiarę?...
— O! cioteczko, każ mu być cicho, bo ucieknę! — szepnęła zmieszana, próbując uwolnić ręce z uścisku.
Powoli przyciągał ją do siebie, bawił się z nią jak w epoce koleżeńskiego stosunku. Wtem nagle ona głośno pocałowała go w twarz, on oddał całusa gdzie natrafił... w uszko. Potem jakaś myśl niedopowiedziana zasępiła go i dodał tonem smutnym:
— Nieświetny bo robisz interes, moja droga! Gdybyś ty wiedziała jak ja już jestem stary!... No, ale kiedy się zgadzasz.
Obiad był hałaśliwy. Mówili wszyscy razem, robili projekta na przyszłość, jak gdyby poraz pierwszy tak się zebrali. Weronika, która weszła właśnie w chwili zaręczyn, trzaskała drzwiami kuchni, nie mówiąc ani słowa. Przy deserze rozpoczęto traktować poważną stronę kwestji. Matka tłumaczyła, że ślub nie może się odbyć prędzej jak za dwa lata, chciała doczekać wieku legalnego emancypacji, aby jej nikt nie mógł obwinić oto, iż przy pomocy syna wywarła nacisk na zbyt młode dziecko. To odroczenie na dwa lata przeraziło Paulinkę, ale uczciwość ciotki rozczuliła ją, podniosła się i poszła ją pocałować. Oznaczono termin ślubu i postanowiono, że młodzi ludzie czekać będą i tymczasem zbiorą pierwsze dukaty przyszłych miijonów. Kwestja pieniędzy w ten sposób z zapałem była przyjętą.
— Bierz z szufladki, ciotko — powtarzała młoda dziewczyna — bierz ile trzeba, to przecież teraz jego tak dobrze jak moje.
Pani Chanteau bronić się zaczęła.
— Nie, nie, ani jeden grosz niepotrzebny nie wyjdzie... wiesz, że można mi ufać, że mi prędzej rękę utną... Potrzebujecie tam jeszcze dziesięć tysięcy franków... daję wam dziesięć tysięcy i zamykam na dwa spusty, to święte!
— Przy dziesięciu tysiącach franków — rzekł Lazar — jestem pewny rezultatu... większe wydatki już skończone, byłoby zbrodnią zniechęcać się. Zobaczycie... zobaczycie... A ciebie droga ubiorę w suknię ze złota jak królową w dzień naszego wesela.
Wesołość ogólna wzmogła się jeszcze bardziej, gdy niespodziewanie przybył doktór Cazenove. Przyjechał on do jakiegoś rybaka, który wyciągając statek zgniótł sobie palec. Zatrzymano go i zmuszono do wypicia filiżanki herbaty. Wielka nowina nie zdawała się go zadziwiać, tylko gdy usłyszał uniesienia państwa Chanteau nad zyskami z eksploatacji porostów morskich, spojrzał na Paulinkę niespokojnie i rzekł nieśmiało:
— Nie ulega wątpliwości, że myśl jest dowcipna i można próbować, ale zawsze renty pewniejsze. Ja na waszem miejscu wolałbym być odrazu szczęśliwym chociaż w małym kąciku...
Przerwał sobie, widząc w oczach Paulinki jakiś cień niepokoju. Żywa przychylność jaką miał dla niej skłoniła go, iż przeciw zdaniu swemu dodał:
— O! pieniądze to dobra rzecz! zaróbcie tylko dużo... A wiecie co, na waszem weselu będę tańczył. Zatańczę wam karaibskie zamcuco, którego pewno nie znacie... O! tak... obie ręce do góry jak skrzydła wiatraka i bijąc się niemi po udach skacze się w koło... Tak tańczą dzicy około więźnia już upieczonego, którego kobiety rozbierają.
Miesiące płynęły jeden za drugim. Teraz Paulina odzyskała spokój i uśmiech; jej otwartej i szczerej naturze najbardziej ciężyła tylko niepewność. Wyznanie miłości swojej, oznaczenie dnia ślubu, zdawały się uśmierzać w niej nawet niewytłumaczone niepokoje organizmu; bez gorączki znosiła ciągły rozwój życia, powolny rozkwit swej istoty i krwi gorącej wrzenie, które ją niedawno jeszcze tak niepokoiło na jawie i w sennych marzeniach. Pojmowała, że potrzeba rosnąć i dojrzewać aby kochać, że jest to prawo, któremu wszyscy podlegają. Zresztą stosunki jej z Lazarem nie zmieniły się wcale, dalej ciągnęła się egzystencja ich w pracach wspólnych; on ciągle zajęty, przeciw zbyt gwałtownym żądzom chroniony przez przeszłość swoją, ona naturalna, spokojna, spokojem podwójnym dziewicy i kobiety uczonej. Czasami jednak, pośród tego wielkiego, rozmaitemi gratami założonego pokoju, ręce ich się spotykały, uśmiechali się do siebie czule; działo się to, gdy czasem razem przeglądali traktat o porostach morskich, gdy ich głowy włosami się stykały, albo gdy badali fiolkę płynu bromem zarumienionego, próbkę jakąś zafjoletowioną jadem, gdy opierali się o siebie, albo gdy pochylała się przez jego głowę nad narzędziami, które zalegały stół i fortepian, lub gdy wołała by ją podniósł aż do najwyższej półki szafy. Ale w tych częstych cogodzinnych wypadkach nie było nic zdrożnego, nic coby przechodziło zakres pieszczoty dozwolonej wobec rodziców i starszych, prosta przyjaźń zaledwie pewną rozkoszą rozgrzana pomiędzy kuzynem i kuzynką, którzy niezadługo pobrać się mieli. Słusznie mówiła pani Chanteau, iż młodzi są bardzo rozsądni. Gdy nawet Ludwika przyjeżdżała i stawała pomiędzy niemi z całym swoim zasobem zalotnych minek, Paulinka już zazdrosną być się nie zdawała.
Tak minął rok cały. Fabryka szła już, i kto wie, czy kłopoty jakie powodowała, nie były najlepszą dla nich obroną przeciw porywom namiętności. Po ustawieniu z trudnością nowych aparatów, pierwsze rezultaty wydały się doskonałemi, wprawdzie wydajność była skromna, ale przy udoskonaleniu metody, zdwojeniu starań i działalności, można się było spodziewać dojścia do olbrzymiej produkcji. Boutigny wynalazł już miejsce zbytu szerokie, może nawet za szerokie, fortuna nie uśmiechać się ale śmiać się szczerze do nich zdawała. Od tej chwili ta nadzieja uczyniła ich upartymi wobec wszelkiej przepowiedni ruiny; fabryka stała się przepaścią, w którą rzucali garściami pieniądze w tem przekonaniu, że je znajdą na dnie w sztaby złota zmienione. Każda nowa ofiara, każde nowe poświęcenie zaciekłość ich zwiększało.
Z początku pani Chanteau nie wyjmowała nic z szufladki biurka bez uprzedzenia o tem Paulinki.
— Duszko, w sobotę wypłata, brakuje wam trzy tysiące franków, chodź ze mną wybrać papiery, które sprzedać będzie trzeba.
— Niech cioteczka wybierze sama — odpowiadała młoda dziewczyna.
— Nie, wiesz przecież, że nie robię nic bez ciebie. To twoje pieniądze.
Później jednak ta surowa skrupulatność wyszła powoli ze zwyczaju. Pewnego wieczoru Lazar przyznał się matce do długu, który ukrywał przed Pauliną. Była to należność pięć tysięcy franków wynosząca za rury miedziane, których nawet nie użyto. Ponieważ zaś przed chwilą pani Chanteau była u biurka razem z siostrzenicą, wróciła więc doń sama i wyjęła pięć tysięcy franków wobec rozpaczy syna, obiecując sobie, że je zwróci przy pierwszym zysku. Ale od tego dnia zrobiony został wyłom, przyzwyczaiła się i czerpała sama, nie licząc. Zresztą uznawała, iż jestto ostatecznie przykrem w jej wieku zostawać tak ciągle zależną od dobrej woli jakiegoś dziecka i nawet miała o to pewną urazę do Paulinki.
— Toć jej się przecież odda, kiedy to jej pieniądze — mówiła sobie — nie idzie zatem, żeby już nie można było sobie ani jednego kroku pozwolić bez jej uprzedniego pozwolenia.
Dla Paulinki było to pewnym rodzajem ulgi, gdyż mimo jej dobrego serca, wizyty owej szufladce składane były jej przykre, rozsądek uprzedzał ją o katastrofie, a oszczędność wyrachowana jej matki oburzała się w niej na to co się działo. Z początku dziwiła się milczeniu pani Chanteau; czuła dobrze, że się poprostu obchodzono bez niej i, że pieniądze mimo to jak płynęły tak płyną, lecz w końcu wydawało jej się to już znośniejszem. Przynajmniej nie miała już przykrości widzenia za każdym razem zmniejszającej się kupy papierów. Odtąd pomiędzy niemi dwiema odbywała się już tylko zamiana szybkich spojrzeń w pewnych chwilach; z jednej strony spojrzenie badawcze i zaniepokojone siostrzenicy, gdy odgadywała nową pożyczkę, z drugiej chwiejne spojrzenie ciotki rozgniewanej, że spuścić oczy musiała. Były to nasionka nienawiści puszczające korzenie.
Na nieszczęście w tymże roku ogłoszoną została upadłość Davoina. Jakkolwiek było to oddawna przewidzianem, niemniej jednak państwo Chanteau mocno się tem zmartwili. Pozostali z trzema tysiącami franków dochodu, to co z tej kląski uratować mogli, około dwunastu tysięcy franków umieszczone natychmiast w rentach, dokompletowało ich dochód do trzynastu franków miesięcznie. To też zaraz w drugiej połowie pierwszego miesiąca po upadłości, — pani Chanteau musiała wziąć pięćdziesiąt franków z pieniędzy siostrzenicy, gdyż rzeźnik z Verchemont przysłał z rachunkiem, którego odłożyć nie było można. Potem wzięto sto franków na kupienie maszyny do prania, a wreszcie przyszło do dziesięciofrankówek na kartofle i jeszcze drobniejszych sum na ryby i mięso. Do szło do tego, że matka utrzymywała Lazara i fabrykę drobnemi sumkami, których wstydzić się musiała, a nawet spadła jeszcze niżej, do pożyczek centymowych na potrzeby gospodarstwa. Ku końcowi miesiąca szczególniej widywano ją często niknącą dyskretnie i wracającą prawie natychmiast z ręką w kieszeni, z której po chwilowem wahaniu dla zapłacenia jakiegoś małego rachunku, wydobywała sztuki drobnej monety. Tak weszło to w zwyczaj i żyło się z szufladki biurka w wirze potrzeb bez rachuby. A jednak w konieczności, która ją przyprowadzała ciągle do tego biurka, mebel ów, gdy spuszczała klapę wydawał lekki skrzyp, który ją denerwował.
— Stare gracisko — wołała w złości — że też nigdy nie mogłam dojść do tego, żeby sobie kupić porządne biurko.
Mebel, który napełniony pieniędzmi, zdawał się z początku nadawać całemu domowi pozór bogactwa i wesołości, dziś był znienawidzony i przeklinany jako skrzynia zatruta wszystkich klęsk i plag, przez wszystkie szpary nieszczęście tylko sącząca.
Pewnego wieczoru Paulinka przybiegła z podwórza, wołając:
— Piekarz przyjechał, należy mu się za trzy dni dwa franki osiemdziesiąt pięć...
Pani Chanteau zaczęła szukać w kieszeni.
— Muszę iść na górę — szepnęła.
— Może, ciociu, ja pójdę — zapytała nierozważnie Paulinka — poco masz się trudzić, powiedz mi gdzie są pieniądze?...
— Nie, nie, nie znajdziesz, schowane...
Ciotka jąkała się i znów zamieniłv z sobą spojrzenia od którego obie bladły. Była chwila przykrego wahania się, wreszcie pani Chanteau cała skostniała z tłumionego gniewu, poszła na górą, mając zupełne przekonanie, że wychowanka jej wie dobrze, skąd wzięte być mają owe dwa franki osiemdziesiąt pięć.
— Pocom ja jej tak często pokazywała te pieniądze, śpiące spokojnie w szufladce!?
Dawna jej uczciwość gadatliwa i głośna, teraz doprowadzała ją do rozpaczy. Była przekonana, że w tej chwili ta mała śledzi ją myślą, idzie za nią, widzi jak otwiera szufladkę, jak wyjmuje pieniądze i zamyka ją napowrót. Gdy zeszła na dół i zapłaciła piekarzowi, nie mogła wytrzymać i wybuchnęła gniewem przeciwko Paulince.
— Co to za suknię masz na sobie taką zabrudzoną, gdzieś się w niej wycierała... Co!?... pewnoś chodziła do studni po wodę do sadu!... To Weroniki robota nie twoja... Słowo daję, drzesz na sobie i brudzisz jakby umyślnie, jakbyś nie wiedziała, co to kosztuje! To co mi płacą za twoje utrzymanie, nie może przecież wystarczyć, końców nie mogę związać!...
I tak gderała bez końca, Paulinka, która z początku bronić się próbowała, później słuchała milcząc, z sercem wezbranem łzami. Od jakiegoś czasu ciotka nie lubiła jej, czuła to dobrze. Gdy została sama z Weroniką, rozpłakała się, a służąca, którą ta scena zdawała się wzruszać, poczęła rzucać rondlami i garnkami, okazując wielkie zajęcie, jak gdyby chciała uniknąć potrzeby wyrażenia swojego zdania. Zawsze szemrała na młodą dziewczynę, ale teraz mimo całej ostrości charakteru, budziło się w niej nagle poczucie sprawiedliwości.
Nadeszła zima; Lazar stracił odwagę. Raz jeszcze namiętność jego złamała się, fabryka przerażała go i wstręt w nim budziła. W listopadzie wobec nowego kłopotu pieniężnego trwoga nim owładnęła. Przebył on gorsze kłopoty, ten jednak zastał go drżącym, zniechęconym do wszystkiego, przeklinającym naukę. Teraz myśl eksploatacji traw morskich wydała mu się głupią; jakkolwiek doskonalonoby systemy, mówił, nikt nie wydrze naturze tego, co sama dać nie zechce. Przeklinał nawet mistrza swego sławnego Herbelina, który w jednej z podróży swoich, przez życzliwość dla niego, zboczywszy z drogi dla obejrzenia fabryki, zdawał się być zakłopotanym wobec tych aparatów, które jak mówił, może są zbyt wielkie, aby mogły funkcjonować z akuratnością małych jego przyrządów gabinetowych. Wreszcie doświadczenie było dokonane: przekonano się, że w tych reakcjach na zimno nie znaleziono jeszcze środka utrzymania nizkich temperatur w stopniu żądanym, niezbędnym do krystalizacji ciał. Lazar wydobywał wprawdzie z porostów morskich pewną ilość bromku potasu, gdy jednak później oddzielić nie mógł czterech czy pięciu innych ciał, które do odpadków przechodziły, eksploatacja stawała się klęską. Uznawał się zwyciężonym i czuł się chorym od tego. Wieczorem, gdy pani Chanteau i Paulinka błagały go żeby się uspokoił, żeby rąk nie opuszczał i nowych próbował wysiłków, odbyła się scena bolesna ze łzami, docinkami, wyrzutami, trzaskaniem drzwi, z taką gwałtownością, że stary Chanteau podskakiwał z przerażenia na swoim fotelu.
— Zabijcie mnie! — krzyczał miody człowiek, zamykając się na dwa spusty bezradną rozpaczą jak dziecko przejęty.
Nazajutrz, schodząc na śniadanie przyniósł ze sobą arkusz papieru zapełniony cyframi. Pochłonięto już sto tysięcy franków, ze stu osiemdziesiąt tysięcy Paulinki. Czyż rozsądnem było iść dalej?
— I reszta przepadnie — wołał, i strach takiż sam jak wczoraj ogarniał go znowu. Zresztą i teraz matka jego przyznawała mu rację, kochała go aż do wspólnictwa w jego błędach, nigdy mu nie stawała na przeszkodzie. Sama tylko Paulinka próbowała dyskutować jeszcze. Cyfra sto tysięcy franków odurzyła ją. Jakto? pomyślała, do tego doszło, wziął przeszło połowę jej majątku!... Sto tysięcy franków trzeba było uważać za stracone jeśli odmówi dalszej z przeciwnościami walki! Ale darmo mówiła, podczas gdy Weronika sprzątała ze stołu. Potem, żeby nie wybuchnąć wyrzutami, pobiegła na górę i zamknęła się w swoim pokoju.
Gdy wyszła, głucha zapanowała cisza; rodzina zakłopotana zdawała się zapominać, że siedzi przy stole.
— Ostatecznie jak widać, ta dziewczyna jest skąpa — rzekła nakoniec matka. — To brzydka wada. Nie mam wcale ochoty, żeby się Lazar zabijał trudami i przeciwnościami.
Stary odezwał się bojaźliwie.
— Nie mówiono mi o tak wielkiej sumie... sto tysięcy franków! Mój Boże to straszne...
— No i cóż!; sto tysięcy franków — przerwała suchym głosem — to jej się odda, jeśli nasz syn się z nią ożeni, toć on przecież potrafi zarobić sto tysięcy franków.
Zajęto się natychmiast likwidacją interesów. Boutigny przeraził ogromnie Lazara, przedstawiając mu w rozpaczliwych kolorach stan rzeczy. Według wykazu przez niego sporządzonego, długi wynosiły około dwudziestu tysięcy franków. Widząc, że wspólnik jego jest zdecydowany wycofać się z przedsiębiorstwa, Boutigny oświadczył, że wyjeżdża sam do Algieru, gdzie go czeka bardzo świetna posada. Potem, niby w ostateczności, zgadzał się na przyjęcie fabryki, ale tak wielki ku temu wstręt okazywał, tak zagmatwał rachunki, że wziął grunt, budowle i aparaty, za owe dwadzieścia tysięcy franków długu. Lazar w ostatniej chwili za tryumf uważać musiał, że mu się udało wydobyć od niego za pięć tysięcy franków weksli płatnych w odstępach trzymiesięcznych. Nazajutrz zaraz Boutigny sprzedał miedź z aparatów i urządził zabudowania stosownie do pomieszczenia fabryki na wielką skalę sody handlowej, beż żadnych nadzwyczajnych zastosowań naukowych, zupełnie według systemów oddawna znanych.
Paulinka, wstydząc się pierwszego swego uczucia i tego, że się okazała oszczędną i ostrożną, znowu była wesołą, delikatną i dobrą, jak gdyby pracowała nad tem, iżby jej przebaczono jakąś winę. Toteż, gdy Lazar przyniósł owe weksle, pani Chanteau tryumfowała przesadnie. Paulinka musiała z nią iść na górę znowu, aby je ostentacyjnie włożyć do szufladki.
— To już widzisz moja droga, pięć tysięcy franków odebrane... To twoje, oto je masz. Mój syn za wszystkie swoje trudy ani jednego z tych weksli nie zatrzymał.
Ale od pewnego czasu Chanteau, siedząc w swoim fotelu, do którego go podagra przykuwała, zdawał się mocno zaniepokojony. Jakkolwiek nie miał tyle odwagi, żeby odmówić podpisu żonie, gdy żądała, to jednak sposób w jaki ona administrowała majątkiem wychowanki, budził w nim wielkie obawy, ciągle cyfra sto tysięcy franków brzmiała mu w uszach. Jak tu zatkać taką dziurą — myślał — gdy zażądają rachunków z opieki, a co gorsza to właśnie, że podopiekun, ów Saccard, którego imię głośne było w Paryżu z powodu śmiałych jego spekulacji, przypomniał sobie Paulinkę po ośmioletnim zupełnem o nią nietroszczeniu się. Pisywał, dopytywał sią, mówił nawet, że jakiego pięknego poranku, jadąc do Cherbourga, dla załatwienia jakiegoś interesu, wpadnie do Bonneville jak bomba. Co mu odpowiedzieć, jeśli się zapyta o stan interesów, jak ma do tego prawo. Jego nagłe obudzenie sią, po tak długiej obojętności, stawało się groźnem.
Gdy nareszcie Chanteau odważył się rozpocząć rozmową z żoną w tej kwestji, znalazł ją więcej zaciekawioną jak zaniepokojoną. Przez chwilą robiła ona wielce prawdopodobne przypuszczenie, że Saccard który miljony po świecie porozpędzał, mógł być sam bez grosza i mógł zażądać, żeby mu oddano pieniądze Paulinki, które podwoić, potroić a może i bardziej rozmnożyć chciałby chętnie. Potem zwróciła się jej myśl z tej drogi, pytała się sama siebie, czy może sama Paulinka w porywie zemsty nie napisała do swego podopiekuna. To podejrzenie oburzyło jej męża, wynalazła więc jakąś wielce skomplikowaną historję.
— To już napewno — mówiła — owa kreatura Boutignego listy anonimowe przeciwko nim rozesłała! Tak, pewno ta łajdaczka, którejśmy przyjmować nie chcieli, i którąśmy z błotem mieszali i obgadali we wszystkich sklepach w Verchemont i Arromanches, tak nam się przysłużyła.
Zresztą w końcu i Chanteau za poduszczeniemi żony uwierzył, że to musiała być jakaś denuncjacja.
— Bo ja sobie z nich kpią zresztą, rozumiesz?! — wołała zniecierpliwiona obawami biednego starego. — Mała nie ma wprawdzie osiemnastu lat, ale jak mi się podoba, wydam ją za Lazara choćby dziś, a zamążpójście usamowalnia wprost z prawa.
— Czy przynajmniej tego pewną jesteś? — zapytał mąż.
— Jakto? jeszcze dziś rano czytałam to w kodeksie.
W istocie teraz pani Chanteau studjowała kodeks. Jej ostatnie skrupuły walczyły tu teraz — szukała w kodeksie tłumaczenia i wymówki. Zajmowały ją znowu rozdziały o opiece, o wywieraniu nacisku na nieletnich i reszta jej uczciwości kruszyła się i rozpadała wobec tej wielkiej sumy.
Zresztą pani Chanteau nie decydowała się na szybkie doprowadzenie do skutku małżeństwa. Po klęsce pieniężnej Paulinka chciała przyspieszyć rozwiązanie, poco czekać jeszcze sześć miesięcy aż ona skończy lat osiemnaście? Czy nie lepiej skończyć, nie czekając aż Lazar znajdzie jakie stanowisko. Śmiała o tem mówić z ciotką, która zakłopotana, wynalazła narazie kłamstwo i zamknąwszy drzwi, zniżając głos, powierzyła jej sercu tajemny kłopot swego syna: był on za delikatny, cierpiałby bardzo, żeby się z nią miał ożenić, zanim zdobędzie majątek, tembardziej teraz kiedy jej majątek nadwyrężył. Młoda dziewczyna słuchała z podziwem, nie rozumiejąc tego romantycznego wyrachowania; ona byłaby za niego poszła, choćby był bardzo bogaty i nie miałaby żadnego skrupułu, gdyż go kochała; a zresztą jak długo czekać trzeba będzie? może wieki. Pani Chanteau tłumaczyła się, obiecywała, że postara się zwyciężyć to przesadne pojęcie o honorze, aby tylko łagodnie, bez żadnej gwałtowności. Kończąc, kazała zaprzysiądz Paulince, że będzie milczała, gdyż obawiała się jakiego wybuchu, nagłego wyjazdu młodego człowieka w chwili, gdy się uzna odkrytym, obrażonym. Paulinka temi niepokojami ciotki zatrwożona, musiała się zdecydować na cierpliwość i milczenie.
Jednakże, gdy obawy Saccarda przejmowały starego Chanteau, mówił do swojej żony:
— To się tak jakoś urządzi, tylko już pożeń raz te dzieci.
— Nic pilnego — odpowiadała — niebezpieczeństwo jeszcze daleko.
— Przecież jużeś postanowiła, że ich tam kiedyś pożenisz... Nie zmieniłaś pewno zamiaru, co? Pomarliby z rozpaczy.
— Rozumie się, żeby pomarli... póki rzecz nie zrobiona, można jej nie robić, jeśli się złą wydaje. A zresztą cóż, są przecież wolni, zobaczymy, czy im się to tak zawsze podoba jak dzisiaj.
Paulinka i Lazar rozpoczęli znowu wspólne życie oboje, trzymani w domu przez zbyt silną zimę. W pierwszych dniach widziała go tak smutnym, tak rozgniewanym na wszystko, tak jakoś zawstydzonym przed sobą samym, że pielęgnowała go jak chorego, robiąc mu przeróżne ustępstwa. Miała w sercu nawet litość nad tym dorosłym chłopcem, którego niepowodzenia tłumaczyły się wolą niewytrwałą i odwagą tylko nerwową i brała nad nim powoli górę w macierzyńskich troskliwościach i łagodnych przestrogach. Z początku unosił się, mówił, że pójdzie na rolę jak prosty chłop, to znów gromadził projekty szalone natychmiastowego zrobienia majątku, wstydząc się tego, że jadł chleb, i niechcąc pozostać ani godziny dłużej ciężarem rodziny. Później dni mijały, on ciągle odkładał wykonanie swoich planów, co rano stare zarzucając, a nowe budując projekta dobicia się jednym skokiem do fortuny, zaszczytów i sławy. Ona przerażona fałszywemi zwierzeniami ciotki, burzyła się przeciw tym jego porywom, przecież nikt od niego nie żąda takiego łamania sobie głowy. Przyjdzie wiosna, będzie chciał poszukać sobie jakiej pozycji, to ją znajdzie, a tymczasem wszyscy go tutaj zmuszą, żeby sobie wypoczął. Z końcem pierwszego już miesiąca zdawało się, że go opanowała i pokonała zupełnie; popadł w jakieś odrętwienie, w rezygnację gderliwą, na to wszystko co nazywał „ogłupieniami egzystencji.“ Z każdym dniem więcej Paulinka czuła w Lazarze wstręt do czegoś nieznanego, niepokojącego ją i oburzającego. Żałowała tych uniesień gorących, które niknęły tak szybko jak ognie ze słomy, szczególniej wtedy, gdy słyszała jak szydził ze wszystkiego i głosem suchym i ironicznym, wyznawał zasadę nicości. Było to jakby w spokoju zimy, w tym odludnym zakątku Bonneville, obudzenie się dawnych paryskich stosunków, czytań i dyskusji między kolegami szkolnymi. Odzywał się tu pesymizm źle kierowany, z którego tylko pozostały genialne wybuchy, wielka poezja czarna Schopenhauera. Młoda dziewczyna rozumiała dobrze, że w głębi tego procesu wytaczanego ludzkości, w jej kuzynie tkwiła wściekłość z powodu klęski doznanej, z powodu fabryki utraconej, od czego w jego pojęciu ziemia rozpaść się była powinna. Ale głębiej wnikać w przyczyny nie mogąc, protestowała tylko gorąco, gdy rozpoczynał wywody na stary temat, negację postępu i ostateczną bezużyteczność wiedzy. Wszakże ten bałwan Boutigny majątek zrobi na fabrykacji sody handlowej! A więc poco się wysilać i rujnować na szukanie czegoś lepszego, poco dochodzić nowych praw naturyI? I za każdym razem, wychodząc z tego samego punktu, konkludował z zaciśniętemi przykrym śmiechem ustami, że wiedza wtedy tylko miałaby jaką taką użyteczność, gdyby dawała środek zniszczenia jednym zamachem całego świata, za pomocą kilku olbrzymich nabojów. Potem po kolei występowały w przykrych żartach podstępy woli rządzącej światem, ślepa głupota pragnienia życia, gdyż życie było tylko boleścią i skończyło się dojściem do przekonań fakirów indyjskich, do wybawienia przez zniszczenie. Gdy Paulinka słuchała go przesadnie wyrażającego wstręt do czynu, przepowiadającego samobójstwo ostateczne narodów, dążących w masach do ciemności, zarzekających się tworzenia nowych generacji, od chwili, gdy rozwinięta ich inteligencja do najwyższego stopnia, przekona ich, jak okrutną farsę jakaś siła nieznana grać im każe, unosiła się, szukała argumentów i, nie znając kwestji, nie wytrzymywała dyskusji, a on jeszcze żartował z niej, mówiąc, że nie ma głowy metafizycznej. Nie uznawała się jednak za zwyciężoną, odtrącała od siebie Schopenhauera, z którego chciał jej czytać niektóre ustępy. Byłaby go udusiła własnemi rękami, tego człowieka, który tak bardzo źle myślał o kobietach, gdyby nie to, iż przynajmniej miał tyle serca, że kochał zwierzęta. Zdrowa, oddychająca szczęściem przyzwyczajeń i nadzieją jutra, ona znów ze swej strony zmuszała go do milczenia, szczerością wdzięcznego swego śmiechu i zwyciężała go siłą dojrzałości swej i życia.
— Et! — zawołała — głupstwa pleciesz... zaczniemy myśleć o śmierci, jak będziemy starzy.
Myśl o śmierci, którą ona tak wesoło traktowała, jego zawsze poważnym czyniła, stawał się jakiś zakłopotany, spoglądał do koła z pod oka niepewnie. Zwykle zwracał rozmowę na inny przedmiot, szepcąc po cichu:
— Umiera się w każdym wieku.
W końcu Paulinka zrozumiała, że myśl o śmierci przerażała Lazara. Przypominano sobie, jak kiedyś wobec firmamentu gwiazdami zasianego wykrzyknął z przerażeniem „o! umrzeć! umrzeć!“ Teraz widziała, że blednie na pewne wyrazy, że milknie, jak gdyby w sobie jakieś zło niewyznane ukrywał i dla niej było to niezrozumianą niespodzianką, ta obawa nicości u pesymisty zaciekłego, który mówił o zgaszeniu gwiazd jak świeczek łojowych ponad uniwersalnem zatraceniem istot żyjących. Zło datowało oddawna, a ona nie podejrzewała nawet jak wielkie wyorało blizny. W miarę jak wzrastał, myśl o śmierci rosła w Lazarze. Do lat dwudziestu zaledwie tylko zimne jej tchnienie przebiegało ponad nim, gdy się kładł spać. Dziś zaledwie kładł głowę na poduszki, myśl o nieistnieniu więcej krew mu w żyłach ścinała. Bezsenności go dręczyła; wobec fatalnej tej konieczności, która w umyśle jego rozwijała się w ponurych obrazach, nie miał rezygnacji. Potem, gdy znużonego sen zmorzył, budziła go nagle mara jakaś, zrywał się z oczyma szeroko rozwartemi, z rękami załamanemi, jąkając w ciemnościach: o Boże, mój Boże! Piersi mu pękały, zdawało mu się, że umiera i zapalał świecę i nie odzyskiwał spokoju, aż się zupełnie otrzeźwił. Po tych kryzysach wstydził się ich sam; czyż nie było głupiem to wołanie do Boga, którego istnieniu przeczył, to dziedzictwo słabości ludzkiej, krzyczącej o pomoc w rozwalinach świata. Ale toż samo wracało co wieczór, podobne do jakiejś szalonej, złej namiętności, wycieńczającej go pomimo jego rozsądku. W ciągu dnia zresztą wszystko zwracało myśl jego w tym samym kierunku, zdanie jakieś rzucone bez myśli, scena jakaś dostrzeżona, czytanie. Gdy Paulinka pewnego wieczora czytała dziennik wujowi, Lazar wybiegł z pokoju cały wzburzony tem, iż słyszał fantazje jakiegoś pisarza, który przedstawiał niebo dwudziestego wieku, zapełnione latającemi balonami, przenoszącemi podróżnych z jednego świata na drugi. Jego już wtedy nie będzie, balonów tych już on nie zobaczy, dla niego gubiły się one w głębi nicości wieków przyszłych, których bieg poza granicami jego istnienia napełniał go trwogą i niepokojem. Chociaż filozofowie jego mówili mu, że ani jedna iskierka życia nie ginie, jego ja osobiste energicznie opierało się śmierci. Już w tej walce wesołość jego zginął, drżąc cały, że ulec w niej musi, chory głównie z przeciwieństwa, które popychało go ku czci śmierci z szaloną tejże śmierci obawą. Gdy Paulinka patrzyła na niego, niezawsze rozumiejąc przeskoki jego charakteru w godzinach, w których krył swój ból z wstydliwością trwożliwą, uczuwała dla niego wielką litość, pragnęła być bardzo dobrą i uczynić go szczęśliwym.
Dni wlokły się ciężko i powolnie, znowu w wielkiej izbie na drugiem piętrze pośród porostów morskich, butelek, słoików i narządzi, których wyrzucić nawet Lazar nie miał siły. Trawy zeschłe rozpadały się na proch, płyny w słojach kolor zmieniały, a narzędzia psuły się pod warstwami kurzu. Gubili się, zanudzali w pośród tego nieporządku. Często od rana do wieczora ulewy grudniowe rozbijały dachówki na domu, wiatr zachodni dudniał jak miechy organów w szparach przepierzeń. Tygodnie całe mijały bez jednego promienia słońca, widzieli tylko morze szare, nieskończoność szarą, w której ziemia zdawała się rozpływać. Paulinka dla zajęcia czemśkolwiek długich, próżnych godzin, bawiła się układaniem systematycznych kolekcji traw zebranych na wiosną. Najprzód Lazar przechadzał się tylko znudzony i z pod oka spoglądał, jak rozkładała i przyklejała delikatne gałązki, których czerwone i niebieskie kolory, zachowywały odcienie akwareli. Potem, chory z bezczynności, zapominając o swojej teorji nicości, wygrzebał fortepian z pod połamanych przyrządów i brudnych flaszek, które go zalegały. W tydzień później namiętność do muzyki opanowała go znowu całkowicie. Była to w nim ta pierwsza skaza i pierwszy stygmat artysty, jaki odnaleźć było można u niedoszłego uczonego i zbankrutowanego przemysłowca. Pewnego ranka, gdy grał swój „marsz śmierci,“ myśl wielkiej symfonji boleści, którą niegdyś chciał pisać, nagle rozpaliła go znowu. Wszystkie inne kawałi wydały mu się złemi, postanowił zatrzymać tylko marsz; ale jaki przedmiot cudowny, jakie by się to dzieło potężne stworzyć dało — i z tego punktu wychodząc, w planie przyszłej symfonji, mieścił całą filozofję swoją. Początek miał wyobrażać życie znudzone egoistycznym kaprysem jakiejś siły, później iść miały ułudy szczęścia, oszukaństwa życia w rysach porywających, pary zakochanych, rzeź żołnierzy, Bóg umierający na krzyżu, krzyk bólu wzrastający coraz bardziej, wycie istot ziemskich przepełniające niebo aż do ostatniego śpiewu oswobodzenia, śpiewu, którego niebiańska słodycz wyrażać miała zachwyt ze zniszczenia wszechświata. Zaraz nazajutrz wziął się do pracy, tłukąc w fortepian i pokrywając papier punktami i linjami czarnemi. Gdy instrument już jęczał tylko, coraz bardziej rozbity, dośpiewywał głosem nuty, a pokój przepełniony był zmieszanemi tonami, jakby niezliczonych dzwonów razem grających. Nigdy jeszcze żadna praca tak dalece go nie porwała, zapominał o obiadach i kolacjach, grał ciągle, ogłuszając Paulinkę, która w poczciwości swojej znajdowała ładnem to, co skomponował i przepisywała na czysto jego bazgranie. Teraz zdawało mu się, że już napewno pochwycił wymarzone od tak dawna arcydzieło.
Nakoniec Lazar uspokoił się, pozostawała mu do napisania już tylko cześć początkowa, do której natchnienie nie przychodziło. W myśli wyobrażał sobie, że wszystko dokoła powinno spać w spokoju i palił papieros po papierosie, siedząc przed partycją, rozłożoną na wielkim stole. Teraz Paulinka siadała do fortepianu i grywała ustępy nowej symfonji z niezręcznością uczennicy. Wtedy to bliskość ich stosunku stała się niebezpieczną. Umysł jego nie był już cały przejęty, a ciało całe znużone kłopotami fabryki. I teraz, znajdując się z nią sam na sam w pokoju, bez zajęcia, rozleniwiony, kochał ją z czułością coraz większą. Ona była tak wesoła, tak dobrał poświęcała się tak radośnie! Z początku zdawało mu się, że ulega prostemu porywowi wdzięczności, jakiemuś zdwojeniu uczucia braterskiego, które wzbudzała w nim od dzieciństwa. Ale powoli żądza dotąd uśpiona obudziła się, widział nakoniec kobietę w tym braciszku młodszym, którego szerokie ramiona, tak często potrącał, nie doznając zawrotu głowy od ich zapachu. Zaczął rumienić się jak ona, gdy się siebie dotykali. Nie śmiał już zbliżyć się, pochylić się nad nią, aby spojrzeć na nuty, które przepisywała. Jeśli ich ręce spotkały się czasem, oboje stawali jakby zaniepokojeni, oddech im w piersi zamierał, a policzki przebiegał nagły rumieniec. Od tej chwili całe popołudnia przechodziły w niedającem się określić niezadowoleniu, poczem schodzili na dół złamani, przejęci myślą o szczęściu, którego im brakowało.
Czasem, chcąc wyrwać się z tego zakłopotania, które im rozkoszne cierpienie sprawiało. Paulinka zaczynała żartować ze zwykłą sobie zuchwałością wiele wiedzącej panny.
— Wiesz!? nie mówiłam ci! Śniło mi się, że twój Schopenhauer na tamtym świecie dowiedział się o naszem małżeństwie i przychodził w nocy nas straszyć i ciągnąć za kołdrę.
Lazar śmiał się przymuszonym śmiechem. Rozumiał dobrze, że ona żartować musiała z ciągłych w jego pojęciach i życiu sprzeczności, ale przejmowała go czułość nieskończona, która niszczyła nienawiść do życia.
— Bądź poczciwą — szeptał — wiesz przecież, że cię kocham.
Ona z powagą udaną odpowiadała:
— Oho, tą drogą nie tak prędko dojdziemy do oswobodzenia przez zniszczenie!... Uważaj, że popadasz znowu w egoizm i ułudę.
— Cichoż bądź! nie gadaj głupstw! nieznośna.
I puszczał się w pogoń za nią po pokoju, a ona, uciekając, rzucała mu ułamki frazesów z jego filozofji pesymistycznej, głosem profesorskim jakby z katedry w Sorbane. Potem, gdy ją złapał, nie śmiał zatrzymać jej jak dawniej w swoich objęciach, ani uderzyć z lekka niby za karę.
Pewnego dnia jednak ucieczka i pogoń były tak gwałtowne, że i samo pochwycenie również gwałtownem być musiało. Ona śmiała się głośno, on przytrzymywał ją przy szafie, tak, że oboje prawie na nią upadli. Odpychała go rękami, ale Lazar trzymał mocno, wołając:
— Teraz cię mam!... zgadnij, co z tobą zrobię!
Twarze ich dotykały się prawie, Paulinka śmiała się ciągle jeszcze, ale śmiechem wymownym, nerwowym.
— Nie, nie, puść mnie! już więcej nie będę.
Pocałował ją gorąco w same usta. W oczach ich pokój wirował, zdawało im się, że wiatr z płomieni unosi ich w próżnię. Upadła na wznak na podłogę i jednym silniejszym ruchem wyrwała się z jego objęć. Stali tak przez chwilę zadyszani, zarumienieni, nie patrząc na siebie. Nareszcie Paulinka usiadła, chcąc odpocząć i poważnie z niezadowoleniem rzekła:
— Bolą mnie twoje żarty, Lazarze.
Od tego dnia unikał nawet jej oddechu, nawet dotknięcia jej sukni. Myśl upadku głupiego, bezmyślnego, oburzała jego uczciwość. Mimo instynktownego oporu młodej dziewczyny, był przekonany, że kochając go tak, jak go kocha, gdyby wymagał tego, zrobiłaby dla niego wszystko i chciał rozsądnym być za dwoje; rozumiał, że wina w największej części byłaby z jego strony w przejściu takiem, od którego doświadczenie jego powinno było ich ustrzec. Ale w każdej takiej walce z sobą samym, miłość jego wzrastała, wszystko żar jej rozdmuchiwało, bezczynność pierwszych tygodni, jego niby zrzeczenie się wszystkiego, wstręt do życia, z którego rodziło się szalone pragnienie życia, kochania, zapełnienia nudy próżnych godzin nowemi cierpieniami. I muzyka teraz rozegzaltowała go, muzyka, która ich oboje przenosiła razem do krainy marzeń na skrzydłach rytmu coraz szerszych i silniejszych. W muzyce upatrywał najwyższą swoją namiętność i w niej zaprawiać chciał swój geniusz. Nie było już dlań wątpliwości; zostanie muzykiem w przyszłości sławnym, w sercach jej i swojem czerpiącym natchnienie. Myśli jego stawały się czystemi niepokalanie, na kolanach uwielbiać swego anioła pragnął, nawet idea przyspieszenia małżeństwa nie przychodziła mu do głowy.
— Masz, czytaj ten list, który przed chwilą odebrałem — rzekł pewnego dnia do żony stary Chanteau, wracając z Bonneville mocno zaniepokojony.
Był to znowu list Saccarda, grożący tym razem. Od listopada pisywał, żądając wykazu stanu rzeczy i, gdy państwo Chanteau odpowiadali wykrętami, zapowiadał, że o ich odmowie wyjaśnień da znać radzie familijnej. Jakkolwiek nie przyznawała się do tego, pani Chanteau przeraziła się jednak równie jak jej mąż.
— Nędznik! — szepnęła, przeczytawszy list.
Popatrzyli na siebie w milczeniu i zbledli oboje, w jednej chwili zdawało im sią, że w ciężkiem powietrzu małej salki jadalnej, słyszą rozlegające się echa skandalicznego procesu.
— Mierna się co już wahać — rzekł ojciec. — Pożeń ich, kiedy małżeństwo usamowalnia.
Ale ten sposób wyjścia z każdym dniem wstrętniejszym jej się wydawał. Oobjawiała obawy jakieś. Kto wie — mówiła — czy to będzie dobrane malżeństvo, można być bardzo dobremi przyjaciółmi, a złami małżonkami. Już zdawało jej się, że dostrzegła rozmaite drobne rzeczy, które jej się nie podobały.
— Widzisz, nie! źle byłoby z naszej strony poświęcać ich dla naszego spokoju. Poczekajmy jeszcze... a zresztą teraz nie potrzeba jej koniecznie zamąż wydawać. Skończyła w przeszłym miesiącu osiemnaście lat, to będzie można zażądać usamowolnienia prawnego.
Nabierała jakoś ufności. Poszła na górę i przyniosła kodeks, który we dwoje studjować poczęli. Artykuł 473 uspakajał ich, choć kłopotał ich znowu artykuł 433. w którym jest powiedziane, że rachunek z opieki powinien być zdany kuratorowi, mianowanemu przez radę familijną. Była pewną wszystkich członków rady i przekonaną, że kuratorem będzie mogła zrobić tego, kogo będzie chciała, ale kogo by tu wybrać i skąd go wziąć; w tem był kłopot. Zadanie podstawienia w miejsce groźnego podopiekuna jakiegoś grzecznego i chętnego kuratora, wydawało jej się trudnem, ale nie niemożliwem.
Nagle przyszła jej myśl jedna jak natchnienie.
— Co myślisz... może doktór Cazenove?... On jut wie trochę o naszych interesach, on nam nie odmówi.
Chanteau potakiwał ruchem głowy, ale patrzył uparcie w oczy żonie, myśl jedna zaprzątała jego umysł.
— A więc?... — zapytał w końcu — oddasz pieniądze?... To jest, chciałem powiedzieć, to co zostało.
Nie odpowiedziała odrazu. Spuściła oczy, przewracała kartki kodeksu nerwowym ruchem ręki. Nakoniec z wysiłkiem wyrzekła:
— Rozumie się, że oddam i pozbędziemy się dużego kłopotu... widzisz, o co nas już oskarżają... Słowo daję, w końcu zwątpić przyjdzie we własną uczciwość. Dałabym co zato, żeby ich już w tej chwili w biurku nie było!... Zresztą zawsze, czy tak, czy tak, trzebaby było je oddać.
Gdy nazajutrz doktór Cazenove przybył jak zwykle w soboty do Bonneville w objeździe swoich pacjentów, pani Chanteau zaczęła z nim mówić o wielkiej przysłudze, jakiej od jego przyjaźni cała rodzina się spodziewa. Wyznała mu smutny stan rzeczy, opowiedziała o pieniądzach i pochłoniętych w upadku fabryki i o tem, że przy tych wydatkach ani razu nie odnoszono się do rady familijnej, w końcu kładła nacisk na projektowane małżeństwo, na związek uczuć, które ich wszystkich łączą i który skandal procesu zerwać może.
Zanim przyobiecał swoją pomoc doktór, chciał się rozmówić z Paulinką. Oddawna czuł, że ją eksploatują, że jedzą ją powoli i jeżeli dotąd mógł milczeć z obawy zrobienia jej przykrości, teraz obowiązkiem jego było ją przestrzec, gdy i jego do wspólnictwa w tej grabieży powołują. Rozmowa odbyła się w pokoju młodej dziewczyny. Przy rozpoczęciu asystowała ciotka, która przyprowadziła doktora i oświadczyła przy tej sposobności, że teraz małżeństwo zależy od usamowolnienia, gdyż Lazar nigdy by się nie zgodził ożenić ze swoją kuzynką tak, iżby ludzie powiedzieć mogli, że zrobił to dlatego, aby wykręcić się od zdania rachunków z opieki. Potem wyszła, udając, że nie chce wywierać wpływu na zdanie tej, którą już swoją ukochaną córką nazywała. Natychmiast też Paulinka bardzo wzruszona błagała doktora, aby oddał im trudną przysługę, której konieczność wobec niej dopiero co wytłomaczono. Napróżno chciał oświecić ją o rzeczywistym stanie rzeczy, zrzekła się wszystkiego, o możliwości rekursu sądowego słuchać nie chciała, chociaż dawał jej do poznania obawą swoją o przyszłość, przewidywanie ruiny zupełnej, niewdzięczność, cierpień wiele. Za każdem dodaniem do obrazu nowego czarnego rysu wykrzyknęła, że słuchać nie chce i okazywała febryczny pośpiech w spełnieniu ofiary.
— Nie, panie doktorze, nie budź pan żalów, których nie mam, i tak jestem dosyć skąpa, choć się to nie wydaje i tak dosyć mam pracy, żeby się przezwyciężyć... Niech biorą wszystko, oddam im i tą resztą, niech mnie tylko więcej kochać zechcą.
— Tak więc, przez miłość dla kuzyna swego ogałacasz się z całego swego majątku?
Zarumienia się i nie odpowiedziała.
— A gdyby później, w przyszłości... kuzyn twój przestał cię kochać.
Zalękniona patrzyła na niego, oczy jej wielkiemi wezbrały łzami. Nareszcie serce jej wybuchnęło krzykiem oburzonej miłości:
— O nie! o nie doktorze! dlaczego sprawiasz mi pan tyle boleści!
Wtedy dopiero doktór Cazenove się zgodził. Nie czuł w sobie tyle odwagi, aby dokonać na tem sercu operacji zdarcia iluzji, wiary i miłości. I tak dosyć prędko życie samo tego dokona.
Pani Chanteau przeprowadziła kampanję z zadziwiającą zdolnością do wyższej intrygi, walka ta odmładzała ją. Pojechała znowu do Paryża, zabierając z sobą pełnomocnictwo potrzebne. Szybko przekonała członków rady familijnej co do swoich zamiarów; nigdy zresztą nie zastanawiali się oni nad obowiązkami swemi i byli tak obojętni, jak zwykle bywają członkowie rad familijnych. Należący do rodziny Quenu kuzynowie Laudet, Liardin i Delorme, byli tego zdania co ona, z trzech innych należących do rodziny matki Paulinki, przekonać potrzebowała tylko Oktawiusza Monret, gdyż dwaj inni, Klaudjusz Lautier i Rambaut, bawiący w tym czasie w Marsylji, przysłali na piśmie zgodą na jej propozycją. Wszystkim opowiadała dziwnie zawikłaną i rozczulającą historją o wielkim uczniu starego doktora z Arromanches dla Paulinki, o zamiarze z jego strony zapisania jej całego swojego majątku, Jeżeli mu tylko pozwolą zajmować się nią. Najgorszy oponent Saccard uległ także po trzech wizytach pani Chanteau, która mu przyniosła pomysł znakomity wykupywania całej produkcji masła z Cottentin zapomocą nowego i tańszego systemu transportowego. Usamowolnienie wyrzeczone zostało przez radę familijną, która kuratorem mianowała byłego doktora przy marynarce Cuzenova, o którym sędzia pokoju jak najlepsze zebrał opinje.
W dwa tygodnie po powrocie pani Chanteau do Bonneville, rachunki z opieki zdane zostały w najprostszy sposób. Zaproszono doktora na śniadanie, po którem zasiedziano się przy stole, rozmawiając i komentując ostatnie nowiny z Caen, gdzie Lazar jeździł na dwa dni w interesie jakiegoś procesu, którym mu groził ten nikczemny Boutigny.
— Ale, ale... — zawołał miody człowiek — byłbym zapomniał, Ludwika ma do nas zjechać niespodzianie w przyszłym tygodniu! Nie poznałem jej. Teraz mieszka przy ojcu i taka jest elegancka!... Uśmieliśmy się też!
Paulinka patrzyła na niego zdziwiona jakiemś ciepłem, które brzmiało w jego głosie.
— I mnie się przypomniało, kiedy już mowa o Ludwice — zawołała pani Chanteau — W ostatniej mojej podróży jechałam w jednym wagonie z jakąś panią z Caen, która zna Thibaudierów... Powiadam wam, w głowie mi się zmieścić nie mogło! Wyobraźcie sobie, Thibaudier ma dać swojej córce w posagu sto tysięcy franków!... Po matce jej się zostało sto i oto bogata! Będzie miała dwakroć majątku, śliczna rzecz!
— Eh! co tam dwakroć — podchwycił Lazar — obeszłaby się bez tego, śliczniutka jest jak amorek!... A przytem tak pieszczotliwie wygląda... istna kotka! Oczy Paulinki mgłą zaszły, wargi z nerwowem drżeniem zacięły się. W tej właśnie chwili doktór, który z niej oczu nie spuszczał, wzniósł do góry kieliszek z likierem, który już dopijał.
— Słuchajcie no, nie trąciliśmy się jeszcze... A więc za wasze szczęście, moi drodzy, pobierzcie się prędko I miejcie dużo dzieci.
Pani Chanteau powoli wysunęła swój kieliszek bez uśmiechu, staremu zaś likiery były wzbronione, ruchem głowy tylko dawał poznać, że się łączy z życzeniami doktora. Ale Lazar pochwycił rękę Paulinki z tak wyraźną rozkoszą i serdecznością, że na policzki dziewczęcia wybiegła cała krew z jej serca. Wszakżeż ona była tym aniołem stróżem, jak on ją nazywał, tem źródłem życia jego genjuszu! Oddała mu uścisk za uścisk. Wszyscy trącili się kieliszkami.
— Żyj sto lat stary! — mówił dalej doktór, według teorji którego sto lat był najpiękniejszym wiekiem człowieka.
Teraz Lazar zbladł. Ta cyfra sto lat drżeniem go przejmowała, uprzytomniały w jego umyśle czasy, w których on już istnieć nie będzie, a na myśl o których całe jego jestestwo drżało rozpacznie. Za sto lat czemże on będzie!? Za sto lat jakiś dziś nieznany, siedząc przy tym stole, pić będzie tak, jak on dzisiaj pije!? Podniósł kieliszek ręką drżącą, a tymczasem Paulinka trzymając drugą jego rękę, ściskała go długo, serdecznie, po macierzyńsku, jakby widziała po tej twarzy bladej przemykające się tchnienie wiecznej nicości.
Po dosyć długiem milczeniu, pani Chanteau odezwała się poważnie:
— Możebyśmy teraz zakończyli tę sprawę?
Postanowiła ona, że akt podpisany być ma w jej pokoju. Według niej miało to uroczyściej wyglądać. Stary Chanteau właśnie od czasu jak zażywał jakieś salicylowe mikstury, chodził jakoś lepiej, poszedł więc za nią na górę, opierając się ciężko o poręcz, a gdy Lazar chciał wyjść na taras i wypalić cygaro, matka jego wymagała, aby był obecnym przy podpisaniu aktu, chociażby dla przyzwoitości. Doktór i Paulina jako główne osoby, poszli naprzód. Maciek, zadziwiony tym procesyjnym marszem, poszedł za wszystkimi.
— Nudny jest ten pies z tem swojem przyzwyczajeniem łażenia wszędzie za tobą — krzyknęła pani Chanteau, spostrzegłszy Maćka w chwili, gdy drzwi chciała zamknąć.
W istocie na małym stoliku stał kałamarz i leżały pióra. W pokoju panowała jakaś ciężka atmosfera, jakaś głucha cisza i coś jakby pleśń zwykła pokojom, w których rzadko ludzie przebywają. Minuszka tylko sama jedna ledwie dni tu pędziła, jeśli jej się udało rankiem wsunąć do pokoju pani. Właściwie teraz spała na łóżku spokojnie, na puchowem przykryciu na nogi. Zdziwiona tym najazdem na swoje państwo, podniosła główkę i przyglądała się wszystkim swemi błyszczącemi, zielonemi oczyma.
— Siadajcie, siadajcie — wołał Chanteau.
Cała sprawa krótko załatwioną została. Pani Chanteau starannie usuwała się na drugi plan, pozwalając mężowi grać swobodnie pierwszą rolę, której go od dwóch dni pracowicie uczyła. Zgodnie z wymaganiami prawa, na dziesięć dni przedtem, oddano Paulince, działającej w asystencji doktora, jako kuratora przez radę familijną specjalnie wybranego, rachunki z opieki, zawartej w grubej książce po buchalteryjnemu ułożonej i obejmującej po jednej stronie wydatki, po drugiej przychody. Pomieszczono tu wszystko i koszta utrzymania wychowanki i koszta aktów, podróży, szło już tylko o przyjęcie tego wszystkiego razem aktem dobrowolnej umowy, prywatnie podpisanym a mającym miec siłę i ważność urzędowego dokumentu. Ale Cazenowe, biorąc swoją misję kuratora na serjo, chciał podnieść kwestję interesów fabryki i zmusił państwa Chanteau do udzielenia pewnych szczegółów. Paulinka spoglądała na doktora wzrokiem błagalnym. Na co to wszystko? Ona sama przecież pomogła do sporządzenia tych rachunków, które pani Chanteau wypisała najpiękniejszym angielskim charakterem, na jaki się zdobyć mogła.
Tymczasem Minuszka, aby się lepiej przyjrzeć tej dziwnej robocie, jaką tu dokonywano, podniosła się i usiadła na środku pierzynki. Maciek, który z początku bardzo grzecznie łeb tylko wyciągnął na brzeg dywanu, rozłożył się na nim cały, robiąc sobie tę rzadką dla niego przyjemność, leżenia w miękkiej i ciepłej wełnie i przeciągał się i tarzał, mrucząc i skomląc z zadowolenia.
— Mój Lazarze, uspokójże tego psa nieznośnego — zawołała zniecierpliwiona pani Chanteau — nie rozumiemy się wcale.
Młody człowiek, stając przed oknem, zdawał się śledzić wzrokiem szybującą po niebie chmurką szarą, chcąc ukryć swe zakłopotanie. Wstyd mu było słyszeć ojca swego, który ze szczegółami wyliczał sumy pochłonięte w owej nieszczęsnej fabryce.
— Cicho Maciek! — zawołał, podnosząc rękę.
Pies myślał, że go pan pogłaskać ma zamiar po brzuchu, co lubił bardzo, wyciągnął się wiec jeszcze bardziej i zamruczał jeszcze głośniej. Na szczęście pozostawało już tylko podpisać. Paulinka jednym pociągiem pióra pospieszyła zaznaczyć swą zgodę na wszystko, potem doktór niechętnie, ogromnym zakrętem przepisał papier stemplowy. Nastała głucha i jakoś wszystkim przykra cisza.
— Aktywa stanowią — odezwała się pani Chanteau — siedmdziesiąt pięć tysięcy dwieście dziesięć franków trzydzieści centymów... Pieniądze te złożę w ręce mojej wychowanki.
Poszła do biurka i otworzyła je. Spadająca klapa wydała ten sam skrzyp przeraźliwy, który ją tylekroć drażnił. Ale w tej chwili była nastrojoną uroczyście. Otworzyła więc poważnie szufladkę, w której spostrzeżono okładki starej książki rachunkowej. Były to te same okładki, zielonym w marmurkowy deseń oklejane, tłustemi plamami opatrzone, tylko wychudłe, zmniejszona ilość tytułów renty, nie rozciągała już tak bardzo ich skórkowego grzbietu.
— Ależ nie, nie! — wykrzyknęła Paulinka. — Zatrzymaj to u siebie cioteczko.
Pani Chanteau prawie że się rozgniewała.
— Zdajemy rachunki, a więc oddajmy pieniądze!... To twój majątek, pamiętasz, com ci powiedziała przed ośmiu laty, gdym je tu chowała. Nie chcemy z tego ani grosza.
Wydobyła papiery i zmusiła biedną Paulinkę do policzenia. Było ich ze siedmdziesiąt pięć tysięcy franków, a mały rulonik złota, zawinięty w urywek dziennika, dopełniał reszty.
— Gdzież ja to podzieję — wołała Paulinka, która zarumieniła się pod wpływem tej sumy pieniędzy w rękach trzymanej.
— Schowaj je do swojej komody — odpowiedziała ciotka. Jesteś już dorosła i możesz sama czuwać nad swoim majątkiem. Ja już niechcę widzieć tych pieniędzy... Spojrzyj, Minuszka na ciebie patrzy, jak chcesz, to jej daj to wszystko, to mnie już nic nie obchodzi, jesteś samowładną, rób, co ci się podobał.
Zapłacili... humor im powracał. Lazar już swobodniejszy, zaczął się bawić z psem i chwyciwszy go za ogon, zaczął nim kręcić tak, że pies zwijał się w krąg, jakby sam za sobą gonił. Tymczasem doktór Cazenove w swej roli kuratora, obiecywał Paulince, że będzie za nią odbierał procenta i szukał pomieszczenia dla jej pieniędzy.
Na dole Weronika rozwścieklona tłukła rondlami. Weszła ona za wszystkimi na górą i, podsłuchując podedrzwiami, dosłyszała cyfry i rachunki. Od kilku tygodni w duszy jej toczyła się walka pomiędzy dawnemi uprzedzeniami a uczuciem sprawiedliwości i jakąś czułością dla młodej dziewczyny, w której to walce te ostatnie zwyciężyło.
— Słowo honoru daje, zjedli jej więcej jak połowę — mruczała ze złości... Nie! to doprawdy nieuczciwie... rozumie się, że się mogło obejść bez tego, żeby tu nam na glowy spadała, ale czy się to godziło zaraz tak ją obdzierać!... na jej nieszczęście wyszedł ten sam kłopot... Nie, ja jestem sprawiedliwa, skończy się na tem, że ich znienawidzą, a ją pokocham, tę dziewczyną!...
W tymże tygodniu w sobotą, gdy Ludwika przybyła z zamiarem przepędzenia dwóch miesięcy u państwa Chanteau, znalazła całą rodziną zgromadzoną na tarasie. Dzień miał się ku schyłkowi, dzień gorący sierpniowy, orzeźwiony tylko powiewem wiatru morskiego. Już ksiądz Horteur siedział przy partji warcabów ze starym, przy nich pani Chanteau siedząc na foteliku, haftowała coś na płótnie, a o kilka kroków na boku Paulinka stała przed ławką kamienną, na której siedziało dwóch chłopców i dwie dziewczynki wiejskie.
— Jakto, już tu jesteś? a ja właśnie składałam robotą i miałam się wybrać naprzeciwko ciebie aż do rozstajnej drogi.
Ludwika wesoło opowiadała, że ojciec Malivoire pędził z nią jak wiatr. Wzywana na górą, żeby zmienić ubranie, odpowiedziała że jej i tem dobrze, i podczas gdy matka chrzestna poszła przygotować jej pokój, rozgościła się, zdejmując tylko kapelusz z głowy i wieszając go na zawiasce od okna Ucałowawszy wszystkich, zbliżyła się do Paulinki i bardzo pieszczotliwie, wesoło ujęła ją wpół.
— Spojrzyj-że się na mnie!... A co jakieśmy urosły obiel? jakieśmy duże!... Ja już mam dziewiętnaście lat skończonych, już będę niedługo starą panną...
Przerywając sobie, dodała żywo:
— To mi właśnie przypomina... winszuję ci!? O! nie udawaj, już mi powiedziano, że to w przyszłym miesiącu.
Paulinka ucałowała ją serdecznie, ale z pewną powagą jakby siostra starsza, choć młodszą od niej była o półtora roku. Lekki rumieniec pokrył jej policzki na wspomnienie zbliżającej się chwili jej małżeństwa z Lazarem.
— Ależ nie, okłamano cię... odpowiedziała. Zapewniam cię, że żadna data nie jest oznaczona, jest dopiero mowa o przyszłej jesieni.
W istocie pani Chanteau stanowczo zapytywana, zgadzała się niby na jesień, pomimo wstrętu do całej tej sprawy, który młodzi ludzie dostrzegać zaczęli. W odpowiedziach swoich wracała do pierwszego pretekstu, a mianowicie pragnęła, jak mówiła, aby syn jej najprzód jakieś stanowisko w świecie pozyskał.
— Niech sobie! — odparła Ludwika — kryjesz się, to się kryj. Ale przecież mnie zaprosisz, nieprawdaż?... A Lazar, gdzieś się podziewa, czy go w domu niema?
Chanteau, który właśnie przegrał partję i na nowo ustawiał kamienie na warcabnicy, dał odpowiedź na to pytanie.
— Więc nie spotkałaś się z nim Ludwiniu?... Właśnie przed chwilą mówiliśmy tutaj, żeście się pewno widzieli... Tak, Lazar pojechał do Bayeux... mamy tam interesa do podprefekta, ale wróci dziś jeszcze choć może trochę późno.
I zabierając się do gry, dodał:
— Ja zaczynam, księże proboszczu... tak, będziemy mieli, musimy mieć... departament nie może nam odmówić tej subwencji.
Była to mowa o nowej sprawie, która roznamiętniała Lazara. Podczas ostatnich wielkich przypływów w marcu, morze zabrało znów dwie chaty wioski Bonneville. Powoli tak obrywana wioska, musiałaby nareszcie zginąć doszczętnie, gdyby nie pomyślano o sztucznych środkach zabezpieczenia jej przeciw falom morskim. Ale biedna wiosczyna tak była nieznaczną ze swemi trzydziestoma nędznemi domkami, że Chanteau, jako mer, od lat dziesięciu, nadaremnie zwracał uwagę podprefekta na rozpaczliwą tę sytuację. Nakoniec Lazar zachęcany przez Paulinkę, której pragnieniem było do jakkiejkolwiek popchnąć go działalności, obmyślił właśnie cały nowy system tam, częstokołów i robót faszynowych, które miały okiełznać morze, ale na to wszystko potrzeba było fundnszów, conajmniej dwunastu tysięcy franków.
— Tego to już zdmuchnę, panie merze — mówił ksiądz — biorąc jeden kamień — trzeba było bić!
Potem zaczął dawać objaśnienia i szczegóły o dawnem Bonneville.
— Starzy mówią, że dawniej był tu folwarczek pod samym kościołem, o cały kilometr dalej niż dzisiejszy brzeg. Już tak przeszło pięćset lat, morze ich zjada... To Istotnie trudne do rozumienia, już tak widać całe pokolenia jedne za drugiemi pokutują za bezbożność swoich przodków.
Tymczasem Paulinka powróciła do owej ławki, na której czworo dzieci brudnych, obdartych czekało z otwartemi ustami.
— A to co znaczy? — zapytała Ludwika, nie bardzo mając odwagę się zbliżyć.
— To — powiedziała — to są moi mali przyjaciele.
Teraz, litość jej rwąca się do czynu, ogarnąć chciała całą okolicę. Instynktownie kochała biednych i nędznych, nie miała wstrętu do ich upadku, doprowadzała to zamiłowanie aż do osadzenia w drzewie złamanych nóg biednych kurcząt i wystawiania nocą misek z jedzeniem na podwórze dla kotów zbłąkanych. Istniała w sercu jej ciągła troska o cierpiących, bezustanna potrzeba i rozkosz w niesieniu im ulgi. Toteż biedni przychodzili do zawsze otwartych jej rąk, jak wróble rabusie przybiegają do otwartych okien stodoły. Całe Bonnevile, ta garstka rybaków dręczona rozmaitemi niedolami, szła na górę do panienki, jak ją wszyscy nazywali. Ale ona kochała nadewszystke dzieci, malców w spodniach podartych, przez które przeświecało ciałko różowe, dziewczątka blade, wygłodzone, oczyma pochłaniające kawałki chleba z masłem, które im rozdawała. A rodzice, chciwi, wyzyskiwali tą jej czułość, posyłając do niej tą dziatwą, która najgorzej wyglądała i odziewając ją w najgorsze szmaty, aby tembaraziej serce panienki rozczulić.
— Widzisz — zaczęła śmiejąc się — jestem tak jak jaka wielka dama, mam swój dzień przyjęcia — sobotą. Przychodzą do mnie z wizytą... No ty, mały Gonin, siedź spokojnie i nie szczyp tej głupiej małej, co przy tobie siedzi!... Bądźcie grzeczne, dzieci, bo się rozgniewam. Zacznijmy po kolei.
Rozpoczął się przegląd i podział. Ustawiała ich i popychała z macierzyńską powagą i serdecznością. Pierwszym, którego wezwa!a, był mały Honterlard, chłopiec dziesięcioletni o cerze żółtej, minie skrytej i ponurej. Wyciągnął rękę i pokazał przy łokciu szerokie zadraśnięcie, z którem ojciec przysłał go do panienki, aby co na nie przyłożyła. Ona to całej wsi dostarczała arniki i wody uśmierzającej. Namiętność jej do uzdrawiania skłaniała ją do kupienia apteczki bardzo kompletnej, którą się pyszniła. Gdy opatrzyła raną dziecka, zniżywszy głos, zaczęła dawać objaśnienia Ludwice.
— Moja droga, to bogaci ludzie ci Hontelardowie, jedyni rybacy zamożni w całem Bonneville. Wiesz przecie, ta duża łódź do nich należy... Ale skąpstwo przerażające, pędzą psie życie w brudzie i zaniedbaniu. A co gorsza to to, że ojciec ich bił matką, póki nie zabił, a zabiwszy, ożenił się ze swoją służącą, dziewką jeszcze okrutniejszą i skąpszą niż on sam. Teraz we dwoje znęcają się nad temi istotami!
I nie zważając na wstręt i niepokój swej przyjaciółki, znowu podnosząc głos, zawołała:
— A ty mała, teraz na ciebie kolej... Wypiłaś to wino chinowe które ci dałam!?
Była to córeczka Prouana zakrystjana. Biedna mała wyglądała jak święta Teresa w dzieciństwie, cała skrofuliczna, wychudzona, z oczyma płytko w głowie osadzonemi, miała lat jedenaście, a wyglądała zaledwie na siedm.
— Wypiłam panienko, wyjąknęła — wypiłam...
— Kłamiesz! — krzyknął ksiądz, nie spuszczając z oka warcabnicy. — Wino wypiłaś, nie ty, tylko twój ojciec, od którego wczoraj zdaleka je czuć było.
Paulinka rozgniewało się na serjo. Prouanowie nie mieli łodzi, zbierali raki i ślimaki, łowili ryby i z tego żyli. Przy dochodach jakie ojciec miał jako zakrystjan, wystarczyłoby im to na chleb codzienny, gdyby nie ich pijaństwo. Znajdowano ojca i matkę leżących przy drzwiach bez zmysłów, spojonych straszną wódką normandzką, zwaną pospolicie „calvados.“ Mała przeskakiwała przez nich, żeby się dostać do ich szklanek, które wysączała. Gdy wódki zabrakło, Prouan wypijał wino chinowe swojej córki.
— A ja się sama trudzę, żeby je robić — krzyczała Paulinka. — Słuchaj mała, butelka u mnie zostanie i będziesz tu przychodziła co dzień o piątej i tu będziesz piła wino... Ja będę ci dawała za każdym razem trochę skrobanego mięsa surowego, rozumiesz!?
Potem przyszła kolej na wysokiego, wybujałego, chudego jak szczapa, dwunastoletniego chłopca. Był to syn Cuchów, wyniszczony z powodu przedwczesnego zepsucia. Temu dała bochenek chleba, garnek zupy i pięć franków. Była to również smutna historja. Po zabraniu przez morze chaty Cuchów, rodzice jego rozeszli się każde w swoją stronę. Ojciec zakwaterował się u jakiejś krewnej, ona mimo strasznej brzydoty, nieporządne prowadziła życie w nędzy i upodleniu. Chłopiec włóczył się za matką, wraz z nią głód i nędze cierpiąc, ale nie chciał nawet słyszeć o zmianie sposobu życia.
Ludwika jednak odwracała się zawstydzona i zaambarasowana, gdy jej Paulinka najspokojniej w świecie opowiadała tę historję... Ta ostatnia, wychowana swobodnie, okazywała spokojną odwagę miłosierdzia wobec ran ludzkości, wiedziała o wszystkiem i mówiła o wszystkiem z całą otwartością swej niewinności. Ludwika przeciwnie, świadoma po dziesięciu latach pobytu na pensji, rumieniła się zawtydzona, nie wyrazami które słyszała, ale obrazami jakie te wyrazy w jej wyobraźni budziły. Dla niej były to rzeczy, o których się myśli, ale o których mówić nie można.
— A oto patrz — mówiła dalej Paulinka — ta mała ostatnia dziesięcioletnia blondynka, taka milutka i różowa, to jest córka Goninów, u których teraz mieszka ten łotr Cuchę... Ci Goninowie byli zamożni, mieli swoją łódź, ale ojciec został sparaliżowany na nogi, ten paraliż to tu u nas dosyć jest pospolity. — I Cuchę z początku prosty najemny majtek, przywłaszczył sobie łódź i został panem w domu Gonina. Teraz wszystko do niego należy. Bije on starego kalekę, który pędzi noce i dnie w starem pudle od węgli, podczas gdy były majtek zajął łóżko jego i miejsce przy stole... Ja się wiec dzieckiem zajęłam, ale to nieszczęście, że biedactwo odbiera razy często nie dla niej przeznaczone, a przytem jest zanadto inteligentna, a że się przed nią nie kryją, więc widzi to, czegoby widzieć nie powinna...
Przerwała sobie i zwróciła się do małej.
— Cóż tam słychać u was w domu?...
Dziewczyna oczyma słuchała opowiadania Paulinki, a na malej jej ładnej twarzyczce rysował się uśmiech przebiegły.
— Wybili go znowu — odpowiedziała, nie przestając się uśmiechać — tej nocy mama się zerwała z łóżka i schwyciła polano... ach! panienko, żeby panienka była taka dobra i dała mu choć troszkę wina; postawili mu przy pudle, w którem leży, dzbanek z wodą i krzyczeli, że może sobie zdychać...
Ludwika z oburzeniem cofnęła się. Cóż za ludzie wstrętni — i jej przyjaciółkę zajmowały takie brudy. Czy podobna, żeby tak blisko miasta, tak wielkiego jak Caen, istniały takie zakątki, których mieszkańcy żyją w ten sposób jak dzicy ludzie, gdyż tylko dzicy chyba mogą tak gwałcić wszystkie prawa boskie i ludzkie.
— Nie, moja droga, nie — szepnęła, siadając przy panu Chanteau — dosyć mam twoich małych przyjaciół... Niech ich sobie morze zabiera, niech sobie robi z niemi co chce, ja ich tam nie będę żałowała!
Ksiądz doszedł właśnie do damy. Usłyszawszy słowa Ludwiki, wykrzyknął;
— Sodoma i Gomora!... Od lat dwudziestu Ich ostrzegam!... Tem gorzej dla nich.
— Starałem się o szkołę dla nich — rzekł Chanteau, pomimo niepokoju jaki w nim wzbudzała już prawie przegrana partja. — Ale jest ich zamało. Dzieci ich wedle prawa mają chodzić do Verchemont, ale zamiast iść do szkoły, łobuzują po drodze.
Paulinka patrzyła na nich ze zdziwieniem. Gdyby nędza była czystą, toby jej nie trzeba było obmywać. Zła, choroba i nędza trzymają się z sobą ściśle, ona nie doznawała wstrętu wobec żadnego cierpienia fizycznego czy moralnego, choćby ono było rezultatem zepsucia. Wyznawaja szeroką tolerancję miłosierdzia. Obiecała małej, iż odwiedzi jej biednego ojca, a w tej chwili właśnie ukazała się Weronika, popychając przed sobą inną jakąś dziewczynkę i wołając:
— Proszę panienki, oto jeszcze jedna, do kompletu!
Dziecko to maleńkie, pięć lat zaledwie mieć mogące, całe było w łachmanach, twarzyczka czarna, włosy rozczochrane. Jak tylko weszła, z nadzwyczajną pewnością siebie, jakby tak zwane cudowne dziecko przy ekspozycji swoich talentów, przywykła oddawna do żebraniny po drogach publicznych, natychmiast jęczeć zaczęła.
— Miejcie litość... państwo... miłosierdzia... mój ojciec nieszczęśliwy złamał nogę...
— To córka Tourmalów, nieprawdaż? — zapytała Paulinka służącej.
Ksiądz Horteur rozgniewał się.
— A łajdaczka! — wykrzyknął w uniesieniu. — Nie słuchajcie jej, już dwadzieścia pięć lat temu jak jej ojciec zwichnął nogę... Rodzina złodziei, która żyje tylko rabunkiem! Ojciec pomaga kontrabandzistom, matka kradnie na polach, aż do Verchemont, dziadek co noc chodzi do Roqueboise do rządowego parku ostryg i także kradnie... i patrzajcie co zrobili z dzieciaka, żebraczkę, złodziejkę, którą wysyłają do domów, żeby ściągała co pod ręką znajdzie... Patrzcie jak z ukosa spoglądała na moją tabakierkę!...
W istocie żywe oczy dziecka przebiegłszy wszystkie kąty tarasu, błysnęły niezwykłym ogniem na widok starej tabakierki proboszcza. Nie straciła zuchwałej odwagi i pewności siebie i powtarzała, tak jakby wcale nie słyszała tego co ksiądz mówił;
— Złamał nogę... Dobra panienko, niech się panienka zlituje... niech mi panienka co da dla niego.
Tym razem Ludwika, nie mogąc wytrzymać, parsknęła śmiechem, tak jej się dziwnem wydało to maleństwo już tak zepsute i znikczemniałe. Paulinka, nie tracąc nic z swej powagi, wyjęła z kieszeni portmonetkę i wydobyła z niej nową pięciofrankówkę.
— Masz — rzekła — i słuchaj, dostaniesz tyleż w sobotę, jeżeli nie będziesz w ciągu tygodnia żebrała przy drodze.
— Schowajcie nakrycie! wołał jeszcze bardziej rozgniewany ksiądz Horteur — okradnie was!
Ale Paulinka nieodpowiadając wyprowadzała dzieci, które odchodząc, drewnianemi trzewikami wiele robiły hałasu i żegnały ją słowami: „dziękuję“ albo „Bóg zapłać“.
Tymczasem pani Chanteau, która wracała właśnie po ostatecznem obejrzeniu dla Ludwiki przygotowanego pokoiku, gniewać się poczęła na Weronikę.
— To nie do zniesienia — wołała ze złością choć pocichu — już teraz i służąca będzie sprowadzała żebraków! Czy to panienka sama nie dosyć tego nasprowadza do domu! To mrowie ją zje i wydrwi jeszcze. Pieniądze są panienki i może ona je rozrzucać jak jej się podoba, ale w istocie to niemoralnie, to tylko zachęca żebraczki, do rozpusty!
Bezwątpienia pani Chanteau musiała słyszeć ostatnie słowa Paulinki i obietnicę zrobioną małej Tourmal, że dostanie pięć franków co sobotę.
— To znowu dwadzieścia franków na miesiąc! Majątek Nababa by na to nie wystarczył! I zwracając się do Paulinki dodała:
— Słyszysz! nie chcę żebyś wpuszczała w dom tę złodziejkę! Chociaż jesteś panią twego własnego majątku, to jednak nie mogę pozwolić na to, żebyś się tak głupio rujnowała! Ciąży na mnie odpowiedzialność moralna, rozumiesz! Tak moja kochana, zrujnujesz się i prędzej niż się sama tego spodziewać możesz.
Weronika, która powróciła była do kuchni, rozgniewana, za naganą jaką otrzymała, wpadła teraz, krzycząc brutalnie:
— Rzeźnik przyjechał... dopomina się o to co mu się należy, czterdzieści sześć franków dziesięć centymów.
Wykrzyknik ten przerwał potok słów pani Chanteau. Z niepokojem na twarzy widocznym, zaczęła szukać po kieszeniach, chciała udać zdziwienie, aż nareszcie, zniżając jeszcze bardziej głos:
— Słuchaj-no Paulinko, nie masz ty czasem przy sobie tyle pieniędzy, kochanie?... Ja nie mam drobnych, musiałabym iść na górę. To się tam później policzymy.
Paulinka wyszła ze służącą dla zapłacenia rzeźnika. Od chwili jak jej pieniądze przeszły do jej własnej komody, ta sama komedja powtarzała się za każdym razem, gdy jaki rachunek do zapłaty przedstawiano. Była to eksploatacja systematyczna za pomocą pożyczek drobnemi sumkami, które się wydawały bardzo naturalne. Ciotka nie miała już teraz nawet kłopotu brania, kazała sobie dawać, pozwalała młodej dziewczynie obdzierać się własnemi rękami. Z początku liczono się niby i oddawano jej po dziesięć i po piętnaście franków, potem rachunki tak się zaciągnęły, że mówiono już tylko o uregulowaniu ich później, przy weselu, co nie przeszkadzało, iż pierwszego każdego miesiąca siostrzenica płaciła regularnie za swoje utrzymanie, która to pensja od pierwszego lipca podniesiona została do dziewięćdziesięciu franków.
— Znowu panny pieniądze tańcują — wołała Weronika w sieni. — Jabym ją była posłała na górę, niechby sobie była szukała swoich drobnych... Bóg widzi, to się nie godzi, strzygą na pannie jak wełnę na owcy.
Gdy Paulinka wróciła z pokwitowanym rachunkiem, który oddała ciotce, proboszcz śmiał się właśnie głośno i tryumfalnie. Chanteau znowu został pobity, nie mógł wygrać ani jednej partji. Słońce zachodziło, skośne promienie jego purpurą okrywały morze, które podnosiło się leniwym ruchem swych fal. Ludwika zapatrzona uśmiechała się do tej radości olbrzymiego horyzontu.
— Ot, Ludwika znowu błądzi w chmurach — rzekła pani Chanteau. — Twoją walizkę, Ludwiniu, kazałam zanieść na górę... jeszcze raz będziemy sąsiadkami.
Lazar wrócił dopiero nazajutrz. Po rozmowie z podprefektem w Bayeux, zdecydował się dotrzeć aż do Caen i udać się aż do samego prefekta i jeżeli nie przywoził w kieszeni pożądanej subwencji, to przynajmniej, jak mówił, był zupełnie przekonany, że rada jeneralna departamentu na następnem posiedzeniu przyzna przynajmniej dwanaście tysięcy franków Prefekt odprowadził go aż do drzwi, zobowiązując się formalnemi obietnicami. Bonnville, mówił, nie może pozostać tak zapomniane, rząd jest gotów dopomagać wysiłkom gorliwości mieszkańców gminy. Jednakże Lazar był w rozpaczy, gdyż przewidywał rozmaitego rodzaju opóźnienia, a najmniejsze odłożenie wykonania jakiegokolwiek z jego pragnień, było dlań istną torturą.
— Słowo honoru daje — wołał — gdybym miał dwanaście tysięcy franków, wolałbym je pożyczyć... Nawet dla dokonania pierwszego doświadczenia i tyle nie byłoby potrzeba... A zobaczysz jaki będziemy mieli kłopot, gdy nareszcie tę subwencję przyznają! Wszystkich inżynierów z całego departamentu będziemy mieli na karku, podczas, gdy jeśli zaczniemy bez nich, będą musieli schylić głowy przed osiągniętemi rezultatami. Jestem pewien mojego projektu. Prefekt, któremu wyłożyłem go po krotce, był zachwycony taniością jego i prostotą.
Nadzieja zwyciężenia morza rozgorączkowała go. Zachowywał on do niego żal i urazę od chwili, gdy mu w duchu przypisywał ruinę swoją, w sprawie eksploatacji traw morskich. Jeżeli nie śmiał lżyć go i przeklinać głośno, żywił ciągle nadzieję pomszczenia się na niem. A jakaż zemsta mogła być piękniejsza, jak zatrzymać go na drodze ślepego niszczenia, jak wykrzyknąć wszechwładnie: „nie pójdziesz dalej.“
Oprócz myśli o tej walce olbrzymiej, grała tu także pewną rolę i filantropja, która dopełniała miary jego egzaltacji. Gdy go matka widziała dnie całe siedzącego nad traktatami mechaniki i krającego kawałki drzewa, ze drżeniem przypomniała sobie dziadka jego, cieślę przedsiębiorczego i gorączkę, którego bezpożyteczne arcydzieło drzemało pod szklannym kloszem. Czyżby dla dokonania ruiny rodziny stary miał się we wnuku odradzać? Potem dała się przekonać. Jeżeli mu się uda, a naturalnie wierzyła, iż ubóstwianemu synowi udać się musi, będzie to nareszcie krok pierwszy, czyn piękny bezinteresowny, który co na świeczniku postawi; stąd z łatwością pójdzie wyżej, tak wysoko, jak sam zechce. Od tego dnia w całym domu nie mówiono o niczem więcej, jak o upokorzeniu morza, o skuciu go w łańcuchy u stóp tarasu, o doprowadzeniu go do posłuszeństwa psa karnego.
Projekt Lazara był zresztą, jak on sam mówił, nadzwyczaj prosty. Trzeba było tylko wbić w piasek ścianę z grubych pali przykrytych deskami, poza któremi przyniesiony przez fale muł, stworzy pewien rodzaj muru nieprzezwyciężonego, o który następnie rozbijać się będą bałwany morskie. Tak więc morze samo zbudować zmuszano redutę, która je zatrzymać miała. Pale, długie belki osadzone na silnych podstawach, wysunięte w morze przed ów mur z mułu dla łamania fal i zmniejszania ich siły, dopełniały tego systemu. Możnaby bvło zresztą, gdyby były fundusze dostateczne, zbudować dwie lub trzy palisady, czy groble, obszerne jakby pomosty, któreby wstrzymywały i umniejszały siłę najwyższych fal. Myśl pierwotną znalazł Lazar w „Podręczniku doskonałego cieśli“ starej książce z istnie naiwnemi tablicami, kupionej zapewne niegdyś przez jego działka, a obecnie z pyłu biblioteki wygrzebanej, ale myśl tę doskonalił, obszerne robił studja, pracował nad teorją sił, nad wytrzymałością materjałów i szczególnie okazywał się dumnym i nowo wynalezionej przez siebie kombinacji pali i ich pochylenia, która według jego przekonania czyniła rezultaty absolutnie pewnemu.
Paulinka jeszcze raz zainteresowała się jego pracami i studjami, i ona, tak jak Lazar posiadała żywą ciekawość ciągle drażnioną i ochotną do doświadczeń, która pobudzała ją do walki z czemś nieznanem. Ale zimniejsza i rozsądniejsza od niego, nie robiła sobie iluzji co do możliwości niepowodzenia. Gdy widziała morze w pełni przypływu, wzburzonemi bałwanami wstrząsające brzegiem, z wielką wątpliwością przenosiła wzrok na zabawki drewniane, które Lazar zbudował, modele ścian, palisad, grobli w minjaturze. Wielki pokój Lazara był teraz niemi przepełniony.
Pewnej nocy, młoda dziewczyna bardzo długo siedziała przy oknie. Od dwóch dni już kuzyn jej mówił, że wszystko spali; wieczorem przy stole wykrzykiwał, że pojedzie do Australji, kiedy niema dla niego miejsca we Francji. I o tem wszystkiem myślała, podczas gdy wzburzone morze całą siłą swych fal, w ciemnościach nocy, rozbijało się o Bonneville. Każde uderzenie bałwanów morskich wstrząsało nią, zdawało jej się, że słyszy w równych i regularnych odstępach jęki nieszczęśliwych, pochłanianych przez morze; wtedy głucha walka, jaką przywiązanie do pieniędzy staczało w duszy jej z dobrocią i litością, stała się niepodobną do zniesienia. Zamknęła okno aby nic więcej nie słyszeć. Ale roztrącające się o skały bałwany wstrząsały nią na łóżku. Dlaczegóż nie próbować choćby niepodobieństwa!? Jeżeli jest jakakolwiek możność ocalenia wioski, to cóż w porównaniu do tego znaczy kilkanaście tysięcy franków rzuconych w wodę. I zasnęła nad ranem myśląc o radości swojego kuzyna, który z swych czarnych wydobyty smutków, znalazłszy się może teraz właśnie na właściwej sobie drodze, szczęśliwym będzie przez nią i jej winien będzie wszystko.
Nazajutrz, zanim zeszła na dół, zawołała go. Śmiała się wesoło, gdy wszedł do jej pokoju.
— Wiesz co? śniło mi się, żem ci pożyczyła te dwanaście tysięcy franków, które ci są potrzebne do budowy.
Rozgniewał się, z wściekłością odmówił.
— Chcesz żebym pojechał!... chcesz mnie więcej nie widzieć!... Nie, dosyć już mam fabryki i tak, choć ci nic nie mówię, ze wstydu umieram.
W dwie godziny później przyjął jej ofiarę, ściskając jej ręce z czułą serdecznością. Zresztą była to prosta pożyczka, pieniądze jej nie mogły przepaść, zatwierdzenie subwencji przez radę jeneralną departamentu, szczególnie wobec rozpoczęcia wykonania projektu, nie podlegało żadnej wątpliwości. Tegoż wieczora wezwano cieślę z Arromanches. Odbywały się konferencje i narady bez końca, przechadzki wzdłuż wybrzeża, zacięte dyskusje nad kosztorysem. Dom cały tracił głowę z tego powodu.
Pani Chanteau jednakże uniosła się i rozgniewała, gdy się dowiedziała o pożyczce dwunastu tysięcy franków. Lazar zdziwiony nie rozumiał, czego chce od niego. Matka dziwne jakieś stawiała mu argumenta. Rozumie się mówiła, że się pożycza od czasu do czasu od Paulinki drobnych jakichś sum, ale teraz znowu będzie jej się wydawało, że się w niczem bez niej obejść nie można, lepiej było prosić ojca Ludwiki o otwarcie kredytu, nawet Ludwika, która ma dwakroćstotysięcy franków posagu, nie wysuwa się tak naprzód ze swemi pieniędzmi. Ta cyfra dwakroćstotysięcy franków wracała ciągle na usta pani Chanteau i zdawało się, że ma jakąś złość do tego majątku, który się tam w kiniku roztopił i który teraz topnieje w komodzie.
Chanteau, przez żonę obałamucony, również okazywał pewne niezadowolenie. Paulinka doznawała z lego powodu wielkiej przykrości; nawet oddając pieniądze swoje, czuła się mniej kochaną niż dawniej, dokoła niej gromadziła się jakaś niechęć, której przyczyny nie mogła sobie wytłumaczyć, a która z dniem każdym wzrastała. Doktór Cazenove mruczał także, gdy go się dla formy o radę pytała, ale zmuszony był odpowiadać „tak“ na wszystkie pożyczki mniejsze i większe. Rola kuratora była dla niego czystą ułudą, był bezbronnym w tym domu, w którym go przyjmowano jak dawnego przyjaciela. W dniu tej dwunastotysięcznej pożyczki postanowił on zrzucić z siebie wszelką odpowiedzialność.
— Moje dziecię — rzekł, biorąc na bok Paulinkę — nie chcę już być dłużej twoim wspólnikiem. O radę mnie się więcej nie pytaj, rujnuj się jeżeli ci tak serce dyktuje, ale mnie za parawan nie używaj. Wiesz dobrze, że wobec próśb waszych oprzeć się nie mogę, a serjo ci mówię, cierpię później z tego powodu i czuję, że sumienie moje coraz się bardziej wala i czarniejszem staje... Wolę już nie wiedzieć o tem, czego pochwalić nie mogę i nie chcę.
Patrzyła na niego bardzo wzruszona, oczyma od łez wilgotnemi. Potem po dosyć długiem milczeniu rzekła:
— Dziękuje, dobry panie doktorze... ale czyż tak nie lepiej?... Mniejsza o pieniądze, Jeśli się czuję szczęśliwą!
Wziął jej ręce w swoje, uścisnął ją po ojcowsku i z smutnym wzruszeniem rzekł:
— Tak, jeśli jesteś szczęśliwą... Ale... nieszczęście okupuje się czasem równie drogo jak szczęście.
Rozumie się, że w zapale wojny wydanej morzu, Lazar opuścił i zarzucił zupełnie muzykę. Warstwa kurzu grubiała coraz bardziej na fortepianie, a partycja wielkiej jego symfonji wróciła znowu do głębi szuflady i to jeszcze dzięki Paulince, która zabrała rozrzucone arkusze ze stołu, a nawet z pod stołu. Zresztą niektóre części już go nie zadawalniały, tak naprzykład, rozkosz ostatecznego unicestwienia oddana w sposób dosyć zwykły w tempie walca, pozostawiała wiele do życzenia, — zdawało mu się, żeby jakoś lepiej było, gdyby była wyrażoną w tempie marsza, coraz bardziej się zwalniającem. I zapał jego żądzy, porywy krwi gorącej, niepokój wobec ciągłej styczności z młodą dziewczyną, wszystko to uleciało z gorączką genjusza. Było to arcydzieło odłożone do lepszych czasów, wielka namiętność, której chwile i siłę zdawał się móc przyspieszyć lub opóźnić. Znowu traktował swoją kuzynkę jako starą przyjaciółkę, jak żonę przyszłą, którą poślubi w chwili, gdy on otworzy ramiona. Z drugiej strony, od wiosny nie żyli już ze sobą tak ściśle zamknięci, wiatr ochładzał rumieńce ich policzków. Wielka izba była już pusta, oboje spędzali czas na skalistem wybrzeżu przed Bonneville, studjując punkta gdzie miały być wzniesione palisady, groble, tamy. Często, zmoczeni do nitki, wracali znużeni i czyści jak w dawno ubiegłych dniach dzieciństwa. Gdy Paulinka dla podrażnienia go, grała sławny marsz śmierci. Lazar wykrzykiwał:
— Dajże pokój! cicho bądź!... a to głupstwa dopiero.
Tegoż samego dnia, kiedy się odbywała pierwsza konferencja z cieślą, stary Chanteau doznał nowego ataku podagry. Teraz kryzysy wracały prawie co miesiąc; sole salicylowe, które z początku ulgę przynosiły, teraz zdawały się potęgować cierpienie. I Paulinka znowu po dwa tygodnie była jakby przykuta do łoża swego wuja. Lazar, który studja swe na wybrzeżu dalej prowadził, zaczął zabierać z sobą Ludwikę, oddalając ją w ten sposób do chorego, którego krzyki ją przerażały. Zajmowała ona pokój tak zwany dla przyjaciół, położony właśnie nad dawnym salonem, który był teraz sypialnią starego, toteż aby módz spać w nocy, musiała sobie zatykać uszy i zagłębiać głowę w poduszki. Na zewnątrz, gdy go już nie słyszała, była znowu wesoła, uśmiechnięta, zachwycona przechadzką zapominała o nieszczęśliwym, który tymczasem wrzeszczał w niebogłosy.
Były to dwa rozkoszne tygodnie. Z początku młody człowiek ze zdziwieniem patrzył na nową swoją przyjaciółkę i towarzyszkę. W porównaniu z tamtą była to zmiana zupełna, ta krzyczała na widok najmniejszego raczka lub ślimaka, który przesuwał się koło jej bucika; zdawało jej się, że już się topi, gdy miała przeskoczyć przez kałużę. Żwir i piasek ranił jej małe nóżki, parasolki nigdy nie zamykała, rękawiczki miała długie aż do łokcia, ciągle zachowując jak największą staranność, aby na działanie słońca nie wystawiać choćby najmniejszego kawałeczka swej skórki delikatnej. Później po pierwszych zdziwieniach podbiła co tak bojaźliwością z wdzięcznemi minkami, tą słabością w każdej chwili jego opieki wzywającą. Od tej nie tylko świeżość go zalatywała, upajała go ona zapachem heljotropu i nareszcie nie czuł przy sobie chłopca młodszego, biegnącego za nim, ale kobietę, której pończoszka dostrzeżona przy silniejszym powiewie wiatru, krew mu w żyłach burzyła. A jednak, ta była mniej piękną niż tamta, ta była starsza i już zblakła nieco, ale miała jakiś wdzięk pieszczotliwy, małe jej i giętkie członki, zdawały się poddawać tylko, cała jej osóbka zalotna rozpływała się w obietnicach szczęścia. Zdawało mu się, że ją jak coś zupełnie nowego odkrywał, nie poznawał w niej szczupłej dziewczynki, dawnej swej znajomej. Czyż to być może, myślał, żeby długie lata pobytu na pensji, zrobiły z tamtej małej tę pannę tak pociągającą, a noszącą w głębi przezroczych swych oczu cały, fałsz swego wychowania!? I powoli nabierał ku niej dziwnego pociągu, namiętności zepsutej; dawna przyjaźń dziecięca zamieniła się w zmysłowe, wyrafinowane podrażnienie.
Gdy po dwóch tygodniach nareszcie Paulinka opuścić mogła pokój chorego i znowu poszła z nimi na wybrzeże, odrazu spostrzegła pomiędzy Lazarem a Ludwiką coś nowego, jakieś spojrzenia, śmiechy, do których ona nie należała. Chciała, żeby jej wytłumaczyli co ich bawi i ją to jakoś nie rozśmieszało. Z początku traktowała ich po macierzyńsku, jak szaleńców młodych, jak dzieci, które byle co bawi. Później jednak posmutniała, każda przechadzka zdawała się być dla niej przymusem i fatygą. Nie skarżyła się zresztą wcale, mówiła tylko o ciągłych migrenach, a gdy jej kuzyn radził, żeby nie wychodziła, gniewała się i nie opuszczała go ani na krok w domu nawet. Pewnej nocy około godziny drugiej, Lazar pracował jeszcze nad jakimś planem. Wtem posłyszał kroki w blizkości, zdziwiony otworzył drzwi, a zdziwienie jego wzmogło się jeszcze bardziej, gdy ujrzał ją w spódniczce, bez światła, pochyloną nad poręczą schodów, jakby słuchała szmerów w pokojach o piętro niżej będących. Powiedziała mu, że zdawało jej się, iż słyszy jęki, ale kłamstwo to zaczerwieniło jej policzki. On zarumienił się także, jakby się czegoś domyślał. Od tego czasu, bez żadnych innych nieporozumień, głuchy jakiś gniew panował między nimi. On odwracał głowę, wzruszał ramionami, znajdował ją śmieszną w jej nadąsaniu o jakieś dzieciństwo, podczas gdy ona coraz smutniejsza nie zostawiała go ani na chwilę sam na sam z Ludwiką, studjując najmniejsze ich gęsta, wijąc się z bólu serdecznego w nocy w łóżku, gdy wieczorem widziała ich mówiących do siebie coś pocichu w powrocie z wybrzeża.
Tymczasem roboty postępowały. Cały oddział cieśli, po zbiciu grubych desek na linji pali, zakładał właśnie pierwszą tamę. Miała to być zresztą tylko próba, spieszono się przed nadejściem wielkiego przypływu. Jeżeli ta ściana wytrzyma, zabiorą się do dopełnienia całego systemu obrony. Na nieszczęście pogoda była straszna, deszcz ulewny padał ciągle, a mimo to wszyscy mieszkańcy Bonneville codzień wychodzili na wybrzeża dla przyjrzenia się postępowi robót. Nakoniec rano w dniu, w którym spodziewano się wielkiego przypływu, czarne jak atrament chmury zaległy horyzont i zaciemniały sobą fale morskie. Od godziny ósmej deszcz zdwoił się w sile, przejmującą mgłą zapełniając całą przestrzeń. Smutek był wielki, gdyż oddawna projektowano sobie wycieczkę z całą rodziną, dla zobaczenia jak się zachowują deski i pale wobec potężnych bałwanów morskich.
Pani Chanteau postanowiła zostać w domu przy mężu, jeszcze bardzo cierpiącym. Robiono wszystko, co było można, aby zatrzymać też i Paulinkę, która od kilku dni cokolwiek cierpiała na gardło. Była ona lekko zaziębiona, w wieczór przejmowały ją gorączkowe dreszcze. Ale nie chciała słuchać żadnych rad i o ostrożności mówić sobie nie dała. Kiedy Lazar i Ludwika idą na wybrzeże, to i ona też pójdzie. Ta Ludwika wyglądająca tak delikatnie, tak niby każdej chwili zemdlenia bliska, posiadała w istocie wielką nerwową siłę, gdy ją myśl o jakiejś przyjemności na nogach trzymała.
Po śniadaniu wyszli więc we troje. Silny wiatr rozpędził właśnie na chwilę chmury, głośny śmiech tryumfu powitał tą niespodziewaną radość. Na niebie okazały się całe obrazy niebieskie, po których tylko drobniutkie ułamki chmur się przesuwały. Obie panny z równym uporem postanowiły wziąść tylko parasolki, bo na cóż się obciążać niepotrzebnie, mówiły. Lazar tylko wziął parasol. Zresztą on odpowiadał za ich zdrowie, przekonany, że znajdzie przecież jakieś dla nich schronienie, gdyby ulewa rozpoczęła się na nowo.
Paulinka i Ludwika szły naprzód, ale gdy doszły do spadzistości, która z wioski ku wybrzeżu prowadziła, Ludwika poślizgnęła się na wodą zlanej ziemi i Lazar podbiegł ku niej, ofiarując swoją pomoc, Paulinka musiała iść za niemi, wesołość Jej początkowa zniknęła, podejrzliwy jej wzrok zauważył, iż łokieć Lazara nieustannie jakby naumyślnie poddawał się pod ucisk pochylonej postaci Ludwiki. Niezadługo nie widziała już nic więcej, tylko to pieszczotliwe dotknięcie; wszystko dla niej zniknęło: i wybrzeże, na którem rybacy z wioski czekali niedowierzająco, i wznoszące się morze, i ściana z drzewa, już biała od piany morskiej. Na horyzoncie zwiększała się coraz bardziej i rozszerzała czarna kresa, chmury w galopie burzy pędziły po niebie.
— Niech djabli wezmą — szepnął młody człowiek, oglądając się — znowu będzie potop... Ale zanim ulewa nadejdzie, przecież coś zobaczymy, a jak już bądzie czas, to się schronimy tam naprzeciwko do Hontelardów.
Przypływ postępował z irytującą powolnością, wiatr bowiem wiał wprost przeciw niemu. Zapewne też tenże wiatr zmniejszył i siłą przypływu, który, jak się spodziewano, powinien był być bardzo wielki. Nikt jednak nie opuszczał wybrzeża, tama do połowy przykryta, funkcjonowała bardzo dobrze przerzynając fale, których spadająca na boki woda odbijała się w drobnym pyle, spadając aż u nóg zdumionych widzów. Istotnym tryumfem była wytrzymałość zwycięska pali, za każdym razem, gdy przykrywał je nowy bałwan niosący z sobą żwir i piasek z pełnego morza, słyszano masy te spadające z drugiej strony ściany, wydające odgłos, jakby jednym rzutem wyładowanego wozu kamieni, a mur ten, który się zaczynał budować, to było właśnie dopięcie celu, to było początkiem urzeczywistnienia obiecanego wału.
— A nie mówiłem wam! — wołał Lazar. — Teraz możecie sobie wszyscy drwić z morza.
Przy nim stojący Prouan, od trzech dni ciągle pijany, kiwał głową, jąkając:
— Trzeba to będzie panie widzieć, jak będzie wiatr stamtąd, do góry...
Inni rybacy milczeli, ale po skrzywieniach ust Cucha i Hontelaida, łatwo poznać było można, że bardzo mało mieli zaufania do tych wszystkich machinacji. Przytem wcale by nie chcieli widzieć jakiegoś tam mieszczucha zwycięzcą nad tem morzem, które ich zabijało, obiecywali sobie uśmiać się porządnie w dniu, w którym wzburzone bałwany porwą i rozrzucą te belki jak źdźbła słomy. Wprawdzie przytem i kawał ich ziemi, i chata, jaka mogły pójść z wodą, ale to wszystko jedno, zawsze to będzie śmieszne.
Nagle wybuchnęła ulewa, grube krople spadały z ołowianych chmur, które pokryły prawie cały horyzont.
— To nic, poczekajmy jeszcze chwilę — wołał Lazar rozgorączkowany. — Patrzcie; ależ patrzcie! ani jeden pal nie drgnął nawet.
Otworzył parasol nad głową Ludwiki. Ta ostatnia z minką przepióreczki przestraszonej, jeszcze się bardziej ku niemu przycisnęła, a Paulinka zapomniana patrzyła na nich ciągle głuchą wściekłością przejęta; zdawało jej się, że w twarz ją bije ciepło ich uścisków. Deszcz lał strumieniami. Lazar nagle odwrócił się.
— Cóż to! — zawołał — czyś oszalała? otwórz przynajmniej parasolkę!
Stała wyprostowana, jakby zesztywniała pod tą ulewą, której czuć się nie zdawała, i odpowiedziała głosem szorstkim.
— Daj mi pokój, tak mi dobrze.
— Lazarze, proszę cię, — błagała Ludwika przerażona — zmuś ją, niech przyjdzie tu do nas, zmieścimy się we troje.
Ale Paulinka, w uporze z szalonego gniewu wynikającym, odpowiedzieć nawet nie raczyła. Było jej tak dobrze i nie było potrzeby jej przeszkadzać. Gdy prośby nie pomogły, Lazar po chwili zawołał:
— Co za głupstwa! Biegnijmy do Hontelardów.
Odpowiedziała ostro i stanowczo:
— Biegnijcie, gdzie się wam podoba; kiedy się przyszło zobaczyć, ja chcę widzieć.
Rybacy już schronili się do domów, ona pozostała, stojąc tak ciągle na ulewnym deszczu nieruchomie, zwrócona ku belkom, które całkowicie przez fale przykryte zostały. Widok ten zdawał się się ją pochłaniać, pomimo wznoszącego się jakby pyłu drobnych kropel wody, w którym wszystko niknęło, pyłu powstającego z silnych uderzeń kropel deszczu o fal powierzchnię. Z sukni jej lała się strumieniami woda, w miejscach gdzie bardziej ubranie jej przylegało do ciała, na ramionach i plecach ukazywać się poczęły szerokie plamy czarne. Pomimo to, nie opuściła wybrzeża, aż do chwili, gdy wiatr zachodni rozpędzi! chmury.
Wszyscy troje powracając milczeli. Ani jednego słowa o całej tej historji nikt nie pisnął, ani wujowi, ani ciotce. Paulinka pobiegła na górę szybko zmienić bieliznę, podczas gdy Lazar z zapałem opowiadał o udaniu się doświadczenia. Wieczorem przy stole objawił się nowy atak gorączki, ale Paulinka utrzymywała, że jej nic nie jest, pomimo widocznej trudności, jaką miała przy połykaniu każdego kawałka. Wkońcu nawet niegrzecznie odpowiedziała Ludwice, która niepokoiła się czule i pytała nieustannie — jak się czuje, czy jej nie lepiej.
— Już doprawdy staje się nieznośną z tą jakąś ciągłą złością — szepnęła poza nią pani Chanteau. — Nie warto się do niej odzywać.
Tejże samej nocy około godziny pierwszej, obudzi! Lazara odgłos kaszlu gardłowego, tak suchego i bolesnego, że aż usiadł na łóżku, chcąc słuchem dociec co to takiego się dzieje. W pierwszej chwili pomyślał o matce, potem, gdy coraz bardziej natężał ucho, nagły upadek jakiegoś ciała, wskutek czego posadzka zadrżała, zmusił go do zerwania się na równe nogi i ubrania się jak najprędzej. Nie mogło to być gdzieindziej jak u Paulinki; to co upadło, upadło tuż za poblizką ścianą. Drżącemi palcami chwytał i łamał zapałki, nie mogąc dobyć ognia. Nakoniec zdołał zapalić świecę i wybiegłszy z nią na korytarz, ze zdziwieniem dostrzegł drzwi pokoju naprzeciwko uchylone. Tuż przy progu z drugiej strony drzwi, wyciągnięta na ziemi leżała Paulina nieprzytomna.
— Co to jest!? — wykrzyknął. — Poślizgnęłaś się i upadłaś. — Myśl, że znów dla podsłuchiwania chodziła poomacku, przebiegła mu przez głowę. Ale nie odpowiadała mu, nie poruszała się i leżała jak nieżywa z oczyma zamkniętemu. Nie ulegało wątpliwości, iż musiała się zerwać dla wezwania pomocy i nie mając już sił dosyć po temu, padła tu nieżywa czy zemdlona.
— Paulinko, przemów do mnie! odpowiedz mi, błagam clę, co ci jest? co cię boli!?
Pochylił się nad nią i oświecił jej twarz. Mocno czerwona, wydawała się jak gdyby ją straszna gorączka trawiła. Instynktowne uczucie zakłopotania, którego w niepewności jakiejś przez chwilę trzymało Iinie pozwalało pochwycić jej na ręce i zanieść na łóżko, ustąpiło natychmiast pod wpływem braterskiej troskliwości. Pochwycił ją pod ramiona i położywszy, trzeźwił i wypytywał.
— Na Boga, przemów! zaklinam cię... zraniłaś się może!?
Wskutek wstrząśnienia jakiego doznała bezwiednie otworzyła oczy i nie mogąc przemówić, patrzyła nieruchomie na niego. On wypytywał ją ciągle, aż nakoniec zdobyła się na tyle siły, iż podniosła rękę do szyi.
— A więc cię gardło boli?
Głosem zmienionym i świszczącym z trudnością, bardzo cicho, rzekła:
— Nie zmuszaj mnie do mówienia, proszę cię, za wielką mi to trudność czyni.
I znowu porwał ją silny atak kaszlu gardłowego, tego kaszlu, którego odgłos go obudził. Twarz siniała i ból stał się tak gwałtownym, że oczy jej napełniły się wielkiemi łzami. Podniosła obie ręce i starała się ścisnąć niemi głowę, w której skroniach pulsa biły jak młotem.
— To dzisiejsza ulewa, jąkał bezmyślnie. — Bo też jak to było nierozsądnie, taka słaba jakaś już wprzód była...
Zatrzymał się spotkawszy spojrzenie jej błagalne. Prawie bezwiednie poszukał ręką kołdry i zatulił ją aż pod szyję.
— Otwórz usta, pozwól niech zobaczę...
Zaledwie mogła rozchylić szczęki. Przysunął bliżej świecę i z trudnością dojrzał głębię gardła błyszczącą, suchą, mocno zaczerwienioną. Było to widocznie Zapalenie gardła, ale ta straszna gorączka, ten ból głowy przerażał go co do natury tego zapalenia. Oddech chorej był tak utrudniony, iż widocznem było, że się dusi. Ogarnęła go szalona trwoga, że mu w oczach skona. Nie mogła wcale przełykać, a sam ruch dla połknięcia śliny zrobiony, wstrząsał nią całą. W nowym ataku kaszlu straciła przytomność. Lazar rozszalały podbiegł do drzwi pokoju Weroniki i, nie mogąc znaleźć klamki, począł bić w nie pięściami, wołając:
— Weroniko! Weroniko!! wstawaj, Paulinka umiera!
Gdy Weronika przerażona, na wpół odziana, weszła do pokoju panienki, znalazła go biegającym po pokoju i klnącym.
— Nędzna, nikczemna dziura! zdechnąć tu można jak pies! Po pomoc dwie mile.
Zwrócił się ku służącej.
— Postaraj się znaleźć kogo, niech kto idzie sprowadzić doktora natychmiast!
Zbliżyła się do łóżka, spojrzała na chorą, a widząc ją tak czerwoną, dotknięta w rosnącem właśnie uczuciu dla tego dziecka, które z początku nienawidziła, rzekła poprostu:
— Idę sama... to będzie prędzej... Pani może przecież rozpalić ogień tam na dole, jeśli będzie trzeba.
I jeszcze zaspana włożyła na nogi grube trzewiki, owinęła się szalem i, obudziwszy po drodze panią Chanteau, puściła się wielkiemi krokami po błotnistej drodze ku Arromanches. Druga godzina biła na wieży kościoła, noc była tak ciemna, że nie widząc na dwa kroki przed sobą, Weronika potykała się o kupy kamieni.
— Co to jest! co się stało? — zapytała pani Chanteau, wchodząc na drugie piętro.
Lazar nie odpowiadał prawie. Wyrwawszy drzwi szafy bibljotecznej, pochwycił z niej dawne swe książki medyczne i pochylony nad komodą, drżącemi palcami przewracając karty, starał się przypomnieć sobie to, czego się dawniej uczył. Ale wszystko mu się w głowie mieszało, gmatwało, wracał co chwila do spisu rzeczy i nie znajdował nic.
— To pewno być musi silna migrena — powtarzała pani Chanteau. usiadłszy. — Najlepiej by było zostawić ją w spokoju, niech śpi.
Słysząc to, wybuchnął gniewem.
— Migrena, dobrze mamie mówić migrena!... Drażni mnie najokropniej ten twój spokój matko!... Trzeba zejść chociaż wody zagrzać, nim doktór przybędzie.
— Nie potrzeba niepokoić Ludwiki, nieprawdaż? — zapytała jeszcze.
— Nie, nie, nie potrzeba nikogo, nie budzić wcale. Zawołam...
Gdy został sam, powrócił do łóżka i wziął za rękę Paulinkę dla policzenia pulsacji. Znalazł sto piętnaście uderzeń na minutę. Uczuł, że rozpalona jej ręka ściska przeciągle jego rękę. Młoda dziewczyna, której ciężkie powieki ciągle były zamknięte, w uścisku tym wyrazić chciała podziękowanie i prośbę o przebaczenie. Jeśli nie mogła uśmiechnąć się do niego, chciała mu dać poznać, że słyszała wszystko, że była bardzo wdzięczna za to, że go czuje tu, przy sobie, że już o tamtej nie myśli. Zwykle okazywał on wstręt do wszelkiego cierpienia, uciekał za najmniejszą słabością kogoś z rodziny; niezdolny do pielęgnowania chorych — tak mało, jak mówił, był pewnym swoich nerwów, iż w każdej chwili obawiał się wybuchnąć płaczem. To też doznawała ona zdziwienia i zarazem wielkiej wdzięczności, widząc go poświęcającego się dla niej w ten sposób. On sam nie mógłby powiedzieć, jakie to było to uczucie gorące, które go podtrzymywało i sprawiało, że sobie tylko ufał, iż jej ulgę przyniesie. Gorący uścisk jej małej rączki wzrusza go, chciał ją uspokoić.
— To nic najdroższa... Cazenove zaraz przyjedzie... Przedewszystkiem nie bój się tylko.
Nie otwierała oczu, ale złamanym swym głosem szepnęła:
— O! ja się nie boję... To ciebie kłopocze i dlatego mi przykro.
Potem jeszcze ciszej, tak, że zaledwie mógł dosłyszeć, dodała:
— Co? przebaczysz mi... byłam dziś brzydka, niegrzeczna...
Pochylił się, chcąc ją pocałować w czoło, jak żonę, ale nie mógł tego uczynić, musiał się cofnąć, gdyż łzy go dusiły. Przyszło mu na myśl przygotować przynajmniej w oczekiwaniu doktora coś uspakajającego. Mała apteczka Paulinki była tuż w szufladce stolika zamknięta. Ale bał się, aby się nie pomylić; począł się jej samej dopytywać, co się we flaszeczce znajduje, nakoniec zdobył się na tyle tylko, że wlał kilka kropel morfiny do szklanki wody z cukrem. Gdy połykała łyżeczkę tego płynu, ból był widocznie tak silny, że bał się dodać jej drugą. Tyle tylko zrobić potrafił, nie czuł się na siłach spróbować czegoś więcej. Oczekiwanie stawało się dlań strasznem. Gdy nie mógł już patrzeć na jej cierpienia, stojąc na chwiejących się nogach przed jej łóżkiem, wracał uparcie do swoich książek, przekonany, że znajdzie nareszcie opis choroby i lekarstwo na nią. Czyżby to miała być błonica? — myślał — a jednak nie zauważył grzybków na tylnej ścianie gardła i bezustannie czytał: odczytywał opis błonicy i środki ratunku, gubiąc się w długich frazesach, których sensu pochwycić nie był wstanie, pilnie sylabizując niepotrzebne szczegóły, jak dziecko, uczące się na pamięć lekcji, której nie rozumie. W chwilę później, trudniejszy jej oddech przyprowadzał go napowrót do łóżka, drżącego, w głowie mu szumiały termina naukowe, których twarde i trudne zgłoski zdwajały jego niepokój.
— Cóż tam? — zapytała pani Chanteau, która wróciła na górę pocichu.
— Ciągle toż samo — odpowiedział i w uniesieniu gniewu dodał — straszna rzecz ci doktorzy, możnaby umrzeć sto razy, zanim przyjedzie.
Ponieważ drzwi były otwarte, Maciek, który sypiał pod stołem w kuchni, ze zwykłą sobie manią chodzenia za domowemi po wszystkich pokojach, wszedł też na drugie piętro. Stąpanie jego po korytarzu rozlegało się tak, jakby kroki człowieka w pantoflach filcowych. Bardzo był kontent z tej wyprawy nocnej, chciał skoczyć na łóżko Paulinki i zaczął kręcić się w kółko, goniąc za swoim własnym ogonem, jak zwierzę nieświadome żałoby pana swego. Lazar, doprowadzony do wściekłości tą radością nie na miejscu, kopnął go nogą.
— Pójdziesz! bo cię zaduszę!... czy nie widzisz durniu jeden!
Pies zdziwiony tem, że go biją, podniósł głowę do góry, począł węszyć i jakby nagle zrozumiawszy, wsunął się pod łóżko smutnie i pokornie. Gwałtowność Lazara wzglądem psa oburzyła panią Chanteau. Nie czekając więcej, wyszła z zamiarem wrócenia do kuchni, we drzwiach tylko już będąc, rzekła sucho:
— Woda już gorąca... jak ci będzie potrzeba...
Lazar słyszał, jak schodząc po schodach mruczała mówiąc: to złość bierze patrzeć, żeby tak bić biedne zwierzę, że gdyby została, toby i jej się dostało on, który zwykle był dla matki nadzwyczaj grzeczny i uległy, teraz z wściekłością pogroził za nią tylko. Co minuta wracał zobaczyć, co się dzieje z Paulinką. Teraz, zwyciężona przez gorączkę, leżała bezwładnie i w strachu przejmującej ciszy pokoju słychać było tylko chrapliwy i trudny jej oddech, który powoli zdawał się przechodzić w rzężenie konania. Trwoga go przejmowała, bezrozumna, szalona. Udusi ją, jeśli pomoc nie najdzie. Gorączkowo biegał po pokoju, co chwila spoglądając na zegar. Dochodziła trzecia. Weronika nie mogła być jeszcze u doktora. Wzdłuż drogi do Arromanches w cieniach nocy biegł za nią myślą: już teraz minęła lasek sosnowy, już jest przy mostku, zyskałaby pięć minut, żeby zbiegła z górki kłusem na przełaj. Pochwyciła go nieprzeparta potrzeba dowiedzenia się czegoś, otworzył okno, choć w tych przepaściach cieniów nic dojrzeć nie mógł. Daleko na końcu wioski jedno tylko światło błyszczało, zapewne latarnia jakiegoś rybaka, dążącego ku morzu. Był to widok ponury i smutny, odosobnienie i cisza głucha, w której zdawało mu się, że życie wszystko ucieka i zamiera. Zamknął okno, potem otworzył je znowu, aby po chwili znowu zamknąć. Stracił pojęcie o czasie; zdziwił się, gdy usłyszał bijącą godzinę trzecią. Teraz już doktór kazał zaprząc, już powozik jego toczy się po drodze, żółtem okiem swej latarni roztrącając cienie. Lazar tak był oszołomiony niecierpliwością wobec coraz trudniejszego oddechu chorej, iż z przerażeniem zerwał się na nogi, gdy około czwartej odgłos szybkich kroków dał się słyszeć na schodach.
— A przecież jesteś pan? — wykrzyknął.
Doktór Cazenove kazał zaraz zapalić drugą świecę dla zbadania gardła Paulinki. Lazar trzymał jedną, tymczasem Weronika rozczochrana przez wiatr, na pół tylko odziana, zaszargana do kolan, stojąc w nogach łóżka, przysuwała drugą świecę. Pani Chanteau patrzyła zdaleka. Chora wpół senna nie mogła otworzyć ust bez jęku. Gdy ją ostrożnie l troskliwie ułożył napowrót w łóżku, doktór bardzo niespokojny w chwili wejścia, teraz ze spokojniejszą już miną wrócił na środek pokoju.
— Ta Weronika porządnego mi napędziła strachu, rzekł. — Sądząc po nadzwyczajnych okropnościach, jakie mi opowiadała, myślałem o jakiemś otruciu się... Patrzcie, mam pełne kieszenie lekarstw i antydotów.
— To zapalenie gardła, nieprawdaż? — zapytał Lazar.
— Tak, proste zapalenie, natychmiastowego niebezpieczeństwa niema.
Pani Chanteau przybrała tryumfującą miną, jakby chciała zaznaczyć, że ona o tem dobrze wiedziała.
— Niema narazie niebezpieczeństwa? — powtórzył Lazar, którego trwoga nie ustąpiła jeszcze.— Ale, panie doktorze, czy się pan obawia komplikacji jakichś.
— Nie, — odparł doktór po chwili wahania — chociaż z temi djabelskiemi chorobami nigdy niczego nie można być pewnym.
W danej chwili, zdaniem doktora, nic przedsiębrać nie było można. Chciał zatrzymać się do jutra z puszczaniem krwi. Potem, gdy młody człowiek błagał go, aby starał się przynajmniej ulżyć cierpieniu, Cazenove postanowił spróbować synapizmów. Weronika przyniosła miednicą z wodą ciepłą i doktór sam przykładał zwilżone płatki, przesuwając je wzdłuż nóg od kolan do kostek. Było to tylko jednem cierpieniem więcej, gorączka ciągle bardzo silna trwała bezustannie. Płukania łagodzące zostały także zakazane, pani Chanteau przygotowała sama wywar z liści cierniowych, ale i tego trzeba było zaprzestać, gdyż ból dotkliwy czynił niemożliwem wszelki ruch gardłem. Była godzina blizko szósta rano, świtać zaczynało, gdy doktór odchodził.
— Wrócą około południa — rzekł do Lazara w sieni. — Uspokójcie sią, niema nic złego, tylko cierpi biedaczka.
— I to pan nazywasz nic złego — cierpienie — wykrzyknął młody człowiek, którego choroba oburzała. — Cierpienie istnieć nie powinno!
Cazenove spojrzał na niego, potem wobec tak dziwnej pretensji wzruszył tylko ramionami. Gdy Lazar powrócił do pokoju, wysłał matką i Weroniką, żeby poszły się przespać, on sam nie mógłby zasnąć. I widział, jak się powoli, stopniowo rozwidniało w pokoju, gdzie wszystko było rozrzucone. Przyglądał się temu smutnemu brzaskowi, jaki zwykle bywa po nocach cierpienia. Z czołem przyciśniętem do szyby, z rozpaczą wpatrywał się w chmurne niebo, gdy wtem nagle usłyszał, szelest jakiś. Odwrócił się myśląc, że Paulinka się podnosi, był to Maciek zapomniany przez wszystkich, który, opuszczając nareszcie swoje schronienie pod łóżkiem, wysunął się i zbliżył do łóżka dziewczyny, której jedna ręka leżała na kołdrze. Pies zaczął lizać tę rękę z taką delikatnością i taką w swych ślepiach słodyczą, że Lazar, wzruszony do głębi, wziął go za szyję i pieszczotliwie rzekł:
— Widzisz, mój biedny stary, pani chora!... Ale ni; bój się, to nic... jeszcze będziemy latali we trójkę po wybrzeżu.
Paulinka otworzyła oczy i mimo bolesnego skrzywienia twarzy, uśmiechnęła się.
Odtąd zaczęła się egzystencja pełna trosk i niepokojów, życie trwożliwe, jak zwykle w pokoju chorego Lazar, ulegając uczuciu dzikiego prawie przywiązania, wypędzał z niego wszystkich, zaledwie pozwalał matce i Ludwice wejść rano na chwilę, dla dowiedzenia się o stanie zdrowia chorej i dopuszczał tylko Weronikę, w której odgadywał czułość prawdziwą. W pierwszych dniach pan Chanteau próbowała wytłumaczyć mu nieprzyzwoitość tego pielęgnowania chorej panienki przez młodego człowieka, ale rozgniewał się i oburzył wykrzykując, że przecież jest prawie jej mężem i że przecież i lekarze pielęgnuje chore kobiety. W istocie między nimi nie było tej zwyklej wstydliwości i pruderji, zresztą cierpienie, a może śmierć blizka, znieczulały zmysły. Oddawał jej wszystkie drobne przysługi, podnosił ją, układał napowrót na łóżku, jak brat współczujący, który w tem ciele upragnionem a cierpiącem, nie widział nic, jeno gorączkę, która je trawiła. Było to jakby przedłużenie ich dzieciństwa, kiedy oboje zdrowi kąpali się razem w morzu i kiedy jak małego chłopaczka ją traktował. Świat cały niknął, nie istniało dla niego nic, nic, tylko lekarstwo, jakie wypić miała, zapowiedziane polepszenie na próżno oczekiwane z godziny na godzinę, drobne szczegóły życia zwierzęcego, nabierające nagle szczególnej ważności, decydujące o radości lub smutku dnia całego. I noce następowały po dniach, egzystencja Lazara była jakby zawieszona nad przepaścią, z obawą w każdej chwili zapadnięcia się w czarną otchłań rozpaczy.
Co rano doktór Cazenove odwiedzał Paulinkę nawet czasami wracał wieczorem po obiedzie. Od drugiej wizyty był zdecydowany na obfite krwi puszczenie, ale gorączka, która z początku ustępować się zdawała, wróciła tem silniejsza. Dwa dni minęło, doktór był widocznie zaniepokojony, nie pojmując tej uporczywości choroby. Ponieważ zaś Paulinka coraz większej doznawała trudności przy otwieraniu ust, nie mógł zbadać wnętrza gardła, które mu się wydawało spuchnięte i fjoletowo czerwone. Wreszcie chora skarżyła się na rwanie coraz silniejsze, od którego zdawało jej się, że jej gardło pęknie. Doktór rzekł jednego ranka do Lazara:
— Przypuszczam wrzód...
Młody człowiek zaprowadził doktora do swego pokoju. Właśnie wczoraj, przewracając swój dawny podręcznik patologji, czytał rozdział o wrzodach w głębi gardła, które pękają wewnątrz i mogą sprowadzić śmierć przez zaduszenie, zalewając przewód oddechowy. Blady i drżący zapytał:
— A więc jest zgubiona!?
— Mam nadzieję, że nie — odpowiedział doktór — zobaczymy.
Ale sam nie ukrywał swego niepokoju. Wyznawał z pokorą bezsilność swoją prawie zupełną w danym wypadku. Jakżeż tu szukać tego wrzodu w głębi ust zaciśniętych? A zresztą i otworzyć go przedwcześnie też jest niebezpiecznie. Najlepiej zdaniem jego było pozostawić działanie naturze, co jednak mogło być bardzo długie i bardzo bolesne.
— Nie jestem Pan Bóg! — krzyczał, gdy mu Lazar wyrzucał bezużyteczność jego wiedzy.
Uczucie, jakie doktór Cazenove miał dla Paulinki, objawiało się na zewnątrz zdwojeniem opryskliwości. Wysoki ten starzec, suchy jak łodyga róży dzikiej, w samo serce był dotknięty. Przez lat trzydzieści włóczył się po świecie, przechodząc z okrętu na okręt, ordynując w szpitalach na czterech końcach świata, leczył epidemje na pokładach, potworne choroby podzwrotnikowe, elephantiasis w Kajennie, ukąszenia wężów jadowitych w Indjach, zabijał ludzi rozmaitego koloru skóry, studjował trucizny na Chińczykach, próbował na murzynach delikatnych operacji-wiwisekcji i dziś oto, ta mała dziewczyna, to dziecko z jakimś tam bólem gardła wzruszała go tak, że spać nie mógł, żelazne jego ręce drżały, oswojenie ze śmiercią na nic się nie zdało wobec obawy strasznego końca. Toteż chciał ukryć to niegodne siebie wzruszenie, starał się okazywać lekceważenie cierpienia. Człowiek się rodzi, aby cierpiał. Czego się tu wzruszać, powtarzał sobie bezskutecznie.
Co rano Lazar go błagał:
— Panie doktorze, na litość niech pan czegoś spróbuje... to straszne, ona już tego bólu dłużej nie wytrzyma... Całą noc krzyczała.
— Ależ u miljona djabłów, to nie moja wina! — wołał zrozpaczony. — Nie mogę jej przecież rozciąć gardła, niby to dla uleczenia jej.
Na to znów Lazar wpadł w gniew.
— A więc medycyna na nic się nie zdała!?...
— Zupełnie na nic, jak się maszyna popsuje... Chinina uspakaja gorączkę, lekarstwo na przeczyszczenie oddziaływa na kiszki, apoplektykowi krew się puszcza... a reszta jak się uda, jakby w loterję grał. Trzeba się zdać na naturę.
Były to wykrzykniki, jakie mu się prawie bezwiednie wydzierały ze złości, że nie mógł nic poradzić. Zwykle nie śmiał on tak wprost poniewierać medycyny, jakkolwiek za wiele praktykował, aby nie być potrosze sceptykiem i skromnym. Godziny całe trawił, siedząc przy łóżku na badaniu chorej i odjeżdżał, nie pozostawiając żadnej recepty, jakby związany, nie mogąc nic więcej, jak bezczynnie patrzeć na rozwój tego wrzodu, którego jedna linja mniej lub więcej, decydować miała o życiu lub śmierci.
Lazar nie kładł się przez tydzień cały, ciągle w strasznej pozostając trwodze. On także z każdą chwilą oczekiwał wyroku natury. Za każdem trudniejszem odetchnięciem Paulinki już mu się zdawało, że wszystko się kończy. Wrzód stał w oczach jego jak obraz wyraźny, widział go wielkim, rosnącym, olbrzymim, zamykającym przewód oddechowy, jeśli się zwiększy jeszcze o linję, powietrze już nie przejdzie. Dwa lata studjów medycznych źle prowadzonych jeszcze bardziej przestrach jego zwiększały. Ból, jakiego ona doznawała, jego z przytomności i rozsądku wyprowadzał. Przy strasznym rozstroju nerwowym oburzał się, dochodził do wściekłości przeciwko głupiemu życiu Poco nikczemne to cierpienie! naco komu przydać się może to, że biedne ciało tej dziewczyny, tak białe i delikatne, cierpi, naco to szarpanie bolesne, to palenie i wykręcanie muskułów!? Myśl uparta o jej cierpieniu ciągle go do łóżka przypędzała. Chociaż ją to męczyło, wypytywał się, czy bardzo cierpi? Gdzie ją boli, w którem miejscu? Czasami brała go za rękę i kładła ją sobie na szyi, pokazując, że ją boli tu, że tam jest jakby ciężar jakiś nieznośny, jakby kula ołowiana rozpalona, która ją dusi. Migrena nie opuszczała jej ani na chwilę, nie wiedziała jak położyć głowę, zmęczona głównie bezsennością: od dni dziesięciu, jak ją ta gorączka męczyła, nie spała nawet i dwóch godzin. Pewnego wieczora na domiar złego rozpoczęły się straszne bóle w uszach; w kryzysach tych traciła przytomność, zdawało jej się, że jej łamią szczęki. O wszystkich tych męczarniach nie mówiła Lazarowi, okazywała się silną i odważną, gdyż czuła, że on prawie tak jest chory jak ona, że jego krew pali jej gorączka, że jego dusi jej wrzód. Często kłamała nawet i w chwilach wielkiego cierpienia zdobywała się na uśmiech. Mówiła, że ból teraz głuchy być zaczyna i zachęcała go, aby spoczął trochę. Najgorsze było to, że już nie mogła nawet śliny połknąć, nie krzycząc z bólu, tak dalece było gardło zatkane. Na krzyk taki Lazar jak by zbudzony zrywał się i przybiegał. A więc na nowo się zaczynali? I wypytywał znowu, chciał wiedzieć koniecznie w którem miejscu, podczas gdy ona z oczyma zamkniętemi, boleśnie uśmiechnięta walczyła z bólem, aby jego oszukać, szepcząc, że to nic, że to tylko coś ją zakłuło w gardle i nic więcej.
— Spij, odpocznij, nie trwóż się... Ja też spać spróbuję.
Wieczorem grała tę komedję usypiania, chcąc, aby on się położył. Ale on upierał się czuwać przy niej w fotelu. Noce bywały tak złe, że gdy zmierzch się zbliżał, strach go przejmował tem większy, że zabobonny. Czyż słońce wstanie jeszcze kiedy, myślał!
Pewnej nocy Lazar usiadł przy samem łóżku i wziął w swoje dłonie rękę Paulinki, jak to robił często, chcąc, aby wiedziała, że jest przy niej, że jej nie opuszcza ani na chwilę. Doktór odjechał o dziesiątej wściekły, nie ręcząc za nic. Do tej chwili młody człowiek miał przynajmniej tę pociechę, że przypuszczał, iż ona sama nie pojmuje wielkości niebezpieczeństwa, w jakiem się znajduje. Przy niej mówiono tylko o zwykłem zapaleniu gardła bardzo bolesnem wprawdzie, ale które przejdzie jak prosty katar. Ona sama wydawała się bardzo spokojną, odważną, zawsze wesołą mimo cierpienia. Gdy robiono jakieś projekta, mówiąc o jej rekonwalescencji, uśmiechała się. I tej nocy właśnie przed chwilą słuchała jak Lazar na pierwsze jej wyjście, projektował wycieczkę na wybrzeże. Potem nastała cisza, ona zdawała się zasypiać, po dobrym jednak kwadransie, pocichu, bardzo pocichu, lecz wyraźnie szepnęła:
— Mój drogi, zdaje mi się, że twoją żoną będzie inna.
Osłupiał, dreszcz go przejął.
— Co mówisz? — zapytał.
Otworzyła oczy i patrzyła na niego ze spokojem i rezygnacją.
— Wiem ja dobrze, co mi jest... i lepiej że wiem, przynajmniej was wszystkich pożegnam.
Lazar rozgniewał się.
— Co ci też za szaleństwa do głowy przychodzą! Któż widział... takie myśli... Mim tydzień minie, będziesz zdrowa jak rybka.
Puścił jej rękę i pod jakimś pretekstem uciekł do swego pokoju, gdyż łkania dusiły go. Tam pociemku rozpłakał się, padając na łóżko, na którem nie sypiał. Nagle straszna pewność ścisnęła mu serce; Paulinka umrze, może nawet tej nocy nie przeżyje, i myśl, że ona wie o tem, że jej milczenie do tej chwili było tylko objawem delikatności kobiecej, która nawet wobec śmierci oszczędzała otaczających ją, powiększała jego rozpacz. Ona wie, ona będzie czuła zbliżającą się chwilę konania, a on będzie przy niej bezsilny, nic poradzić nie mogący. Już zdawało mu się, że nadeszła chwila ostatniego pożegnania, scena cała w ciemnościach pokoju stawała mu przed oczyma we wszystkich swoich strasznych szczegółach. Wszystko skończone. Chwycił poduszką konwulsyjnym ruchem i wtłoczył w nią głową dla zagłuszenia jęków i łkania.
Jednakże noc minęła bez katastrofy. Dwa dni jeszcze ubiegły, ale teraz między niemi istniała nowa spójnia — śmierć ciągle obecna. Nie wspominała już więcej o niebezpieczeństwie, zdobywała się na uśmiech czasami, on też nauczył się udawać spokój zupełny, nadzieją zobaczenia ją zdrową niezadługo, a jednak wszystko w niej, tak jak w nim, żegnało się wzajem ciągle w pieszczocie dłuższego niż dotąd spojrzenia i uścisku ręki. Szczególniej w nocy, gdy czuwał przy niej, zdawało sią, jakby myśli ich rozumiały sią, groza wiecznego rozłączenia nawet ciszą czulszą czyniła. Noc nie mogła dorównać tej okrutnej rozkoszy, nigdy ich dwa jestestwa nie były z sobą tak ściśle złączone.
Lazar pewnego ranka o wschodzie słońca zdziwił sią, że myśl o śmierci tak spokojnym go zastaje. Zaczął przypominać sobie daty: od dnia, w którym Paulinka zachorowała, ani razu nie czuł tego strasznego, zimnego dreszczu, który go od stóp do głów przebiegał dawniej na myśl o nieistnieniu. Jeżeli drżał o jej życie, to była zupełnie inna obawa, w której skład nie wchodziło nic z trwogi o swoje istnienie. Serce mu krwią się broczyło, ale zdawało sią, że ta walka staczana ze śmiercią, równała go z nią i pozwalała z odwagą patrzeć jej w oczy. A może tylko zmęczenie i oszołomienie usypia tą jego wieczną trwogą. Zamknął oczy, aby nie widzieć zwiększającej się kuli słońca, chcąc odnaleść swoje dawne dreszcze, pobudzając się do strachu, powtarzając sobie, że i on umrze kiedyś. Ale nic się w nim nie odezwało. Zdawało mu się to obojątnem, wszystko straciło dziwnie jakoś swoje znaczenie i ważność. Pesymizm nawet jego upadał przy łożu boleści; zamiast pogrążać go jeszcze bardziej w nienawiści do świata, oburzenie przeciwko cierpieniu było tylko gorącem pragnieniem zdrowia, szaloną miłością życia. Nie mówił już o wysadzeniu w powietrze ziemi, jak starej już niemieszkalnej rudery, jedynym obrazem, jaki myśl jego tworzyła, był obraz Paulinki zdrowej, idącej znim pod rękę w piękny dzień słoneczny i jedno tylko miał pragnienie, prowadzić ją jeszcze śmiejącą się, wesołą, po drogach i ścieżkach, które już razem przebiegali.
Tego dnia właśnie Lazar sądził, że śmierć już nade szła. Od godziny ósmej chorą napadły mdłości, a każdy wysiłek sprowadzał duszenie wielce niepokojące. Niebawem ukazały się dreszcze, które nią tak dalece wstrząsały, że słychać było szczękanie jej zębów. Przerażony Lazar otworzył okno i zaczął krzyczeć, aby posłano jakiego chłopca do Arromanches, chociaż spodziewano się doktora o jedenastej jak zwykłe. Dom cały pogrążony był w głuchej ciszy, wydawał się jakby pusty, od czasu gdy go Paulinka swą ruchliwą działalnością nie ożywiała. Chanteau spędzał dni na dole milczący z wzrokiem zwróconym na nogi, z obawą nowego ataku, w którym nie byłoby komu go pielęgnować. Pani Chanteau zmuszała Ludwikę do wychodzenia, obie żyły nazewnątrz domu zbliżone teraz i bardzo serdeczne, słychać było tylko ciężkie kroki Weroniki, chodzącej ciągłe tam i napowrót po schodach i te tylko odgłosy mąciły ciszę pustego domostwa. Trzy razy Lazar wychodził i wychylał się przez poręcz w niecierpliwej chęci dowiedzenia się, czy służąca znalazła kogoś, ktoby chciał pobiedz po doktora. Wrócił właśnie z tej trzeciej wycieczki i patrzył na chorą trochę spokojniejszą, gdy wtem drzwi, które tylko przymknięte były, skrzypnęły lekko:
— I cóż Weroniko?
Ale nie była to Weronika tylko jego matka. Tego poranku miała ona iść z Ludwiką do znajomych w stronę ku Verchemont.
— Mały Cuchę poleciał zaraz — odpowiedziała. — Malec ma dobre nogi.
Potem, po chwili milczenia zapytała:
— Więc nie jest nic lepiej?
Z gestem rozpaczy Lazar, nie mówiąc ani słowa, wskazał jej Paulinkę nieruchomą jakby nieżywą, z twarzą oblaną zimnym potem.
— No, to nie pójdziemy do Verchemont. Jak to dziwnie uparte te choroby, w których nic zrozumieć nie można!... Biedne dziecko, doprawdy srodze jest dotknięta.
Usiadła i zaczęła mówić głosem cichym, równym i monotonnym.
— A myśmy chciały puścić się w drogę o siódmej rano. Szczęście, że się Ludwika nie obudziła dosyć wcześnie... A tu jakby na złość, jakby naumyślnie wszystko spada na mnie dziś rano. Kupiec korzenny z Arromanches przyjechał z rachunkiem, musiałam zapłacić. Teraz znowu jest na dole piekarz... znowu mu się za miesiąc należy za chleb czterdzieści franków. Doprawdy nie wiem gdzie się to wszystko podziewa...
Lazar nie słuchał jej, cały przejęty obawą, aby ta dreszcze nie wróciły. Ale głuchy szelest tego potoku słów drażnił go, próbował ją oddalić.
— Niech mama da Weronice dwa ręczniki, niech mi je ona przyniesie.
— Rozumie się, że trzeba zapłacić piekarzowi — ciągnęła dalej, jakby nie słyszała tego co syn mówi. — Już mnie widział, już ze mną mówił, nie można mu powiedzieć żem wyszła... Ach! już mam dosyć wszystkiego, już mi za ciężko. Cisnę wszystko i niech się dzieje co chce... Gdyby chociaż i Paulinka nie była taka chora, toby nam dała naprzód dziew!ęćdziesiąt franków za ten miesiąc... Już dziś dwudziestego, toby tylko było o dziesięć dni... Biedna mała bardzo słabą się wydaje.
Nagłym ruchem Lazar odwrócił się.
— Co? czego mama chce?
— Nie wiesz ty czasem gdzie są schowane jej pieniądze?
— Nie!
— Pewno w komodzie... — możebyś zobaczył...
Odmówił z gestem oburzenia. Ręce mu drżały.
— Proszę cię mamo, przez litość, odejdź!
Te kilka zdań zamieniono prędko szeptem w rogu pokoju. Nastąpiła przykra cisza, wśród której z łóżka dał się słyszeć słaby głos:
— Lazarze, weź klucz z pod poduszki, daj ciotce ile zechce.
Oboje jakby skamienieli. On bronił się, nie chciał szukać po jej komodzie, ale musiał ustąpić, nie chcąc jej robić przykrości. Gdy oddał stufrankowy bilet matce i wrócił wsunąć kluczyk pod poduszkę, zastał chorą w nowym napadzie dreszczu, który nią wstrząsał jak burza drzewkiem młodem bliskiem złamania. Dwie duże łzy spływały po policzkach z biednych jej oczu zamkniętych.
Doktór Cazenove przybył dopiero o zwykłej swojej godzinie. Nie widział nawet małego Cucha, który pewne dokazywał gdzie po drodze w rowach i na polach. Jak tylko usłyszał co Lazar mówił i okiem rzucił na Paulinkę, wykrzyknął:
— Ocalona!
Te mdłości, te straszne dreszcze, były poprostu oznakami pęknięcia wrzodu. Już nie było potrzeby obawiać się zaduszenia, złe samo przez się ustąpi. Radość była wielka. Lazar wyprowadził doktora aż do kuchni, gdzie zastali Marcina ex-marynarza o nodze drewnianej, który pozostał był w służbie u doktora, pijącego szklankę wina. Wszyscy, tym przykładem zachęceni, na tę radość trącić się chcieli. Pani Chanteau i Ludwika wypiły po kieliszku likieru orzechowego.
— Ja tam wcale na serjo nie byłam zaniepekojoną — rzekła stara. — Czułam, że się to dobrze skończy.
— Pewno, pani czuła! ale swoją drogą biedne dziecko Już jedną nogą było w grobie — odparła Weronika. — Doprawdy, żeby mi kto pięć franków darował, toby mnie tak nie ucieszył, jak ta wiadomość.
W tej chwili ksiądz Horteur wszedł. Przychodził dowiedzieć się o stanie zdrowia chorej i wypił też tak jak inni kieliszeczek likieru. Codzień, jako dobry sąsiad, tak wstępował na chwilę zapytać się co słychać. Lazar od pierwszej wizyty uprzedził go, że go do pokoju chorej nie wpuści z obawy aby jej nie przestraszyć, a ksiądz zrozumiał ten skrupuł. Odprawiał msze na jej intencję. Chanteau, trącając się z nim kieliszkiem, chwalił go za jego tolerancję.
— Widzi ksiądz proboszcz, że się wykręciła z tego, choć nad nią oremusów nie mruczano.
— Każdy się ratuje i zbawia po swojemu — odpowiedział ksiądz sentencjonalnie, wypróżniając swój kieliszek.
Gdy doktór odjechał, Ludwika chciała iść na górę ucałować Paulinkę. Ta ostatnia cierpiała jeszcze strasznie, ale zdawało się, że teraz cierpienie już się nie liczy. Lazar wesoło zachęcał ją do zniesienia bólu odważnie i przestał udawać, przesadzał nawet minione niebezpieczeństwo, opowiadając jej, że trzy razy zdawało mu się, iż ją już nieżywą na ręku trzyma. Ona jednak nie okazywała tak bardzo radości swej z tego, że jest ocalona, ale przejęte była rozkoszą życia po odważnem przyzwyczajeniu się do myśli o śmierci. Na zbolałej tej twarzyczce malowało się rozczulenie, uścisnęła go za rękę, szepcząc z uśmiechem:
— Widzisz mój drogi, nie ujdziesz twej doli, będę twoją żoną.
Nakoniec rekonwalescencja rozpoczęła się wielką sennością. Spała dnie całe spokojnie, oddychając lekko, w śnie tym znajdując odżywienie. Minuszka, którą wypędzono z pokoju w godzinach ogólnego zdenerwowania z powodu tej choroby, skorzystała z tego spokoju i wsunęła się tam napowrót. Wskakiwała lekko na łóżko, zwijała się w kłębek i kładła się przy boku swojej pani. I ona też przepędzała tam dnie całe z ciepła pościeli kontenta. Czasem myła się godzinami całemi, wylizując sobie sierść języczkiem, ale ruchem tak delikatnym, że go chora nie czuła nawet. Tymczasem Maciek, również już do pokoju wpuszczany, chrapał jak człowiek, wyciągnięty na dywaniku przy łóżku.
Jednym z pierwszych kaprysów przychodzącej do zdrowia Paulinki było, że w następną sobotę kazała sobie przyprowadzić do pokoju swoich małych przyjaciół. Zaczęto jej pozwalać już jeść jajka na miękko, po surowej djecie, jaką przez trzy tygodnie zachowywała. Dzieci przyjąć mogła siedzący ciągle jeszcze bardzo osłabiona. Lazar musiał znowu otwierać tę komodę i dawać jej pięciofrankówki. Ale gdy wypytała o wszystko malców i gdy z uporem uregulowała, jak mówiła, swoje zaległości, tak była znużona, że ją bezprzytomną na łóżko zanieść było trzeba. Dopytywała się też o palisady i ścianę z desek i codzień dowiadywała się, czy się jeszcze trzymają. Belki w istocie osłabły i kuzyn jej kłamał mówiąc, że tylko dwie czy trzy deski się oderwały. Pewnego poranku, 138 znajdując się sama w pokoju, uciekła z łóżka, chcąc choć zdaleka przez okno zobaczyć, jak w przypływie morskim fale rozbijają się o sztuczną zaporę. Lecz tym razem jeszcze odradzające się jej siły zawiodły ją i byłaby upadła, gdyby Weronika nie nadbiegła na czas, aby ją w swoje pochwycić ramiona.
— Widzisz ją, jaka pewność, przywiążę cię jak nie będziesz grzeczna — mówił Lazar, żartując z niej.
On ciągle jeszcze chciał czuwać nad nią, ale złamany znużeniem zasypiał w swoim fotelu. Z początku doznawał żywej radości, patrząc jak piła pierwsze dozwolone rosoły. Zdrowie, które wracało do tego młodego ciała, było rzeczą prawdziwie rozkoszną, jakby odświeżeniem egzystencji, w ktérem i on też odżywać się zdawał. Potem przyzwyczajenie do zdrowia wróciło, przestał radować się niem jak dobrodziejstwem niespodziewanem, gdy bólu już nie było. I pozostało mu tylko jakieś oszołomienie, prostracja nerwowa po walce, myśl niewyraźna, że rozpoczyna się na nowo pustka powszechna.
Pewnego razu Lazar zasnął głęboko, gdy wtem Paulinka usłyszała go budzącego się z niespokojnem westchnieniem. Ujrzała go przy słabem świetle lampki nocnej. Na twarzy jego malowało się straszne przerażenie, oczy mu się szeroko rozwarły, złożył ręce gestem błagalnym i szeptał co chwila;
— Mój Boże!... mój Boże!
Zaniepokojona wychyliła się żywo.
— Co ci jest Lazarze?... Cierpisz, chory Jesteś?
Na dźwięk tego głosu zadrżał; więc go widziano! Zakłopotany tem zaledwie niezręcznie wynalazł kłamstwo.
— Nie, wcale nie, nic mi nie jest... tyś jęczała przed chwilą.
Obawa śmierci wróciła we śnie, obawa bez przyczyny, jakby z głębin nicości powstała, trwoga, której lodowate tchnienie obudziło go, wstrząsając nim całym. O Boże, więc będzie trzeba umrzeć kiedyś! Myśl ta powstawała, rosła, dusiła go, a Paulinka położywszy głowę na poduszki, spoglądała na niego z macierzyńskiem współczuciem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.