Pułkownik Chabert

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Pułkownik Chabert
Pochodzenie Kontrakt ślubny; Pułkownik Chabert
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1934
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le colonel Chabert
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii




PUŁKOWNIK CHABERT



.— Oho! znowu nasza stara pelerynka!
Ten wykrzyknik wydarł się pisarczykowi, z gatunku, który nazywa się w kancelarji goniaczem. Chłopak gryzł w tej chwili z apetytem pajdę chleba; urwał nieco ośrodka, zrobił kulkę i rzucił ją drwiąco przez okno o które się opierał. Dobrze wymierzona kulka odskoczyła prawie na wysokość okna, ugodziwszy w kapelusz nieznajomego, który mijał dziedziniec domu gdzie mieszkał adwokat Derville.
— Słuchajno, Simonnin, nie róbno figlów ludziom, bo cię wyrzucę za drzwi. Choćby klient był najbiedniejszy, zawsze to człowiek, u djabła! rzekł naczelny dependent, przerywając sumowanie rachunku kosztów.
Goniacz, jest to zazwyczaj, jak właśnie Simonnin, chłopak trzynasto- lub czternastoletni, poddany we wszystkich kancelarjach bezpośredniej władzy pierwszego dependenta, którego polecenia i bileciki miłosne załatwia, roznosząc zarazem pozwy do komorników i akta do sądu. Ma coś z paryskiego ulicznika przez swoje narowy, a z palestranta przez swoje losy. Dzieciak ten jest prawie zawsze bez litości, bez hamulca, nieokiełzany, koncepciarz, kpiarz, chciwiec i leń. Mimo to, prawie każdy pisarczyk ma starą matkę, mieszkającą na piątem piętrze, z którą dzieli swoich trzydzieści lub czterdzieści franków miesięcznej płacy.
— Jeżeli to człowiek, czemu go pan nazywa starą pelerynką? rzekł Simonnin z miną uczniaka, który przyłapie swego nauczyciela.
I zabrał się napowrót do chleba z serem, opierając się o okno, odpoczywał bowiem stojąc, jak konie przy dyliżansie, z nogą założoną o nogę.
— Co za psikusa moglibyśmy wypłatać temu mandarynowi? rzekł zcicha trzeci dependent nazwiskiem Godeschal, zatrzymując się w połowie argumentów, jakiemi stroił podanie naszkicowane przez czwartego dependenta, z którego-to podania sporządzali kopje dwaj nowicjusze z prowincji. Poczem ciągnął dalej swą improwizację: ...Ale, w swojej szlachetnej i łaskawej mądrości, Jego Królewska Mość Ludwik XVIII (piszcie pełnemi literami; hej tam, Desroches, panie uczony który robisz koncept!) w chwili gdy objął wodze swego królestwa, zrozumiał... (co on zrozumiał, ten stary kawalarz?) wysoką misję do jakiej go powołała Opatrzność! (wykrzyknik i sześć kropek: mają w Trybunale natytle religji, aby nam je przebaczyć), i jego pierwszą myślą było, jak tego dowodzi data pomienionego dekretu, naprawić niedole zrodzone z okropnych i smutnych klęsk epoki rewolucyjnej, wracając swoim wiernym i licznym sługom („licznym“ to pochlebstwo, które musi się spodobać w Trybunale) ich wszystkie dobra niesprzedane, czy to znajdują się w posiadaniu publicznem, czy znajdują się w zwyczajnem lub nadzwyczajnem posiadaniu Korony, czy wreszcie znajdują się w dotacjach instytucyj publicznych, czujemy się bowiem w prawie utrzymywać, że taki jest duch i taka myśl owego słynnego i tak szlachetnego dekretu wydanego w... — Czekajcie, rzekł Godeschal do trzech dependentów, to szelmoskie zdanie zajęło mi cały koniec stronicy. — No więc, podjął wilżąc językiem papier aby obrócić grubą kartę stemplowego papieru, jeśli chcecie mu wypłatać kawał, trzeba powiedzieć, że pryncypał przyjmuje klientów tylko między drugą a trzecią rano: zobaczymy, czy przyjdzie, ten stary opryszek! I Godeschal rozpoczął zaczęte zdanie:...wydanego w.... Macie już? spytał.
— Tak, krzyknęli trzej kopiści.
Wszystko szło równocześnie, podanie, gawęda i spisek.
Wydanego w ... Hę, Boucard, jaka jest data dekretu? trzeba kłaść kropki nad i, kroćset bomb! z tego robią się stronice.
Kroćset bomb! powtórzył jeden z kopistów, zanim szef kancelarji Boucard odpowiedział.
— Jakto, napisałeś kroćset bomb? wykrzyknął Godeschal, patrząc na jednego z nowicjuszów z miną surową i jowialną zarazem.
— Ależ tak, rzekł czwarty dependent Desroches, nachylając się nad kopją sąsiada, napisał: Trzeba kłaść kropki nad i, i kroćset bąb przez ą:
Wszyscy dependenci parsknęli śmiechem.
Jakto, panie Huré, pan bierzesz kroćset bomb za termin prawny, i powiadasz pan że jesteś z Mortagne! wykrzyknął Simonnin.
— Wymaż pan to dobrze, rzekł pierwszy dependent. Gdyby sędzia mający taksować akty zobaczył coś podobnego, powiedziałby, że sobie kpimy ze świętego Gryzmoła. Ściągnąłby pan przykrości na pryncypała. No, niech pan już nie robi taki głupstw, panie Huré. Normandczyk nie powinien pisać podania bez głowy. Toż to jest Prezentuj broń palestry!
Wydanego w... w...? spytał Godeschal. Powiedz-że mi kiedy, Boucard?
— Czerwiec 1814, odparł pierwszy dependent nie przerywając pracy.
Pukanie do drzwi przerwało frazes tego wielomównego podania. Pięciu dependentów z ostremi zębami, z żywemi i drwiącemi oczyma, z kędzierzawemi głowami, zadarło nosy ku drzwiom, krzyknąwszy głosem ministrantów: „Proszę“. Boucard nie oderwał głowy zanurzonej w kupie aktów i dalej sporządzał rachunek.
Kancelarja był to wielki pokój, ozdobiony klasycznym piecem, który stroi wszystkie jaskinie palestry. Rury przechodziły skośnie przez pokój i biegły do ślepego kominka, na którego okapie spoczywały kawałki chleba, sera, kotlety wieprzowe, szklanki, kieliszki, butelki, oraz filiżanka czekolady naczelnego dependenta. Woń tych prowiantów zlewała się tak skutecznie z zaduchem pieca rozgrzanego bez miary, z zapachem właściwym biurom i starym papierom, że nie poczułoby się tu ani fetoru lisa. Podłoga była już pełna błota i śniegu naniesionego przez dependentów. Koło okna znajdowało się biurko naczelnego, do którego-to biurka przytykał stoliczek przeznaczony dla drugiego dependenta. Drugi stawał w tej chwili w sądzie. Mogła być ósma lub dziewiąta rano. Kancelarja miała za całą ozdobę owe wielkie żółte afisze, oznajmiające zajęcia nieruchomości, sprzedaże, licytacje, przysądzenie tymczasowe lub ostateczne, chwała kancelarji! Za pierwszym dependentem znajdowała się olbrzymia półka na akty, strojąca całą wysokość ściany; każda przegroda była wypchana plikami, od których zwisała niezliczona ilość etykiet i czerwonych nitek, dających właściwą fizjognomję aktom sądowym. Niższe półki pełne były tek, pożółkłych od użycia, oklejonych niebieskim papierem; widniały na nich nazwiska grubych klientów, których soczyste sprawy pichciło się w tej chwili. Brudne szyby w oknach przepuszczały ledwie trochę światła. Zresztą w lutym istnieje w Paryżu bardzo mało kancelaryj, gdzieby można było pisać bez lampy przed dziesiątą. Lokale te znajdują się w stanie dość zrozumiałego zaniedbania: wszyscy tam przechodzą, nikt nie zostaje, żaden osobisty interes nie wiąże się z tem co jest niejako niczyje; ani adwokatowi, ani stronom, ani dependentom nie zależy na wykwincie miejsca, które dla jednych jest klasą, dla drugich przejściem, dla pryncypała zaś warsztatem. Niechlujne urządzenie przechodzi z adwokata na adwokata z taką dokładnością, że niektóre kancelarje posiadają jeszcze skrzynki na papiery, worki pochodzące od prokuratorów Shlet, skrócenie słowa Châtelet, która-to jurysdykcja przedstawiała w dawnym porządku rzeczy dzisiejszy trybunał pierwszej instancji. Ta kancelarja, ciemna, tłusta od kurzu, miała tedy, jak wszystkie inne, coś odpychającego dla klientów, coś co z niej czyniło jedną z najwstrętniejszych potworności Paryża. Zaiste, gdyby nie istniały wilgotne zakrystje, gdzie modlitwy waży się i sprzedaje jak wiktuały, gdyby nie istniały tandeciarnie w których wiszą łachy kalające wszelkie złudzenia życia przez to iż pokazuję nam gdzie kończę się nasze zabawy, gdyby nie istniały owe dwie kloaki poezji, ze wszystkich kramów społecznych kancelarja adwokacka byłaby najokropniejsza. Ale to samo jest z domami gry, z sądem, z biurami loterji i z domami publicznemi. Czemu? Może w tych miejscach dramat, rozgrywając się w duszy człowieka, sprawia, iż akcesorja są mu obojętne, co tłumaczyłoby również ahnegację wielkich myślicieli i ludzi pożeranych ambicją.
— Gdzie mój scyzoryk?
— Jem śniadanie!
— Idźże do kata, pasztet na podaniu!
— Cyt! panowie.
Wykrzykniki te rozległy się równocześnie, w chwili gdy stary klient zamknął drzwi z ową charakterystyczną pokorą, która wynaturza ruchy człowieka nieszczęśliwego. Nieznajomy próbował się uśmiechnąć, ale mięśnie jego twarzy zastygły podczas gdy napróżno szukał jakiegoś śladu życzliwości na obojętnych twarzach sześciu dependentów. Przywykły zapewne orjentować się w ludziach, zwrócił się uprzejmie do goniacza, sądząc że ten dzieciak odpowie mu przychylnie.
— Proszę pana, czy można widzieć się z mecenasem?
Złośliwy urwis odpowiedział nieborakowi jedynie psztykając się palcami lewej ręki w ucho, jakgdyby dla powiedzenia: „Głuchy jestem“.
— Czego pan, sobie życzy? spytał Godeschal, który, zadając to pytanie, łykał równocześnie kęs chleba wielki jak nabój armatni, potrząsał nożem i zakładał nogą na nogę, zadzierając niemal powyżej głowy tę która była w powietrzu.
— Przychodzę, proszę pana, po raz piąty, odparł pacjent. Pragnę mówić z panem Derville.
— W interesie?
— Tak, ale mogę przedstawić rzecz jedynie samemu...
— Pryncypał śpi; jeśli pan chce się go poradzić co do pewnych trudności, pracuje serjo jedynie o północy. Ale, gdyby pan zechciał opowiedzieć nam swóją sprawę, moglibyśmy równie dobrze...
Nieznajomy pozostał niewzruszony. Rozglądał się skromnie wkoło, niby pies, który, wślizgnąwszy się do obcej kuchni, boi się cięgów. Ze zrozumiałych powodów, dependenci nigdy nie obawiają się złodziei, nie podejrzewali tedy człowieka z pelerynką i pozwolili mu oglądać lokal, gdzie szukał daremnie krzesła aby usiąść, bo był widocznie znużony. Z umysłu adwokaci zostawiają niewiele krzeseł w kancelarji. Pospolity klient, zmęczony staniem, odchodzi mrucząc, ale nie zabiera czasu, który, wedle wyrażenia pewnego starego obrońcy, nie podlega taksie.
— Panie, odpowiedział, miałem już zaszczyt uprzedzić, że mogę przedstawić swoją sprawę jedynie samemu panu Dearville, zaczekam aż wstanie.
Boucard skończył sumować. Uczuł woń swojej czekolady, wstał z trzcinowego fotela, podszedł do kominka, zmierzył oczami starego człowieka, spojrzał na pelerynkę i zrobił nieopisany grymas. Pomyślał, że, w jakikolwiek sposób ścisnęłoby się tego klienta, niepodobnaby wydobyć zeń bodaj centyma; odezwał się tedy zwięźle, w intencji oczyszczenia kancelarji z lichego nabytku.
— Powiedziano panu prawdę. Pryncypał pracuje tylko w nocy. Jeśli pańska sprawa jest poważna, radzę panu przyjść o pierwszej z rana.
Interesant popatrzał na naczelnego dependenta z ogłupiałą miną, i stał jakiś czas nieruchomy. Przywykli do wszystkich zmian fizjognomij i do charakterystycznej mimiki spowodowanej wahaniem lub zadumą, które cechują procesowiczów, dependenci jedli dalej, robiąc szczękami hałas godny koni przy żłobie, i nie zwracali już uwagi na starca.
— Dobrze, przyjdę w nocy, rzekł wreszcie stary, który wytrwałością właściwą ludziom nieszczęśliwym chciał upokorzyć ludzkość.
Jedyne szyderstwo, które dozwolone jest nędzy, to zmusić Sprawiedliwość i Dobroczynność do tego by zadały fałsz samym sobie. Przekonawszy społeczeństwo o kłamstwie, nieszczęśliwi tem żarliwiej chronią się na łono Boga.
— Cóż za wspaniały czerep! rzekł Simonnin, nie czekając aż starzec zamknie drzwi.
— Wygląda jakby go z grobu odkopano, odparł któryś dependent.
— To jakiś pułkownik, który prawuje się o zaległy żołd, rzekł naczelny.
— Nie, to ex-odźwierny, rzekł Godeschal.
— Załóżmy się, że to szlachcic, wykrzyknął Boucard.
— Zakładam się, że był stróżem odparł Godeschal. Jedynie odźwiernych wyposażyła natura w surduty zniszczone, zatłuszczone i obstrzępione u dołu, jak u tego starego. Czyście nie widzieli butów bez obcasów, z otwartemi paszczami, ani krawata który mu służy za koszulę? On musiał sypiać pod mostem.
— Mógł być szlachcicem i stróżem, wykrzyknął Desroches. Bywali tacy.
— Nie, odparł Boucard wśród powszechnego śmiechu, ja twierdzę, że on był piwowarem w 1789, a pułkownikiem za Republiki.
— Haha! zakładam się o teatr dla całej kompanji, że to nie żołnierz, rzekł Godeschal.
— Stoi, odparł Boucard.
— Panie! panie! — krzyknął smarkacz otwierając okno.
— Co ty robisz, Simonnin? spytał Boucard.
— Wołam go, aby spytać czy był pułkownikiem czy odźwiernym; musi przecież wiedzieć.
Wszyscy zaczęli się śmiać. Co się tyczy starca, szedł już z powrotem po schodach.
— Co my mu powiemy? wykrzyknął Godeschal.
— Zostawcie to mnie, rzekł Boucard.
Biedny człowiek wszedł nieśmiało spuszczając oczy, może aby nie zdradzić swego głodu zbyt chciwem wpatrywaniem się w prowiant.
— Szanowny panie, rzekł Boucard, czy zechce pan podać swoje nazwisko, aby pryncypał wiedział, czy...
— Chabert.
— Czy pułkownik, który zginął pod Eylau? spytał Huré, który, nie odezwawszy się dotąd, nie chciał pozostać w tyle za dowcipnisiami.
— Ten sam, odparł starzec z rzymską prostotą. I wyszedł.
— Tam do licha!
— To ci dał!
— Haha!
— Hoho!
— Huhu!
— A, stary ladaco!
— Hip, hip, hurra! — Wpadliśmy!
— Panie Desroches, pójdzie pan do teatru gratis, rzekł Huré do czwartego dependenta, waląc go w grzbiet z siłą zdolną położyć nosorożca.
Powstał zgiełk krzyków, śmiechów, wybuchów, na którego oddanie trzebaby zużyć wszystkie onomatopeje naszego języka.
— Do jakiego teatru pójdziemy?
— Do Opery, odparł naczelny.
— Przedewszystkiem, odparł Godeschal, teatr nie był wyszczególniony. Mogę, jeżeli zechcę, zaprowadzić was do pani Saqui.
— Pani Saqui to nie jest przedstawienie, rzekł Desroches.
— Co to jest przedstawienie? odparł Godeschal. Ustalmy najpierw stan faktyczny. O co się założyłem, panowie? O widowisko. Co to jest widowisko? Coś, co się widzi...
— Ależ, wedle tej teorji, mógłby się pan wypłacić pokazując nam wodę płynącą pod mostem? przerwał Simmonin.
— Co się widzi za pieniądze, ciągnął Godeschal.
— Za pieniądze widzi się wiele rzeczy które nie są widowiskiem. Określenie nie jest ścisłe, rzekł Desroches.
— Ależ słuchajcie!
— Bredzisz, mój drogi, rzekł Boucard.
— Czy Kurcjusz to jest widowisko? rzekł Godeschal.
— Nie, odparł naczelny, to muzeum figur woskowych.
— Zakładam się o sto franków przeciw jednemu su, odparł Godeschal, że gabinet Kurcjusza stanowi zbiór rzeczy, którym się daje miano widowiska. Zawiera rzeczy do oglądania po rozmaitych cenach, zależnie od miejsc które się chce zająć.
— Bum cyk, bum cyk, bum cyk, cyk, cyk, zanucił Simonnin.
— Uważaj, żebyś nie oberwał po gębie, ty! rzekł Godeschal.
Dependenci wzruszyli ramionami.
— Zresztą nie jest dowiedzione, że ta stara małpa nie zakpiła sobie z nas, rzekł przerywając swój wywód, stłumiony śmiechem reszty dependentów. Faktem jest, że pułkownik Chabert naprawdę nie żyje; żona jego wyszła powtórnie za mąż za hrabiego Feiraud, radcę stanu. Pani Ferraud jest klientką naszej kancelarji!
— Odkłada się sprawę do jutra, rzekł Boucard. Do roboty, panowie. Kroćset bomb! Nic się tu nie robi. Kończcież swoje podanie, musi być wniesione przed sesją w czwartej Izbie. Sprawa idzie na stół dziś. Dalej, na koń.
— Gdyby to był pułkownik Chabert, czyżby nie zaaplikował kopniaka temu kawalarzowi Simonnin, kiedy mu odstawiał głuchego? rzekł Desroches, uważając tę refleksję za istotniejszą od uwag Godeschala.
— Skoro rzecz jest nierozstrzygnięta, zgódźmy się, że pójdziemy na drugie piętro do Komedji Francuskiej zobaczyć Talmę w Neronie. Simonnin pójdzie na parter.
Zaczem Naczelny usiadł przy biurku, a wszyscy poszli za jego przykładem.
Wydanego w czerwcu roku tysiąc ośmset czterdziestego (pełnemi literami), rzekł Godeschal, macie już?
— Tak, odparli dwaj kopiści, których pióra zaczęły znów skrzypieć po stemplowym papierze czyniąc w kancelarji hałas stu chrząszczy zamkniętych przez sztubaków w papierowej teczce.
I mamy nadzieję, iż Wysoki Trybunał, ciągnął dyktujący. Stój! muszę odczytać zdanie, nie rozumiem już sam siebie.
— Czterdzieści sześć... To musi się zdarzać często!... a trzy, czterdzieści dziewięć, rzekł Boucard.
Mamy nadzieję, podjął Godeschal odczytawszy wszystko, że Wysoki Trybunał nie okaże się mniej wielkoduszny od dostojnego twórcy dekretu, i że da odprawę niewczesnym pretensjom zarządu Wielkiej kancelarji Legji Honorowej, ujmując rozpoznanie sprawy na szerokiej platformie, którą my tu ustalamy.
— Panie Godeschal, chce pan szklankę wody? rzekł pisarczyk.
— Ladaco ten Simonnin! rzekł Boucard. Słuchaj, przygotuj swoje konie na podwójnych zolach, bierz ten pakiet i fruwaj do Inwalidów.
— Którą tu ustalamy, podjął Godeschal. Dodajcie: w interesie pani... (pełnemi literami) wicehrabiny de Grandlieu...
— Jakto! wykrzyknął Naczelny, ty ważysz się wnosić podanie w sprawie wicehrabiny de Grandlieu przeciw Legji Honorowej, w sprawie na rachunek kancelarji, podjętej ryczałtem? A to z ciebie ostry ciemięga! Schowajże zaraz do szuflady te kopje i swój koncept, zachowaj to na sprawę książąt Navarreins przeciw Szpitalom. Późno już, ja zrobię na prędce małe placet, z obfitem Zważywszy, i pójdę sam do sądu...
Ta scena odtwarza jedną z tysiąca uciech, które później każą wzdychać wspominając młodość: „To były dobre czasy!“
Około pierwszej po północy, rzekomy pułkownik Chabert zapukał do drzwi adwokata Derville, adwokata przy trybunale pierwszej instancji departamentu Sekwany. Odźwierny powiedział mu, że pan Derville jeszcze nie wrócił. Starzec powołał się na umówioną godzinę, i podążył po schodach do sławnego prawnika, który, mimo swej młodości, uchodził za jedną z najtęższych głów w trybunale. Zadzwoniwszy, nieufny interesant zdziwił się niemało, widząc jak pierwszy dependent układa w jadalni pryncypała na stole liczne akta spraw przypadających na dzień następny. Dependent, nie mniej zdziwiony, skłonił się pułkownikowi prosząc by usiadł; co też interesant uczynił.
— Na honor, myślałem że pan żartuje wczoraj naznaczając mi tak wczesną godzinę, rzekł starzec z fałszywą wesołością bankruta, który sili się na uśmiech.
— Chłopcy żartowali i równocześnie mówili prawdę, odparł prawnik nie odrywając się od pracy. Pan Deryille obrał tę godzinę na rozpatrywanie spraw, orjentowanie się w aktach, wyciąganie wniosków, rozdzielanie obrony. Jego zadziwiająca inteligencja swobodniejsza jest w owej chwili, jedynej w której może mieć spokój i ciszę potrzebne do skupienia myśli. Pan jest, od czasu jego adwokatury, trzecim przykładem konsultacji o tej porze. Za powrotem, przedyskutuje każdą sprawę, przeczyta wszystko, spędzi może cztery lub pięć godzin przy pracy; potem zadzwoni na mnie i powie mi swoje decyzje. Rano, od dziesiątej do drugiej, przyjmuje klientów; resztę dnia konferencje. Wieczorem bywa w świecie dla podtrzymania stosunków. Ma więc noc na to aby badać procesy, przetrząsać arsenał kodeksu i tworzyć plany bitwy. Nie chce przegrać ani jednej sprawy, kocha swoją sztukę. Nie przyjmuje, jak jego koledzy, każdego procesu. Oto jego życie, szalenie czynne. Toteż zarabia dużo.
Słuchając tego, starzec siedział w milczeniu, a dziwna jego twarz przybrała wyraz takiej tępoty, że dependent, spojrzawszy nań, przestał się nim zajmować. W chwilę później wszedł Derville w stroju balowym; naczelny dependent otworzył mu drzwi, i wrócił do klasyfikowania aktów. Młody adwokat przystanął chwilę zdziwiony, widząc w półmroku osobliwego klienta. Pułkownik Chabert był nieruchomy jak woskowa figura w owym gabinecie Kurcjusza, dokąd Godeschal chciał zaprowadzić kolegów. Nieruchomość ta nie byłaby tak zdumiewająca, gdyby się z nią nie łączył fantastyczny wygląd tej osobistości. Stary żołnierz był kościsty i chudy. Czoło jego, rozmyślnie zakryte włosami gładkiej peruki, dawało ma coś tajemniczego. Oczy zdawały się pokryte przeźroczystem bielmem: rzekłbyś brudna perłowa masa, której odcienie migotały w blasku świec. Twarz blada, sina, o ostrych rysach, zdawała się martwa. Szyja tkwiła w czarnym jedwabnym krawacie, bardzo zniszczonym. Reszta, poniżej ciemnej linji tego łachu, była tak ukryta w cieniu, że człowiek o bujnej wyobraźni wziąłby tę starą głowę za jakąś fantastyczną sylwetkę lub za portret Rembrandta bez ramy. Rondo kryjące czoło starca rzucało ciemną smugę na górną część twarzy. Ta dziwna mimo że naturalna gra światła i cienia uwydatniała siłą kontrastu białe zmarszczki, sine bruzdy, wyblakły ton tej trupiej fizjognomji. Wreszcie, brak wszelkiego ruchu, wszelkiego blask, w spojrzeniu godził się z wyrazem smutnego szaleństwa, z haniebnemi cechami zidjocenia, i czynił z tej postaci coś okropnego, czego żadne słowo ludzkie nie zdołałoby wyrazić. Ale obserwator, a zwłaszcza adwokat, dostrzegłby w tym złamanym człowieku oznak głębokiej boleści, oznak nędzy która spodliła tę twarz, jak krople wody spadające na piękny marmur zeszpecą go stopniowo. Lekarz, powieściopisarz, poeta, sędzia odgadliby cały dramat widząc tę wspaniałą ohydę, podobną do owych fantazyj, które malarze kreślą dla zabawy na ramie kamienia litograficznego, gwarząc z przyjaciółmi.
Widząc adwokata, nieznajomy wzdrygnął się konwulsyjnym ruchem podobnym gestowi poety, gdy nieoczekiwany szmer wyrwie go w ciszy nocnej z płodnej zadumy. Starzec odkrył szybko głowę i wstał aby się skłonić młodemu adwokatowi; skóra wyścielająca wnętrze kapelusza była zapewne bardzo tłusta, tak iż, bez jego wiedzy, peruka przylepiła się do niej; nieznajomy błysnął nagością czaszki straszliwie zeszpeconej poprzeczną blizną, która zaczynała się w tyle głowy, a kończyła u prawego oka, tworząc na całej przestrzeni gruby sterczący szew. Nagłe uchylenie brudnej peruki, którą biedak nosił aby ukryć swą ranę, nie zbudziło bynajmniej ochoty do śmiechu w dwóch prawnikach; widok tej rozłupanej czaszki był okropny. Pierwsza myśl, jaką budził obraz tej rany, była: „Tędy uciekła inteligencja!“
— Jeśli to nie jest pułkownik Chabert, musi to być tęgi wiarus! pomyślał Boucard.
— Proszę pana, rzekł Derville, z kim mam zaszczyt?
— Pułkownik Chabert.
— Który?
— Ten, który zginął pod Eylau, odparł starzec.
Słysząc te szczególne słowa, dependent i adwokat wymienili spojrzenie, które znaczyło: — To warjat!
— Proszę pana, dodał pułkownik, pragnąłbym jedynie panu powierzyć tajemnicę swego położenia.
Rzeczą godną uwagi jest nieustraszoność właściwa adwokatom. Czy to nawyk przyjmowania wielu osób, czy głębokie poczucie ochrony jakiej użycza im prawo, czy ufność w swoje posłannictwo, wchodzą oni wszędzie bez żadnej obawy, jak kapłani i lekarze. Derville dał znak Boucardowi, który znikł.
— Proszę pana, rzekł adwokat, w dzień nie rachuję się zbytnio z czasem, ale w nocy minuty są mi drogie. Zatem, niech pan będzie zwięzły i treściwy. Niech pan przystąpi do rzeczy bez kołowań. Ja sam poproszę pana o wyjaśnienia, które mi się wydadzą potrzebne. Mów pan.
Usadowiwszy osobliwego klienta, młody człowiek sam usiadł przy stole, ale, słuchając bacznie nieboszczyka Chabert, przeglądał akta.
— Proszę pana, rzekł zmarły, wiadomo panu może, że ja dowodziłem pułkiem kawalerji pod Eylau. Przyczyniłem się wiele do sukcesu słynnej szarży Murata, która rozstrzygnęła o wygranej. Nieszczęściem dla mnie, śmierć moja jest faktem historycznym, zanotowanym w Zwycięstwach i Podbojach, gdzie ją opisano szczegółowo. Rozłupaliśmy na dwoje trzy szeregi rosyjskie, które, sformowawszy się na nowo, zmusiły nas do tego aby się przebić przez nie z powrotem. W chwili gdy, rozproszywszy Moskali, wracaliśmy do cesarza, spotkałem korpus nieprzyjacielskiej kawalerji. Skoczyłem na tych uparciuchów. Dwaj oficerowie ruscy, dwa istne olbrzymy, rzucili się na mnie równocześnie. Jeden rąbnął mnie w głowę szablą, rozciął wszystko aż do jedwabnej czapeczki i otworzył mi głęboko czaszkę. Spadłem z konia. Murat przybiegł mi na pomoc, przejechał po mnie, on i cała jego kawalerja, tysiąc pięćset ludzi, bagatela! Oznajmiono moją śmierć Cesarzowi. Cesarz, przez ostrożność (lubił mnie dosyć mój pryncypał), chciał się upewnić czy niema jakich widoków ocalenia człowieka, któremu zawdzięczał ten energiczny atak. Posłał dla rozpoznania i przeniesienia mnie do ambulansu dwóch chirurgów, powiadając im, może zbyt niedbale, bo miał robotę: „Idźcie-no popatrzeć, czy mój biedny Chabert przypadkiem nie dycha?“ Te szelmy konowały, które widziały przed chwilą jak po mnie przejechały całe dwa pułki, nie fatygowali się z pewnością z obmacywaniem pulsu i orzekli że jestem trup. Akt zgonu sporządzono tedy prawdopodobnie wedle formalności wojskowych.
Słysząc iż klient wyraża się zupełnie jasno i opowiada fakty tak prawdopodobne, mimo że szczególne, młody adwokat porzucił akta, oparł głowę na ręku i popatrzył bystro na pułkownika.
— Czy pan wie, przerwał, że ja prowadzę interesy hrabiny Ferraud, wdowy po pułkowniku Chabert?
— Mojej żony? Tak, panie. Toteż, po stu daremnych krokach u prawników którzy brali mnie wszyscy za warjata, zdecydowałem się przyjść do pana. Opowiem panu o swoich nieszczęściach później. Niech mi pan pozwoli najpierw ustalić fakty, wytłumaczyć panu raczej jak musiały się stać niż jak się stały. Pewne okoliczności, znane tylko Ojcu Przedwiecznemu, zmuszają mnie do przedstawienia niektórych wydarzeń w formie hipotezy. Zatem, proszę pana, rany moje spowodowały prawdopodobnie tężec, lub pogrążyły mnie w stanie zwanym, jeśli się nie mylę, katalepsją. Inaczej jak pojąć, że zostałem obyczajem wojennym odarty z ubrania i rzucony do wspólnego dołu przez grabarzy. Tutaj, niech mi pan pozwoli wspoumieć pewien szczegół: mogłem się go dowiedzieć dopiero po wypadku, który trzeba nazwać moją śmiercią. Spotkałem w r. 1814, w Stutgardzie, dawnego kwatermistrza mego pułku. Ten złoty człowiek, jedyny który zechciał mnie poznać i o którym opowiem za chwilę wytłumaczył mi cud mego ocalenia, powiadając, że mój koń otrzymał kulę w bok, w chwili gdy mnie raniono. Zwierzę i jeździec runęli tedy obaj jak domek z kart. Kiedym się zwalił bądź na prawo bądź na lewo, z pewnością koń pokrył minie swem ciałem, co mnie ocaliło od zdeptania przez inne konie lub dosięgnięcia kula. Kiedym odzyskał przytomność, proszę pana, byłem w pozycji i w atmosferze, o której nie mógłbym panu dać pojęcia, choćbym opowiadał do jutra. Odrobina powietrza, którą oddychałem, była zgniła. Chciałem się ruszyć i nie znajdowałem miejsca. Kiedym otworzył oczy, nie ujrzałem nic. Brak powietrza był mi najgroźniejszy i oświecił mnie co do mego położenia. Zrozumiałem, że tam gdzie tkwię, powietrze nie odnawia się i że przyjdzie mi umrzeć. Ta myśl odjęła mi poczucie niewysłowionego bólu, który mnie obudził. W uszach dzwoniło mi gwałtownie. Usłyszałem, lub zdawało mi się że słyszę, — nie chcę nic twierdzić — jęki wydawane przez kupę trupów, pośród których leżałem. Mimo że świadomość tych chwil jest bardzo mglista, mimo że wspomnienia moje są bardzo mętne, mimo pamięci głębszych jeszcze cierpień które miałem poznać i które zmąciły moją głowę, są noce, w których wydaje mi się że jeszcze słyszę te zdławione westchnienia!
„Ale było coś okropniejszego niż krzyki: to cisza, taka jakiej nie spotkałem nigdzie, cisza grobu. Wreszcie, podnosząc ręce, macając zmarłych, uczułem próżnię między swoją głową a nawozem ludzkim wyżej niej. Mogłem tedy zmierzyć przestrzeń, którą mi zostawił nieznany przypadek. Zdaje się, że, dzięki niedbalstwu z jakiem rzucono nas na kupę, dwa trupy skrzyżowały się nademną jak dwie karty wsparte o siebie przez dziecko, które układa domki. Rozpatrując się spiesznie w położeniu, bo nie było czasu na zabawę, spotkałem na szczęście ramię, które nie trzymało się niczego, ramię herkulesowe! grubą kość, której winien byłem ocalenie. Bez tej niespdziewanej pomocy, byłbym zgubiony! Ale, z wściekłością którą pan pojmuje, zacząłem ryć się przez trupy które mnie dzieliły od warstwy ziemi z pewnością rzuconej na nas; powiadam na nas, tak jakby tam byli żywi! Pracowałem tęgo, proszę pana, skoro tu jestem! Ale nie wiem dzisiaj, w jaki sposób zdołałem przebić pokrywę mięsa, która tworzyła zaporę między życiem a mną. Powie pan, że miałem trzy ręce! Ta dźwignia, którą posługiwałem się zręcznie, dawała mi bądź co bądź trochę powietrza między trupami które usuwałem; starałem się oddychać oszczędnie. Wreszcie, ujrzałem światło dzienne, ale poprzez śnieg, słyszy pan! W tej chwili spostrzegłem, że mam rozciętą głowę. Na szczęście, moja krew, krew moich towarzyszy lub może okaleczona skóra mego konia, czy ja wiem co! krzepnąc, opatrzyła mnie jakby naturalnym plastrem. Mimo tej skorupy, zemdlałem, skoro czaszka moja zetknęła się ze śniegiem. Bądź jak bądź, odrobina ciepła, która mi pozostała, stopiła śnieg dokoła mnie; kiedym odzyskał przytomność, znalazłem się w małym otworze, przez który krzyczałem tak długo jak mogłem. Ale w tej chwili wstawało dopiero słońce, mało było tedy widoków aby mnie usłyszano. Czy byli już ludzie w polu? Wspinałem się, czyniąc z nóg sprężynę, której punktem oparcia byli umarli mający tęgie bary. Pojmuje pan, że to nie była chwila aby im mówić: Cześć nieszczęśliwej odwadze!
„Krótko mówiąc, napatrzywszy się długo z bólem — jeżeli to słowo może oddać mą wściekłość — długo, och, długo! jak te przeklęte Szwaby zmykały słysząc głos a nie widząc człowieka, doczekałem się uwolnienia. Uwolniła mnie kobiecina dość śmiała lub dość ciekawa aby się zbliżyć do mej głowy, która wyrosła w jej oczach z ziemi niby grzyb. Poszła po męża i we dwoje przenieśli mnie do swej lepianki. Zdaje się że tam nastąpił nawrót katalepsji (niech pan daruje to wyrażenie, określam niem stan, o którym nie mam żadnego pojęcia, ale sądzę, z relacji moich gospodarzy, że podobny jest do tej choroby). Leżałem tam pół roku między życiem a śmiercię, nie mówiąc wcale lub bredząc. Wreszcie, moi gospodarze umieścili mnie w szpitalu w Heilsbergu. Rozumie pan, że wyszedłem z owej czeluści nagi jak mnie matka porodziła, tak iż w pół roku potem, kiedy, pewnego pięknego poranka, przypomniałem sobie że jestem pułkownik Chabert, i kiedy, odzyskując świadomość, chciałem uzyskać od pielęgniarki więcej względów niż ich użyczała biednemu przybłędzie, towarzysze szpitalni zaczęli się ze mnie śmiać. Szczęściem dla mnie, chirurg zaręczył, przez ambicję, za moje wyleczenie: tem samem zainteresował się swoim chorym. Kiedy mu zacząłem rozsądnie mówić o swem dawnem życiu, zacny człowiek, nazwiskiem Sparchman, kazał stwierdzić, wedle form prawnych jego kraju, cudowny sposób w jaki wydostałem się z trupiego dołu, dzień i godzinę w której mnie odnalazła moja dobrodziejka i jej mąż, rodzaj i dokładne umiejscowienie ran, dołączając do tych protokółów opis mej osoby.
„Otóż, proszę pana, nie mam ani tych ważnych papierów, ani oświadczenia jakie złożyłem u rejenta w Heilsbergu celem ustalenia mej tożsamości! Od dnia, w którym wygnały mnie stamtąd wypadki wojenne, błądziłem wciąż jak włóczęga, żebrząc chleba, traktowany jak warjat kiedym opowiadał swą przygodę, nie znalazłszy ani nie zarobiwszy grosza aby się wystarać o te akty które mogły dowieść moich słów i wrócić mi społeczne prawo bytu. Często cierpienia moje zatrzymywały mnie całe miesiące po miasteczkach, gdzie użyczano opieki choremu Francuzowi, ale śmiano mu się w nos, kiedy twierdził że jest pułkownikiem Chabert. Długi czas te śmiechy, te powątpiewania, wprawiały mnie we wściekłość, która mi zaszkodziła i która sprawiła że mnie zamknięto w domu obłąkanych w Stutgardzie. W istocie, słuchając mego opowiadania, może pan osądzić, że dość w niem było wystarczających racji aby przymknąć człowieka! Po dwóch latach zamknięcia, które musiałem wycierpieć, słysząc tysiąc razy jak moi stróże mówili: „A, to ten biedny człowiek, któremu się zdaje że jest pułkownikiem Chabert!“ na co ludzie odpowiadali: „Biedny człowiek!“ przekonałem się o niemożliwości własnej przygody. Stałem się smutny, zrezygnowany, spokojny, i wyrzekłem się tożsamości z pułkownikiem Chabert, aby się wydostać z więzienia i wrócić do Francji. Och, panie, ujrzeć znów Paryż! To było upojenie, którego nic...
Nie dokończywszy, pułkownik Chabert popadł w głęboką zadumę, którą Derville uszanował.
— Zatem pewnego pięknego dnia, ciągnął klient, na wiosnę, dano mi wolność i dziesięć talarów, pod pozorem że mówię rozsądnie o wszystkiem i że nie twierdzę już iż jestem pułkownik Chabert. Na honor, w owej epoce, i jeszcze chwilami dzisiaj, moje nazwisko mi obrzydło. Chciałbym nie być sobą. Świadomość moich praw mnie zabija. Gdyby moja choroba odjęła mi całą pamięć minionej egzystencji, byłbym szczęśliwy! Byłbym wrócił do służby pod jakiemkolwiek nazwiskiem, i kto wie? zostałbym może feldmarszałkiem w Austrji albo w Rosji.
— Doprawdy, rzekł adwokat, w głowie mi się mięsza, kiedy pana słucham. Zdaje mi się, że śnię. Jeśli łaska, przerwijmy na chwilę.
— Jest pan, rzekł melancholijnie pułkownik, jedyną osobą, która mnie tak cierpliwie wysłuchała. Żaden prawnik nie chciał wyłożyć dziesięciu napoleonów na sprowadzenie z Niemiec aktów potrzebnych na rozpoczęcie mego procesu...
— Co za procesu? rzekł adwokat, który zapomniał o bolesnej sytuacji swego klienta, słysząc opowieść o jego minionych medalach.
— Ależ panie, czyż hrabina Ferraud nie jest moją żoną? Ma trzydzieści tysięcy funtów renty które należą do mnie, i nie chce mi dać ani szeląga. Kiedy mówię te rzeczy adwokatom, ludziom rozsądnym, kiedy proponuję, ja, żebrak, wytoczenie procesu hrabiemu i hrabinie, kiedy powstaję, ja, nieboszczyk, przeciw aktowi śmierci, przeciw aktowi małżeństwa i aktom urodzin, pozbywają się mnie, zależnie od swego charakeru, bądź to z ową zdawkową uprzejmością, którą panowie umiecie przybrać aby się uwolnić od nieszczęśliwego, bądź też brutalnie, jak ludzie którym się zdaje że mają do czynienia z intrygantem lub warjatem. Byłem zagrzebany pod trupami, ale obecnie jestem zagrzebany pod żywymi, pod aktami, pod faktami, pod całem społeczeństwem, które chce mnie wepchnąć z powrotem pod ziemię!
— Proszę, zechce pan mówić dalej, rzekł adwokat.
— Zechce pan, wykrzyknął nieszczęśliwy starzec ujmując ręce młodego człowieka, oto pierwsze uprzejme słowo, jakie słyszę od czasu...
Pułkownik rozpłakał się. Wdzięczność dławiła jego głos. Ta przejmująca i niewysłowiona wymowa, która tkwi w spojrzeniu, geście, milczeniu nawet, do reszty przekonała Derville‘a i wzruszyła go.
— Niech pan posłucha, rzekł do klienta, wygrałem dziś wieczór trzysta franków, mogę obrócić połowę tej sumy na to aby stworzyć szczęście człowieka. Rozpocznę poszukiwania i kroki aby się wystarać panu o potrzebne akty; do ich przybycia będę panu dawał pięć franków dziennie. Jeśli pan jest pułkownikiem Chabert, wybaczy pan szczupłość tej pożyczki młodemu człowiekowi na dorobku. Proszę, niech pan mówi dalej.
Rzekomy pułkownik stał chwilę nieruchomy i zdumiony: bezgraniczne nieszczęście zniszczyło zapewne jego wiarę. Jeśli uganiał się za swą sławą wojskową, za swym majątkiem, za sobą samym, to może z pobudek owego niewytłumaczonego uczucia, tkwiącego w sercu ludzi, któremu zawdzięczamy dociekania alchemików, namiętność sławy, odkrycia astronomiczne, fizyczne, wszystko co pcha człowieka do spotęgowania swego istnienia przez pomnożenie go faktami lub ideami. Ego, ja, było w jego pojęciu już tylko drugorzędnym przedmiotem, jak ambicja lub rozkosz wygranej stają się droższe zakładającemu się niż przedmiot zakładu. Słowa młodego adwokata były jak cud dla tego człowieka odtrącanego dziesięć lat przez żonę, przez trybunały, przez całe społeczeństwo. Znaleźć u adwokata owych dziesięć sztuk złota, odmawianych mu tak długo, przez tyle osób i na tyle sposobów! Pułkownik podobny był do owej damy, która, mając gorączkę przez piętnaście lat, sądziła że wpadła w nową chorobę w dniu w którym ozdrowiała. Są szczęścia, w które się już nie wierzy; skoro się zdarzą, są jak piorun, walą człowieka z nóg. Toteż wdzięczność nieboraka była zbyt żywa aby ją mógł wyrazić. Wydałaby się zimna ludziom powierzchownym, ale Derville odgadł całą uczciwość w tem osłupieniu. Szalbierz byłby znalazł głos.
— Gdzie ja byłem? rzekł pułkownik z naiwnością dziecka lub żołnierza, bo często jest dziecko w prawdziwym żołnierzu, a prawie zawsze żołnierz w dziecku, zwłaszcza we Francji.
— W Stutgardzie. Wyszedł pan z więzienia, odparł adwokat.
— Zna pan moją żonę? spytał pułkownik.
— Tak, odparł Derville skłaniając głowę.
— Jaka ona jest?
— Zawsze urocza.
Starzec uczynił gest, jakgdyby pożerał jakąś tajemną zgryzotę z ową poważną i uroczystą rezygnacją, która charakteryzuje ludzi doświadczonych we krwi i ogniu bitew.
— Panie, rzekł z odcieniem wesołości; oddychał bowiem biedny pułkownik, wstał po raz drugi z grobu, przebił warstwę śniegu trudniejszą do stopienia niż ta która niegdyś mroziła mu głowę, i wdechał powietrze tak jakby opuszczał więzienie. Panie, rzekł, gdybym był ładnym chłopcem, żadne z moich nieszczęść nie byłoby mi się zdarzyło. Kobiety wierzą ludziom którzy szpikują słowa westchnieniami miłości. Wówczas drepcą, biegają, stają na głowie, intrygują, świadczą, poruszą piekło dla tego który im się podoba. Jakim cudem zdołałbym zainteresować kobietę? Miałem twarz nieboszczyka, byłem ubrany jak oberwaniec, podobniejszy byłem do Eskimosa niż do Francuza, ja, który niegdyś uchodziłem za najładniejszego lalusia w r. 1799! ja, Chabert, hrabia Cesarstwa!
„Zatem, w dniu w którym rzucono mnie na bruk jak psa, spotkałem kwatermistrza, o którym panu mówiłem. Kamrat nazywał się Boutin. Ten nieborak i ja, to była razem najładniejsza para szkap jaką kiedy widziałem; spotkałem go na przechadzce, ja go poznałem, ale on nie mógł zgadnąć kto ja jestem. Poszliśmy razem do szynku. Tam, kiedy wymieniłem swoje nazwisko, gęba Boutina rozwarła się w szerokim śmiechu nakształt pękającego moździerza. Ta wesołość, proszę pana, to był jeden z moich największych bólów w życiu. Mówiła mi bez ogródek o zmianach jakie zaszły we mnie! Byłem tedy nie do poznania, nawet dla najskromniejszego i najwdzięczniejszego z moich przyjaciół! Niegdyś ocaliłem Boutinowi życie, ale to był tylko rewanż. Nie powiem panu, w jaki sposób oddał mi tę przysługę. Recz działa się we Włoszech, w Rawennie. Dom, w którym Boutin ocalił mnie od pchnięcia sztyletem, to nie był dom bardzo przyzwoity. W owej epoce nie byłem pułkownikiem, byłem prostym kawalerzystą jak Boutin. Na szczęście, ta historja miała szczegóły, które mogliśmy znać tylko my dwaj; kiedy mu je przypomniałem, niedowiarstwo jego osłabło. Następnie, opowiedziałem mu koleje swego dziwnego życia. Mimo że oczy moje, głos mój, były, jak mówił, znacznie zmienione, mimo że nie miałem już ani włosów, ani zębów, ani brwi, że byłem biały jak albinos, po tysiącu pytań, na które odpowiedziałem zwycięsko, poznał wreszcie w żebraku swego pułkownika. Opowiedział mi swoje przygody, były nie mniej niezwykłe od moich: wracał z krańców Chin, kędy chciał się przedostać uciekłszy z Syberji. Opowiedział mi klęskę rosyjską i pierwszą abdykację Napoleona. Ta wiadomość była z tych, które mi sprawiły najwięcej bólu! Byliśmy niby dwa ciekawe szczątki toczone po globie, jak się toczą w Oceanie kamyki niesione burzą od brzegu do brzegu. We dwóch widzieliśmy Egipt, Syrję, Hiszpanję, Rosję, Holandję, Niemcy, Włochy, Dalmację, Anglję, Chiny, Tartarję, Syberję, brakło nam jedynie Indyj i Ameryki! Wreszcie, lepiej odemnie władający nogami Boutin podjął się iść najszybciej jak zdoła do Paryża, powiadomić moją żonę o moim losie. Napisałem do pani Chabert bardzo szczegółowy list. Był to już czwarty, proszę pana! Gdybym miał krewnych, wszystko to nie byłoby się może trafiło; ale, muszę panu wyznać, jestem podrzutek, żołnierz, który za ojcowiznę miał tylko swoje męstwo, za rodzinę cały świat, za ojczyznę Francję, za opiekuna Boga.
„Źle mówię! miałem ojca, Cesarza! Och gdyby on żył, kochany człowiek, i gdyby ujrzał swego Chaberta, jak mnie nazywał, w podobnym stanie: ależ byłby wpadł w furję! Cóż pan chce, nasze słońce zaszło, zimno jest nam wszystkim. Ostatecznie, wypadki polityczne mogły usprawiedliwić milczenie żony!
„Boutin ruszył w drogę. On był szczęśliwy! Miał dwa białe niedźwiedzie, wspaniale tresowane, z których żył. Nie mogłem mu towarzyszyć: cierpienia moje nie pozwalały mi na odbywanie długich marszów. Płakałem, proszę pana, kiedyśmy się żegnali; towarzyszyłem mu tak długo, jak tylko stan mój pozwalał mi dotrzymać kroku niedźwiedziom i jemu. W Karlsruhe miałem napad newralgji w głowie, leżałem sześć tygodni na słomie w oberży! Nie skończyłbym, proszę pana, gdyby mi trzeba było opowiadać niedole swego żebraczego życia. Ale cierpienia moralne, przy których bledną cierpienia fizyczne, budzą mniej współczucia, bo się ich nie widzi. Przypominam sobie, że płakałem przed hotelem w Strassburgu, gdzie wydałem niegdyś bal, i gdzie nie dostałem nic, nawet kawałka chleba. Ustaliwszy z Boutinem drogę którą miałem iść, wstępowałem do każdego biura pocztowego pytać czy niema dla mnie listu i pieniędzy. Zaszedłem aż do Paryża, nie znalazłszy nic. Ile rozpaczy trzeba mi było połknąć! „Boutin musiał umrzeć“, powiadałem sobie. W istocie, nieborak padł pod Waterloo. Dowiedziałem się o jego śmierci później, przypadkiem. Jego poselstwo do mojej żony było zapewne daremne. Wreszcie wszedłem do Paryża równocześnie z Kozakami. Dla mnie była to boleść po boleści. Widząc Moskali we Francji, nie pamiętałem już że nie mam trzewików na nogach ani pieniędzy w kieszeni. Tak, panie, odzież moja w strzępach. W wilję przybycia, musiałem biwakować w lasach Claye. Chłód nocny przyprawił mnie najwidoczniej o atak jakiejś choroby, która mnie chwyciła, kiedy przechodziłem przez miasteczko Saint-Martin. Padłem prawie zemdlony w bramie handlarza żelazem. Kiedy się obudziłem, byłem w łóżku w szpitalu. Tam spędziłem miesiąc dość szczęśliwy. Niebawem wypuszczono mnie, byłem bez pieniędzy ale zdrów i na kochanym bruku Paryża. Z jaką radością i pośpiechem udałem się na ulicę Mont-Blanc, gdzie żona musiała mieszkać w moim pałacyku! Ba! ulica Mont-Blanc stała się ulicą Chaussée d’Antin. Nie ujrzałem już swego pałacyku, sprzedano go, zburzono. Spekulanci zbudowali kilka domów w moim ogrodzie. Nie wiedząc, że żona wyszła ponownie zamąż za pana Ferraud, nie mogłem uzyskać żadnej informacji. Wreszcie udałem się do starego adwokata, który niegdyś prowadził moje sprawy. Poczciwiec umarł, odstąpiwszy klientelę młodemu następcy. Ten oznajmił mi, ku memu zdumieniu, o otwarciu spadku po mnie, o jego likwidacji, o małżeństwie mojej żony i o urodzeniu dwojga dzieci. Kiedym wyznał że jestem pułkownik Chabert, zaczął się śmiać tak szczerze, że opuściłem go nie rzekłszy nic. Moje zamknięcie w Stutgardzie nasunęło mi myśl o Charenton, postanowiłem być ostrożny. Zaczem, dowiedziawszy się gdzie mieszka żona, udałem się do jej pałacu z sercem pełnem nadziei. Wie pan, rzekł pułkownik z odruchem zdławionej wściekłości, nie przyjęto mnie kiedym się kazał oznajmić pod przybranem nazwiskiem, w dniu zaś gdy wziąłem moje własne, zabroniono mnie wpuszczać. Aby ujrzeć hrabinę wracającą z balu lub z teatru nad ranem, stałem całe noce przylepiony do ściany przybranem nazwiskiem, w dniu zaś gdy podałem swoje własne, zabromemi oczyma z szybkością błyskawicy: ledwie mogłem dojrzeć tę kobietę która jest moja, a która już nie należy do mnie. Och! od tego dnia żyłem dla zemsty, wykrzyknął starzec głucho prostując się w oczach Derville‘a. Ona wie że istnieję; otrzymała odemnie, od mego powrotu, dwa listy pisane własną ręką. Nie kocha mnie już! Ja, ja nie wiem, czy ją kocham, czy jej nienawidzę! pragnę jej i przeklinam ją na przemian. Winna mi jest swój los, szczęście, i ot, nie przesłała mi nawet najlżejszej pomocy! Chwilami nie wiem już, co się dzieje ze mną!
Na te słowa, stary żołnierz padł na krzesło i leżał jak martwy. Derville milczał, wpatrując się w klienta.
— Sprawa jest poważna. Ale, przypuściwszy autentycznść dokumentów które mają się znajdować w Heilsbergu, nie jestem wcale przeświadczony abyśmy odrazu wygrali. Proces pójdzie przez trzy instancje. Trzeba się zastanowić spokojnie nad podobną sprawą, jest zupełnie wyjątkowa.
— Och, rzekł zimno pułkownik podnosząc dumnie głowę, jeśli padnę, potrafię umrzeć, ale w towarzystwie.
Tu, starzec zniknął. Oczy energicznego mężczyzny zabłysły rozpalone płomieniem żądzy i zemsty.
— Trzeba będzie może się układać, rzekł adwokat.
— Układać! powtórzył pułkownik Chabert. Czy ja żyję, czy umarłem?
— Mam nadzieję, rzekł adwokat, że pan będzie słuchał moich rad. Pańską sprawę będę uważał za własną. Przekona się pan niebawem o współczuciu, jakie mam dla pańskiego położenia, prawie bez przykładu w kronikach sądowych. Na razie, dam panu słówko do mego rejenta, który panu wypłaci, za pokwitowaniem, pięćdziesiąt franków co dziesięć dni. Nie byłoby właściwe, abyś pan tu przychodził po wsparcie. Jeśli pan jest pułkownikiem Chabert, nie powinieneś być na niczyjej łasce. Dam tym zaliczkom formę pożyczki. Ma pan prawo do majątku, jest pan bogaty.
Ta ostatnia delikatność wycisnęła łzy starcowi. Derville wstał nagle, — nie było może przyjęte aby adwokat okazywał wzruszenie — udał się do gabinetu, skąd wyszedł z niezapieczętowanym listem, który oddał hrabiemu Chabert. Kiedy biedny człowiek wziął list, uczuł przez papier dwie sztuki złota.
— Czy zechce mi pan wyszczególnić akta, podać mi nazwę miasta, królestwa? rzekł adwokat.
Pułkownik podyktował wskazówki poprawiając ortografję miejscowości, następnie wziął kapelusz, popatrzył na Derville’a, podał mu drugą rękę, rękę zgrubiałą, i rzekł z prostotą: „Na honor, po Cesarzu, jest pan człowiekiem, któremu będę najwięcej winien. Jest pan chwat“.
Adwokat uderzył dłonią w dłoń pułkownika, odprowadził go na schody i poświecił mu.
— Boucard, rzekł Derville do dependenta, usłyszałem historję, która będzie mnie może kosztowała dwadzieścia pięć ludwików. Jeżeli mnie nabrano, nie będę żałował swoich pieniędzy, ujrzałem najtęższego aktora naszych czasów.
Kiedy pułkownik znalazł się pod latarnią, wydobył z listu dwie dwudziestofrankówki i popatrzył na nie chwilę w świetle. Pierwszy raz oglądał złoto od dziewięciu lat.
— Będę tedy mógł palić cygara, powiedział sobie.

Może w trzy miesiące po tej nocnej konsultacji, rejent mający wypłacać żołd, który adwokat wyznaczył swemu osobliwemu klientowi, zaszedł do Derville‘a, aby z mim pogadać o jakiejś ważnej sprawie. Na początek upomniał się o sześćset franków, danych staremu żołnierzowi.
— Bawisz się tedy w utrzymywanie dawnej armji? rzekł śmiejąc się rejent, nazwiskiem Crottat, młody człowiek który kupił kancelarję gdzie był pierwszym dependentem, gdy właściciel uciekł zostawiając straszliwe bankructwo[1].
— Dziękuję ci, mój drogi, odparł Derville, żeś, mi przypomniał tę sprawę. Moja filantropja nie posunie się poza dwadzieścia pięć ludwików; lękam się już, że padłem ofiarą mego patrjotyzmu.
W chwili gdy Derville domawiał tych słów, ujrzał na biurku papiery, które położył tam pierwszy dependent. Uderzyły go natychmiast pieczęcie podłużne, kwadratowe, trójkątne, czerwone, niebieskie, przyłożone na liście przez pocztę pruską, austrjacką, bawarską i francuską.
— A! rzekł śmiejąc się, oto rozwiązanie komedji, zaraz zobaczymy czym wpadł.
Wziął list i otworzył go, ale nie mógł nic wyczytać, pisany był po niemiecku.
— Boucard, idź sam, daj przetłumaczyć ten list i wracaj prędko, rzekł Derville uchylając drzwi i podając list dependentowi.
Rejent z Berlina, do którego się zwrócił adwokat, oznajmiał, ze akta, o których wysłanie proszono, nadejdą za kilka dni. Akta (powiadał) są zupełnie w porządku, najformalniej zalegalizowane. Prócz tego donosił, że prawie wszyscy świadkowie stwierdzonych protokularnie aktów żyją w Preussisch-Eylau; kobieta, której hrabia Chabert zawdzięcza życie, mieszka jeszcze na przedmieściu w Heilsberg.
— To zaczyna być poważne, wykrzyknął Derville kiedy Boucard wyłuszczył mu treść listu. Ale słuchaj-no, stary, dodał zwracając się do rejenta: będę potrzebował wskazówek, które muszą być w twojej kancelarji. Czy to nie u tego starego łajdaka Roguin....
— My mówimy biedny, nieszczęśliwy Roguin, wtrącił Crottat ze śmiechem.
— Czy to nie u tego nieszczęśliwego, który świeżo ukradł ośmiset tysięcy franków klientom i wtrącił kilka rodzin w nędzę, sporządzano likwidację spadku po Chabercie? Zdaje mi się, że coś podobnego widziałem w naszych aktach hrabiostwa Ferraud.
— Tak, odparł Crottat, byłem wówczas trzecim dependentem, przepisywałem te akta i wystudjowałem je dobrze. Róża Chapotel, małżonka i wdowa po Jacku Chabert, hrabi Cesarstwa, wielkim oficerze Legji Honorowej; pobrali się bez kontraktu, zatem we wspólności majątkowej. O ile mogę sobie przypomnieć, aktywa sięgały sześciuset tysięcy franków. Przed ślubem, hrabia Chabert zrobił testament na rzecz przytułków paryskich, którym przyznał ćwierć majątku posiadanego w chwili ewentualnego zgonu, skarb odziedziczył drugą ćwierć. Nastąpiła licytacja, sprzedaż i podział, adwokaci jechali ostro. W chwili likwidacji, potwór który władał wówczas Francją zwrócił osobnym dekretem część skarbową wdowie po pułkowniku.
— Zatem majątek osobisty hrabiego Chabert nie przekroczyłby trzystu tysięcy.
— Słusznie, mój stary! odparł Crottat. Wy, adwokaci, widzicie czasami bystro, mimo że wam zarzucają iż paczycie sobie zdrowy rozum robiąc z czarnego białe i naodwrót.
Hrabia Chabert, którego adres widniał na pokwitowaniu rejenta, mieszkał w dzielnicy Saint-Marceau, przy ulicy du Petit-Banquier, u starego kwatermistrza gwardji cesarskiej, który został handlarzem wiktuałów; nazywał się Vergniaud. Dotarłszy tam, Derville musiał się udać pieszo na poszukiwanie swego klienta; stangret wzdragał się zapuszczać w ulicę nie brukowaną, z koleinami zbyt głęboko wyjeżdżonemi dla kół kabrjoletu. Rozglądając się na wszystkie strony, adwokat znalazł wreszcie, tam gdzie ulica schodziła się z bulwarem, między dwoma mitrami zbudowanemi z szutru i gliny, dwa nędzne słupy kamienne, wyszczerbione przez wozy, mimo kawałków drzewa pomieszczonych dla ochrony. Słupy te podtrzymywały belkę pokrytą dachówkami, na której wypisane były czerwono słowa: Vergniaud, wiktóały. Na prawo od tego nazwiska widniały jajka, na lewo krowa, wszystko malowane biało. Brama była otwarta, jak z pewnością przez cały dzień. W głębi dość obszernego dziedzińca, wznosił się nawprost bramy dom, o ile wogóle to miano przystoi budzie, jednej z tych które sterczą na przedmieściach Paryża. Budy tej nie da się porównać z niczem, nawet z najlichszą wiejską chałupą, której posiada nędzę, nie mając jej poezji. W istocie, w polu, chata ma jeszcze ów wdzięk jaki jej dają czyste powietrze, zieloność, widok pól, pagórek, ścieżka, winnica, żywopłot, mech porastający strzechę, narzędzia rolnicze; ale w Paryżu nędza czerpie wyraz jedynie w swej ohydzie. Mimo że świeżo zbudowany, dom ten niemal się rozpadał. Żaden z materjałów nie był dlań przeznaczony; wszystko pochodziło z burzeń, które codzień odbywają się w Paryżu. Na okiennicy, sporządzonej z desek jakiegoś szyldu, Derville wyczytał: Magazyn nowości. Okna były każde inne, i dziwacznie umieszczone. Parter (jak się zdawało część mieszkalna domu) był z jednej strony dość wysoki, gdy z drugiej pokoje kryły się w ziemi wskutek wzniesienia gruntu. Między bramą a domem znajdowało się bajoro z gnojówką, dokąd spływała deszczówka i pomyje. Ściana, na której wspierało się to wątłe mieszkanie, mocniejsza widocznie od innych, strojna była klatkami, w których prawdziwe króliki mnożyły się obficie. Na prawo od bramy była obora, nad nią strych na paszę; między oborą a domem mleczarnia. Na lewo podwórze, stajnia i chlewek, którego daszek zrobiony był, jak i dach domu, z prostych desek pozbijanych i niedbale krytych trzciną. Jak wszystkie prawie miejsca gdzie się pitrasi wielki obiad pochłaniany codzień przez Paryż, dziedziniec, w który wszedł Derville, zdradzał ślady pośpiechu nałożonego przez przymus zdążenia na minutę. Wielkie powyginane cynowe bańka, w których przewozi się mleko, oraz garnki przeznaczone na śmietankę leżały porzucone przed mleczarnią wraz z płóciennemi szmatami. Dziurawe łachy służące do wycierania ich, bujały w słońcu na sznurkach przywiązanych do palików. Spokojny koń, którego rasę zmonopolizowali mleczarze, odszedł o kilka kroków i stał pod stajnią, której drzwi były zamknięte. Koza szczypała nędzne i zakurzone wino, strojące żółtą i odrapaną ścianę. Kot przycupnął pod garnkami ze śmietanką i lizał je. Kury, wystraszone przybyciem Derville’a, pierzchły z krzykiem, a pies podwórzowy zaszczekał.
— Człowiek, który rozstrzygnął zwycięstwo pod Eylau, miałby być tutaj! rzekł sobie Derville, obejmując jednym rzutem oka całość tego plugawego widoku.
Dom pozostał pod opieką trzech urwisów. Jeden, wdrapawszy się na wózek naładowany paszą, rzucał kamienie w komin sąsiedniego domu, w nadziei że wpadną do garnków. Drugi próbował zwabić świnię na deskę z wozu dotykającą ziemi, gdy trzeci, uczepiony drugiego końca, czekał by świnią weszła na nią aby ją unieść w górę przeważając deskę. Kiedy Derville spytał, czy tu mieszka pan Chabert, żaden nie odpowiedział; wszyscy trzej patrzyli nań sprytnym i tępym wzrokiem, jeżeli wolno jest łączyć te dwa przymiotniki. Derville powtórzył pytanie bez skutku. Zniecierpliwiony drwiącą miną smyków, zaczął im wesoło wymyślać, ot, jak młody człowiek dzieciom: urwisy odpowiedziały brutalnym śmiechem. Derville rozgniewał się. Pułkownik, który go usłyszał, wyszedł z izdebki obok mleczami i ukazał się w progu z nie wysłowioną żołnierską flegmą. W ustach miał prostą glinianą fajeczkę. Podniósł daszek straszliwie zatłuszczonego kaszkietu, spostrzegł Derville’a i przebył gnojówkę, aby szybciej dotrzeć do swego dobroczyńcy, krzycząc przyjaźnie do urwisów: „Cicho tam w szeregach!“ Dzieci umilkły natychmiast, z uszanowaniem świadczącem o wpływie, jaki miał na nie stary żołnierz.
— Czemu pan do mnie nie napisał, rzekł do Derville‘a. Niech pan idzie koło obory! O, tędy, ścieżka jest brukowana, wykrzyknął widząc wahanie adwokata, który nie miał ochoty zamoczyć nóg w gnojówce.
Skacząc z kamienia na kamień, Derville dotarł do drzwi z których wyszedł pułkownik. Chabert zdawał się bardzo nierad, że musi go przyjąć w pokoju który zajmował. W istocie, Derville ujrzał tam jedno krzesło. Łóżkiem pułkownika było kilka wiązek słomy, na których gospodyni rozciągnęła strzępy owych starych dywanów, zebranych licho wie gdzie, któremi mleczarki wyścielają ławki w swoich wózkach. Podłoga była poprostu ubitą gliną. Mury okwitłe saletrą, zielonkawe i popękane, ziały taką wilgocią, że ściana, przy której sypiał pułkownik, była obita trzcinową matą. Wieczny surdut z pelerynką wisiał na gwoździu. Dwie liche pary butów leżały w kącie. Ani śladu bielizny. Na zbutwiałym stole, Biuletyny Wielkiej Armji, w przedruku Planchera, leżały otwarte; stanowiły widocznie lekturę pułkownika, którego fizjognomja była spokojna i pogodna wśród całej tej nędzy. Wizyta u Derville’a jakgdyby odmieniła wyraz jego twarzy, na której adwokat odnalazł ślad szczęśliwej myśli, osobliwy błysk zbudzony nadzieją.
— Czy fajka panu nie przeszkadza? rzekł podając adwokatowi wytłoczone krzesło.
— Ale, pułkowniku, pan tu fatalnie mieszka.
Zdanie to nasunęła Derville‘owi wrodzona nieufność adwokatów, oraz żałosne doświadczenie, nabyte w tajemnych dramatach, których bywają świadkami.
— Oto, myślał sobie, człowiek, który obrócił moje pieniądze na zaspokojenie trzech cnót teologicznych żołnierza: gra, wino i kobiety!
— To prawda, proszę pana, nie błyszczymy tu zbytkiem. Jestto biwak osłodzony przyjaźnią, ale... Tu żołnierz objął prawnika głębokiem spojrzeniem. Ale nikomu nie zrobiłem krzywdy, nie zaparłem się nigdy nikogo, i śpię spokojnie.
Adwokat pomyślał, że nie byłoby delikatnie żądać od klienta rachunku z sum które mu zaliczył, poprzestał tedy na uwadze: — Czemu pan nie wolał się przenieść do Paryża, gdzie mógłby pan żyć równie tanio jak tutaj, a gdzie byłoby panu wygodniej?
— Ależ, rzekł pułkownik, ci dzielni ludzie, u których jestem, przygarnęli mnie, żywili mnie gratis od roku, jak było ich opuścić w chwili gdy miałem trochę pieniędzy? Przytem ojciec tych trzech urwisów, to stary egipcjanin...
— Jakto egipcjanin?
— Nazywamy tak wiarusów, ocalałych z wyprawy egipskiej, w której też brałem udział. Nietylko ci wszyscy, którzy wrócili stamtąd, są potrosze braćmi, ale Vergniaud był wówczas w moim pułku, dzieliliśmy z sobą wodę w pustyni. Wreszcie nie skończyłem jeszcze uczyć czytać jego szkrabów.
— Mógłby pana lepiej pomieścić za pańskie pieniądze.
— Ba, odparł pułkownik, dzieci sypiają tak jak ja, na słomie! Żona i on nie mają lepszego łóżka, oni są bardzo biedni, widzi pan? wzięli interes ponad ich siły. Ale, jeśli odzyskam majątek!... Co tam zresztą gadać!
— Pułkowniku, mam otrzymać jutro lub pojutrze pańskie akta z Heilsbergu. Pańska oswobodzicielka żyje jeszcze!
— Przeklęte pieniądze! Licho nadało że ich nie mam! wykrzyknął rzucając fajkę o ziemię.
Fajka opalona jest cenna dla palacza, ale gest ten był tak naturalny, odruch tak szlachetny, że wszyscy palacze — nawet sama Dystrybucja — przebaczyliby tę zbrodnię obrazy tytoniu. Aniołowie zebraliby może szczątki tej fajki.
— Pułkowniku, sprawa pańska jest nader skomplikowana, rzekł Derville wychodząc z pokoju i przechadzając się na słońcu pod domem.
— Mnie się wydaje, rzekł żołnierz, niezmiernie prosta. Uważano mnie za umarłego, jestem z powrotem, oddajcie mi żonę i majątek, dajcie mi stopień generała do którego mam prawo, bo zostałem pułkownikiem gwardji cesarskiej w wilję bitwy pod Eylau.
— Tak rzeczy nie idą w świecie sądowym, odparł Derville. Niech pan posłucha. Jest pan hrabią Chabert, wierzę chętnie, ale chodzi o to żeby tego dowieść prawnie ludziom, którzy mają interes w tem aby przeczyć pańskiemu istnieniu. Tak więc, akta pańskie będą zakwestjonowane. Ta dyskusja pociągnie za sobą dziesięć albo dwanaście wstępnych dochodzeń. Wszystkie pójdą w drodze apelacji aż do najwyższego trybunału i będą przedmiotem dziesięciu kosztownych procesów, które będą się wlekły, choćbym je najenergiczniej prowadził. Pańscy przeciwnicy zażądają śledztwa, od którego nie będziemy mogli się uchylić i które będzie może wymagało wysłania komisji śledczej do Prus. Ale przypuśćmy najlepszy wynik: przypuśćmy, że sądy uznają pana rychło za pułkownika Chabert. Czy my wiemy, w jaki sposób zostanie rozstrzygnięta kwestja, wynikająca z niezawinionego dwumęstwa popełnionego przez hrabinę Ferraud? W pańskim wypadku, kwestja prawna znajduje się poza ramą kodeksu i może być sądzona przez sędziów jedynie wedle sumienia, jak czyni sąd przysięgłych w niezwykłych konfliktach społecznych. Otóż, pan, ze swego małżeństwa, nie masz dzieci, a hrabia Ferraud ma ich dwoje, sędziowie mogą tedy unicestwić — małżeństwo, w którem istnieją jedynie słabsze węzły, na korzyść małżeństwa w którem są silniejsze, z chwilą gdy ci, co je zawarli, działali w dobrej wierze. Czy to będzie ładna rola, w pańskim wieku i w danych okolicznościach, domagać się gwałtem żony, która pana już nie kocha? Będzie pan miał przeciw sobie własną żonę i jej męża, dwie znaczne osoby, które będą wpływać na trybunały. Proces tedy może się wlec. Będzie pan miał czas się zestarzeć w najdotkliwszych zgryzotach.
— A mój majątek?
— Pan sądzi tedy, że pan ma wielki majątek?
— Czyż nie miałem trzydziestu tysięcy renty?
— Mój drogi pułkowniku, zrobiłeś pan, w roku 1799, przed swojem małżeństwem, testament, który oddawał ćwierć majątku szpitalom.
— Prawda.
— Zatem, skoro pana uważano za umarłego, czy nie trzeba było przystąpić do inwentarza, do likwidacji, aby dać tę czwartą część szpitalom? Pańska żona nie czyniła sobie skrupułu z oszukaniem biedaków. Inwentarz, w którym z pewnością nie kwapiła się deklarować gotowizny, klejnotów, w którym ruchomości oszacowano na trzecia część prawdziwej wartości, bądź to aby jej iść na rękę, bądź aby zapłacić mniejszy podatek spadkowy, a także dla tego że komisarz szacunkowy odpowiedzialny jest za swe oszacowanie, inwentarz tedy ustalono na sześćset tysięcy. Wdowa miała prawo do połowy. Wszystko sprzedano i wszystko ona odkupiła, zyskując na wszystkiem, a przytułki dostały swoich siedemdziesiąt pięć tysięcy franków. Następnie, ponieważ skarb dziedziczył po panu (ile że pan nie wymienił żony w testamencie), Cesarz osobnym dekretem przekazał pańskiej wdowie część przypadającą skarbowi państwa. A teraz, do czego masz prawo? tylko do trzystu tysięcy po odciągnięciu kosztów.
— I pan to nazywasz sprawiedliwością? rzekł pułkownik osłupiały.
— Ależ, oczywiście...
— Ładna sprawiedliwość.
— Taka jest, drogi pułkowniku. Widzi pan, że to, co panu się wydawało łatwe, nie jest łatwe. Pani Ferraud może nawet chcieć zachować część którą jej dał Cesarz.
— Ależ ona nie była wdową, dekret jest nieważny...
— Zgoda. Ale o wszystko można się prawować. Niech mnie pan posłucha. W tych okolicznościach, sądzę że ugoda byłaby, i dla pana i dla niej, najlepszem rozwiązanem. Pan zyskasz na tem majątek znaczniejszy niż ten do którego miałbyś prawo.
— Toby znaczyło sprzedać swoją żonę!
— Z dwudziestoma czterema tysiącami franków renty i pozycją, znajdzie pan kobiety, które panu lepiej się nadadzą niż własna zona i które panu dadzą więcej szczęścia. Zamierzam dziś udać się do hrabiny Ferraud, aby wybadać grunt; ale nie chciałem uczynić tego kroku nie uprzedziwszy pana.
— Chodźmy razem.
— Tak jak pan wygląda? rzekł adwokat. Nie, pułkowniku, nie. Mógłby pan tam całkowicie przegrać swój proces...
— Czy mój proces jest do wygrania?
— Na wszystkich punktach, odparł Derville. Ale, drogi pułkowniku, pan nie bierze w rachubę jednej rzeczy. Ja nie jestem bogaty, nie spłaciłem jeszcze swojej kancelarji. Jeżeli trybunały przyznaj? panu prowizję, to znaczy zaliczkę na rachunek pańskiego majątku, nie przyznają ci jej wprzód, aż kiedy cię uznają hrabią Chabert, wielkim oficerem Legji Honorowej.
— Prawda, to ja jestem wielkim oficerem Legji Honorowej, nie myślałem już o tem, rzekł naiwnie.
— A więc, aż do tej pory, ciągnął Derville, czyż nie trzeba się procesować, płacić adwokatów, ponosić koszta sądowe, smarować łapę woźnym, no i żyć? Koszta wstępnych instancyj wyniosą, tak na oko, dwanaście do piętnastu tysięcy franków. Ja ich nie mam, jestem wyczerpany olbrzymiemi procentami, które płacę temu[2] kto mi pożyczył pieniędzy na kupno kancelarji. A pan? skąd je pan weźmie?
Grube łzy spłynęły ze zmęczonych oczu biednego żołnierza i potoczyły się po zmarszczonych licach. Na widok tych trudności stracił odwagę. Ustrój społeczny i sądowy ciężyły mu na piersiach jak zmora.
— Pójdę, wykrzyknął, pod kolumnę na placu, Vendôme i będę krzyczał: „Ja jestem pułkownik Chabert, który rozbił czworobok Moskali pod Eylau!“ Ten posąg z bronzu mnie pozna!
— I ani chybi, zamkną pana w Gharenton.
Na to straszliwe miano podniecenie żołnierza opadło.
— Czy nie byłoby dla mnie jakich widoków w mimisterjum wojny?
— Mimisterjum! rzekł Derville. Idź pan tam, ale mając w doskonałym porządku wyrok sądowy obalający akt pańskiego zgonu. Rząd radby schować pod ziemię niedobitków Cesarstwa.
Pułkownik stał jakiś czas osłupiały, nieruchomy, patrząc a nie widząc, pogrążony w rozpaczy bez dna. Sprawiedliwość wojskowa jest szczera, szybka, rozstrzyga na sposób turecki i sądzi prawie zawsze dobrze; ta sprawiedliwość, to była jedyna jaką znał Chabert. Widząc labirynt trudności, w który trzeba się było zapuścić, widząc ile trzeba pieniędzy aby go przebyć, biedny żołnierz otrzymał śmiertelny cios w ową swoistą ludzką władzę, która nazywa się wolą. Wydało mu się niemożliwe żyć pieniając się; tysiąc razy prostsze było dlań zostać biednym, żebrakiem, wstąpić jako prosty kawalerzysta do wojska, jeśli jaki pułk go zechce. Cierpienia moralne i fizyczne podkopały już jego organizm. Miał zaród jednej z owych chorób, dla których medycyna nie ma nazwy, których siedziba jest do pewnego stopnia zmienna, jak system nerwowy, najbardziej ze wszystkich organów podlegający działaniu choroby, którą trzebaby nazwać spleenem nieszczęścia. Mimo że ta choroba, niewidoczna ale rzeczywista, była już bardzo ciężka, była jeszcze do uleczenia przez szczęśliwy obrót wypadków. Aby zniszczyć zupełnie ten silny organizm, wystarczało nowej przeszkody, jakiegoś nieprzewidzianego faktu któryby skruszył te zwątlałe sprężyny i spowodował owe niepojęte, połowiczne akty, obserwowane przez fizjologów u istot zniszczonych zgryzotą.
Spostrzegając objawy głębokiego przygnębienia u swego kljenta, Derville rzekł: — Niech pan będzie dobrej myśli, rezultat może być dla pana tylko pomyślny. Jedynie niech pan rozważy, czy pan może mi użyczyć całego swego zaufania i przyjąć ślepo wynik, który będę uważał za najlepszy.
— Niech pan robi jak pan chce, rzekł Chabert.
— Tak, ale czy zdaje się pan na mnie jak człowiek, który idzie na śmierć?
— Czyż nie trzeba mi będzie zostać bez praw, bez nazwiska? Czy to jest do zniesienia?
— Ja tego tak nie rozumiem, odparł adwokat. Będziemy się starali polubownie o wyrok, któryby unieważnił pański akt zgonu i pańskie małżeństwo, tak abyś pan odzyskał swoje prawa. Będzie pan nawrt, dzięki stosunkom hrabiego Ferraud, wciągnięty na listę armji jako generał, i otrzyma pan z pewnością pensję.
— Dobrze więc! odparł Chabert, zdaję się na pana.
— Przyślę panu pełnomocnictwo do podpisu, rzekł Derville. Żegnam pana tymczasem, dobrej otuchy! Jeśli panu będzie trzeba pieniędzy, licz pan na mnie.
Chabert uścisnął gorąco rękę Derville’a i stał oparty o ścianę nie mając siły odprowadzić go inaczej jak tylko oczami. Jak wszyscy ludzie słabo orjentujący się w sprawach sądowych, czuł lęk przed tą niewidzialną walką. W czasie owej narady, wysunęła się kilka razy z za bramy twarz człowieka czatującego na wyjście Derville’a; jakoż człowiek ten przystąpił do adwokata, skoro ów wyszedł. Był to starzec w niebieskiej kurcie, w białej marszczonej bluzie podobnej do bluzy piwowara, w futrzanej czapce. Twarz jego była ciemna, poorana, pomarszczona, ale zaczerwieniona na policzkach od nadmiernej pracy oraz ogorzała od powietrza.
— Daruje pan, rzekł do Derville’a zatrzymując go, że pozwalam sobie pana zagadnąć, ale domyśliłem się, widząc pana, ze pan jest przyjacielem naszego generała.
— No i co, rzekł Derville, w czem on pana obchodzi? Ale kto pan jest? dodał nieufny adwokat.
— Ludwik Vergniaud, odparł. I chciałbym panu powiedzieć dwa słowa.
— To pan pomieścił hrabiego Chabert w ten sposób?
— Przepraszam łaski pana, on ma najpiękniejszy pokój. Byłbym mu oddał własny, gdybym miał tylko jeden. Poszedłbym spać do stajni. Człowiek, który wycierpiał tyle co on, który uczy czytać moich smyków, generał, egipcjanin, pierwszy porucznik pod którym służyłem, jeszczeby też?... Wcale nie, on ma najlepsze pomieszczenie. Podzieliłem z nim co miałem. Na nieszczęście, to nie było dużo: chleb, mleko, jajka; na wojnie jak na wojnie! Z serca. Ale on nam zrobił despekt.
— On?
— Tak proszę pana, despekt co się zowie. Podjąłem zadanie nad siły, on to widział; to mu robiło przykrość, i uparł się czyścić mi konia! Ja mu powiadam: „Ależ, generale! — Ba, powiada, nie chcę tak siedzieć z założonemi rękami, a z czyszczeniem koni mamy się oddawna“. Wystawiłem tedy weksle na spłatę mojej obórki niejakiemu Grados... Czy go pan zna?
— Ależ, moi drodzy, ja nie mam czasu was słuchać. Powiedzcie mi tylko, w jaki sposób pułkownik zrobił wam despekt?
— Zrobił despekt, proszę pana, tak jak nazywam się Vergniaud; moja stara aż płakała z tego. Dowiedział się od sąsiadów, że nie mamy ani grosza. Nic nie mówiąc, stary wiarus zebrał wszystko co mu pan dawał, zaczaił się na ten weksel i wykupił go. Ta chytrość! A ja i moja żona wiedzieliśmy że on nie ma tytoniu, biedny stary, i że się obchodzi smakiem. Och! teraz co rano ma cygaro! raczejbym się zaprzedał... Tak, mieliśmy zgryzotę. Zatem, chcieliśmy panu proponować, niby że on nam powiedział że pan jest zacności człowiek, żeby nam pan pożyczył sto talarów, z gwarancją na naszym interesie, abyśmy mu sprawili ubranie, abyśmy mu urządzili pokój. On myślał, że nas spłacił, prawda? Otóż nie, właśnie że nas obdłużył i sprawił nam zgryzotę! Nie powinien nam był robić tego despektu. Sprawił nam zgryzotę, i to przyjaciołom! Słowo uczciwego człowieka, jakem Ludwik Vergniaud, raczejbym się zaprzedał, niżbym miał panu nie oddać tych pieniędzy...
Derville popatrzał na handlarza wiktuałów, cofnął się o kilka kroków aby ujrzeć jeszcze raz dom, podwórze, gnojówkę, oborę, króliki, dzieci.
— Na honor, zdaje mi się, że jedną z właściwości cnoty jest to, że nie jest kapitalistką, powiedział sobie. Dobrze, dostaniesz, stary, swoich sto talarów, i więcej nawet. Ale to nie ja ci je dam, pułkownik będzie dość bogaty aby ci dopomóc, a ja nie chcę mu odbierać tej przyjemności.
— Czy to rychło będzie?
— Ależ tak.
— Mój Boże, jaka moja stara będzie kontenta!
I ogorzała twarz mleczarza rozpromieniła się.
— A teraz, rzekł do siebie Derville siadając do kabrjoletu, udajmy się do przeciwnika. Nie zdradzajmy naszej gry, starajmy się poznać jego karty i wygrać partję od jednego zamachu. Trzebaby ją przerazić. To kobieta. Czego najbardziej zlęknie się kobieta? Ależ kobietę przeraża jedynie...
Zaczął rozważać położenie hrabiny i popadł w ową zadumę, jakiej oddają się wielcy politycy tworząc swoje plany, starając się przejrzeć tajemnicę nieprzyjacielskich gabinetów. Czyż adwokaci to nie są poniekąd mężowie Stanu, dźwigający interesy prywatne? Rzut oka na położenie hrabiego Ferraud i jego żony jest tu potrzebny aby objaśnić instynkt adwokata.
Hrabia Ferraud był synem dawnego rajcy parlamentu paryskiego, który wyemigrował za Terroru i który, ocaliwszy głowę, stracił w zamian majątek. Wrócił za Konsulatu i pozostał stale wierny interesom Ludwika XVIII, do którego otoczenia ojciec jego należał przed Rewolucją. Należał tedy do tej części Saint-Germain, która z godnością oparła się pokusom Napoleona. Opinja, jaką zyskały sobie zdolności młodego hrabiego, wówczas poprostu zwanego panem Ferraud, uczyniła go przedmiotem zabiegów Cesarza, który często był równie szczęśliwy ze swoich zdobyczy na arystokracji co z wygranej na polu bitwy. Przyrzeczone hrabiemu zwrot tytułu, zwrot niesprzedanych dóbr, błyśnięto godnością ministra albo senatora. Wszystko napróżno. Pan Ferraud był to, w chwili śmierci hrabiego Chabert, człowiek dwudziestosześcioletni, bez majątku, ujmującej powierzchowności, który miał powodzenie u kobiet i którego Saint-Germain przyjęło jako jedną ze swoich chwał; ale hrahina Chabert umiała tak dobrze zakrzątnąć się koło spadku po mężu, że w półtora roku wdowieństwa posiadała około czterdziestu tysięcy franków renty. Jej związek z młodym hrabią nie był nowiną dla wielkiego świata. Rad z tego małżeństwa, które odpowiadało jego pojęciom o mieszaniu się klas, Napoleon zwrócił pani Chabert udział skarbu w spadku po pułkowniku; ale nadzieje Napoleona znów spotkały się z zawodem. Pani Ferraud kochała w młodym człowieku nietylko swego kochanka, ale skusiła ją także nadzieja wejścia w owo nieprzystępne towarzystwo, które, mimo swego poniżenia, górowało nad cesarskim Dworem. Małżeństwo to odpowiadało wszystkim jej próżnościom jak i wszystkim uczuciom. Miała się stać kobietą z towarzystwa. Kiedy Saint-Germain dowiedziało się, że małżeństwo młodego hrabiego nie jest odstępstwem, salony otwarły się dla jego żony.
Przyszła Restauracja. Karjera polityczna hrabiego Ferraud nie była szybka. Rozumiał położenie, w jakiem znajdował się Ludwik XVIII, był z liczby wtajemniczonych, którzy czekali aż otchłań rewolucyj się zamknie, to bowiem wyrażenie króla, przedmiot tylu drwinek liberałów, kryło głęboki sens. Mimo to, dekret cytowany w tasiemcu dependenckim rozpoczynającym tę historję, zwrócił mu dwa lasy i jeden majątek, którego wartość znacznie wzrosła w czasie sekwestru.
W tej chwili, mimo że hrabia Ferraud był radcą. Stanu, generalnym dyrektorem, uważał swoją pozycję jedynie za początek karjery. Pochłonięty ambicją, przygarnął jako sekretarza zrujnowanego ex-adwokata nazwiskiem Delbecq, człowieka więcej niż zręcznego, który znał wszystkie zaułki pieniactwa; jemu oddał hrabia prowadzenie swoich spraw, prywatnych. Szczwany kauzyperda zrozumiał natyle swoje położenie, aby być uczciwym przez wyrachowanie. Spodziewał się dobić jakiejś posady przez wpływy swego patrona, dbał też o jego fortunę jak o własną. Postępowanie było tak sprzeczne z jego dawniejszem życiem, że uchodził za człowieka spotwarzonego. Z taktem i zręcznością, który posiadają mniejwięcej wszystkie kobiety, hrabina, przejrzawszy swego intendenta, czuwała nad nim zręcznie i umiała tak dobrze go zażywać, że już znalazła w nim znaczną pomoc dla pomnożenia swego osobistego majątku. Umiała przekonać Delbecqa, że ona trzyma w ręku męża, i przyrzekła mu nominację na prezydenta trybunału pierwszej instancji w jednem z większych miast Francji, jeśli jej zechce służyć bez zastrzeżeń. Nadzieja stanowiska, któreby mu pozwoliło dobrze się ożenić i zdobyć mandat otwierający karjerę polityczną, uczyniła Delbecqa wiernym sługą hrabiny. Nie przepuścił dla niej żadnej okazji, które giełda oraz zwyżka cen realności nastręczały w Paryżu obrotnym ludziom w pierwszych latach Restauracji. Potroił kapitały swej protektorki, i to tem łatwiej, iż wszystkie środki były dobre hrabinie dla zdobycia fortuny. Pensje hrabiego obracała na utrzymanie domu, aby móc kapitalizować swoje dochody, a Delbecq szedł na rękę tej chciwości, nie siląc się wytłumaczyć sobie jej pobudek. Tacy ludzie interesują się jedynie temi tajemnicami, w których odkryciu widzą dla siebie korzyść. Znajdował zresztą wystarczające motywy w gorączce złota, jaką dotknięta jest większość paryżanek; trzeba było wreszcie tak wielkiego majątku aby nastarczyć pretensjom hrabiego Ferraud, że intendent sądził chwilami, iż chciwość hrabiny płynie z jej oddania mężowi, w którym wciąż była zakochana.
Hrabina zagrzebała sekret swego postępowania na dnie serca. Tam tkwiły tajemnice, które były dla niej życiem i śmiercią, i tam znajdował się węzeł tej historji. Z początkiem roku 1818, Restauracja spoczywała na podstawach napozór niezachwianych; zasady jej zrozumiane przez wyższe umysły, zdawały się wróżyć Francji erę nowej pomyślności; wówczas społeczeństwo paryskie odmieniło fizjognomję. Okazało się, że przypadkowo hrabina Ferraud, wychodząc za mąż z miłości, zrobiła zarazem doskonały marjaż pod względem majątku i ambicji. Jeszcze młoda i ładna, stała się jedną z modnych kobiet; żyła w atmosferze Dworu. Bogata sama, bogata przez męża, który, sławiony jako jeden z najzdolniejszych ludzi partji rojalistycznej, przyjaciel króla, był upatrzonym filarem przyszłego ministerjum, należała do arystokracji i dzieliła jej splendory. Wśród tego tryumfu żarł ją rak moralny. Są uczucia, które kobiety odgadują, minio starania z jakiem mężczyźni silą się je ukryć. Od powrotu króla, hrabia Ferraud żałował nieco swego małżeństwa. Wdowa po pułkowniku Chabert nie dała mu żadnej paranteli, był sam, bez oparcia, w karjerze pełnej raf i pełnej wrogów. Może też, kiedy mógł sądzić spokojnie swoją żonę, spostrzegł w niej jakieś braki wychowania, które czyniły z niej nieodpowiednią towarzyszkę. Jedno słowo męża z okazji małżeństwa Talleyranda oświeciło hrabinę; zrozumiała, że gdyby jej małżeństwo nie było faktem dokonanym, nigdy nie zostałaby hrabiną Ferraud. Któraż kobieta przebaczy taki żal? Czyż nie mieści on w zarodku wszystkich zniewag, wszystkich zabrodni, wszystkich zdrad? Ale jakąż ranę musiało zadać to słowo hrabinie, jeśli się przypuści, że lękała się powrotu pierwszego męża! Wiedziała że żyje, zaparła się go. Następnie, długo nie słysząc już o nim, rada była wierzyć że zginął pod Waterloo, wraz z orłami cesarskiemi, w towarzystwie Boutina. Mimo to, postanowiła przywiązać do siebie hrabiego najsilniejszym z węzłów, złotym łańcuchem; chciała być tak bogata, aby jej majątek uczynił drugie jej małżeństwo nierozerwalnem, w razie gdyby przypadkiem Chabert zjawił się jeszcze. I zjawił się; nie umiała sobie tylko wytłumaczyć, czemu walka, której się obawiała, nie zaczyna się jeszcze. Cierpienia, choroba, oswobodziły ją może od tego człowieka. Może nawpół oszalał; szpital obłąkanych w Charemton mógłby ją może uwolnić od niego. Nie chciała wciągać w tę sprawę Delbecqa ani policji, z obawy aby się nie wydać w czyjeś ręce lub nie przyspieszyć katastrofy. Istnieje w Paryżu wiele kobiet, które, jak hrabina Ferraud żyją z tajemnym czerwiem moralnym w sercu, lub kroczą nad przepaścią; rana ich zasklepia się z wierzchu, i mogą jeszcze śmiać się i bawić!
— Jest coś osobliwego w położeniu hrabiego Ferraud, mówił sobie Derville budząc się z zadumy, w chwili gdy jego kabrjolet zatrzymał się w ulicy de Varennes, przed bramą hrabiego. Jakim cudem on, tak bogaty, w takich łaskach, nie jest jeszcze parem Francji? To prawda, że król, jak mi mówiła pani de Grandlieu, ma w tem swoją politykę, aby podnosić urok parostwa oszczędnem szafowaniem. Zresztą, syn rajcy parlamentu, to nie Crillon ani Rohan. Hrabia Ferraud może wejść do Izby parów jedynie ukradkiem. Ale gdyby jego małżeństwo unieważniono, czy nie mógłby, ku wielkiemu zadowoleniu króla, odziedziczyć parostwa po którymś ze starych senatorów mającym tylko córki? Oto doskonały straszak na naszą hrabinę, dodał wstępując na schody.
Derville położył bezwiednie palec na tajemnej ranie, zanurzył rękę we wrzód, który pożerał panią Ferraud. Przyjęła go w ładnej jadalni zimowej, gdzie śniadała właśnie, bawiąc się z małpką przywiązaną na łańcuszku do słupka z żelaznemi szczeblami. Hrabina miała na sobie wykwintny peniuar; włosy jej, niedbale upięte, wymykały się z pod czepeczka, dając jej dziecinny wyraz. Była świeża i pełna uśmiechów. Srebro, kryształ, perłowa masa, błyszczały na stole; dokoła niej stały rzadkie rośliny we wspaniałych porcelanowych wazonach. Widząc żonę hrabiego Chabert, zbogaconą jego spadkiem, otoczoną zbytkiem, na wyżynach, gdy nieszczęśliwy mieszkał kątem u biednego mleczarza wraz z bydlętami, adwokat powiedział sobie: „Sens tego jest, że ładna kobieta nie zechce nigdy poznać swego męża, a nawet kochanka, w starym kubraku, w wyleniałej peruce i w dziurawych butach“. Gryzący uśmiech wyrażał owe wpół filozoficzne wpół drwiące myśli, które musiały przyjść do głowy człowiekowi mającemu tyle sposobności aby poznać grunt rzeczy, mimo kłamstw pod jakiemi większość paryskich rodzin kryje swą egzystencję.
— Dzień dobry, panie Derville, rzekła karmiąc dalej małpę kawą.
— Pani, rzekł prosto z mostu adwokat, podrażnił go bowiem tonik, jakim hrabina rzuciła owo „Dzień dobry, panie Dervi!le“, przychodzę pomówić z panią w dość poważnej sprawie.
— To fatum, ale hrabiego niema w domu...
— To bardzo szczęśliwie, proszę pani. Byłoby fatalne, gdyby był obecny naszej rozmowie. Wiem zresztą przez Delbecqa, że pani lubi załatwiać swoje interesy sama, nie kłopocąc niemi hrabiego.
— Więc zawołam Delbecqa, rzekła.
— Na nicby się tu nie zdał, mimo swego sprytu, odparł Derville. Niech pani posłucha; jedno słowo wystarczy, aby pani wzdęła rzecz poważnie. Hrabia Chabert żyje.
— Czy takiemi głupstwami chce mnie pan skłonić do powagi? rzekła parskając śmiechem.
Ale w tej samej chwili sparaliżowała hrabinę jasność wzroku, jakiem Derville przejrzał ją zdając się czytać w głębi jej duszy.
— Pani, odparł z zimną i przenikliwą powagą, nie zna pani rozmiarów niebezpieczeństwa które jej grozi. Nie będę pani mówił o niewzruszonej autentyczności dokumentów, ani o pewności dowodów, które stwierdzają istnienie hrabiego Chabert. Nie jestem zdolny podjąć się złej sprawy, wie pani o tem. Jeżeli pani się sprzeciwi naszemu odwołaniu się od fałszywego aktu zgonu, przegra pani ten pierwszy proces, a skoro raz ten punkt będzie przesądzony, wygramy wszystkie inne.
— O czem pan tedy chce mówić?
— Ani o pułkowniku, ani o pani. Nie wspomnę nawet o memorjałach, jakie mogliby sporządzić sprytni adwokaci, uzbrojeni w ciekawe fakty tej sprawy, ani o sposobie w jaki wyzyskaliby listy, które pani otrzymała od pierwszego męża przed wstąpieniem w drugie stadło.
— To fałsz! rzekła z całą gwałtownością rozpieszczonej kobiety. Nigdy nie otrzymałam listu od hrabiego Chabert. Jeżeli ktoś podaje się za pułkownika, to może być tylko jakiś oszust, jakiś zbiegły galernik, może jaki nowy Cogniard. Dreszcz przechodzi na samą myśl o tem. Czyż pułkownik może zmartwychwstać? Bonaparte złożył mi kondolencje przez swego adjuitanta, i do dziś jeszcze otrzymuję trzy tysiące franków pensji uchwalonej dla jego wdowy przez Izbę. Miałam tysiąc racji, aby odtrącić wszystkich Chabertów którzy się zjawili, i odtrącę wszystkich którzy się zjawią.
— Szczęściem, pani, jesteśmy sami. Możemy kłamać dowoli, rzekł chłodno drażniąc rozmyślnie hrabinę, aby z niej wydrzeć jakieś niedyskrecje: zwykła metoda adwokatów, przywykłych zachowywać spokój, gdy ich kljenci się unoszą.
— Spróbujemy się, moja pani, rzekł sobie w duchu, obmyślając na prędce pułapkę aby wykazać hrabinie jej słabość. — Dowód doręczenia pierwszego listu, proszę pani, istnieje, rzekł głośno. List zawierał pieniądze...
— Och! pieniędzy żadnych nie było.
— Dostała pana zatem ów list, odparł Derville z uśmiechem. Wpadła pani w pierwszą pułapkę, jaką zastawił adwokat, i sądzi pani że zdołasz walczyć ze sprawiedliwością...
Hrabina zaczerwieniła się, zbladła, ukryła twarz w rękach. Następnie otrząsnęła się ze wstydu i odparła z zimną krwią właściwą temu typowi kobiet:
— Skoro pan jest adwokatem rzekomego Chaberta, niech mi pan łaskawie powie...
— Pani, przerwał Derville, jestem jeszcze adwokatem zarówno pani jak adwokatem pułkownika. Czy pani sądzi, że chciałbym stracić klientkę tak cenną jak pani? Ale pani mnie nie słucha...
— Proszę, niech pan mówi, rzekła uprzejmie.
— Pani majątek pochodzi od hrabiego Chabert, a pana męża odtrąciła. Ma pani olbrzymią fortunę, a pozwala mu pani żebrać. Pani hrabino, adwokaci są bardzo wymowni, kiedy sprawa jest wymowna sama przez się; są tutaj okoliczności zdolne poruszyć przeciw pani opinję.
— Ależ, proszę pana, rzekła hrabina zniecierpliwiona sposobem w jaki Derville obracał ją na wolnym ogniu, przypuściwszy że pański Chabert istnieje, trybunały utrzymają moje drugie małżeństwo przez wzgląd na dzieci; co najwyżej zwrócę panu Chabert dwieście dwadzieścia pięć tysięcy franków.
— Pani, nie wiemy, jakiemi oczami sąd spojrzy na kwestję uczuciową. O ile, z jednej strony, mamy matkę i dzieci, o tyle z drugiej mamy człowieka przygniecionego nieszczęściami, zniszczonego przez panią, przez pani nieczułość. Odzie znajdzie żonę? A przytem, czy sędziowie mogą deptać prawa? Pani małżeństwo z pułkownikiem ma za sobą prawo, pierwszeństwo. Ale jeżeli panią odmalują we wstrętnych kolorach, może pani znaleźć przeciwnika, którego się pani nie spodziewa. Tu jest niebezpieczeństwo, od którego chciałbym panią uchronić.
— Nowego przeciwnika, rzekła, kogo? — Hrabiego Ferraud.
— Pan Ferraud jest do mnie nadto przywiązany, nadto mnie zaś szanuje jako matkę swoich dzieci...
— Niech pani nie mówi o tych głupstwach, przerwał Derville, adwokatom nawykłym czytać w głębi serc. W tej chwili, hrabia Ferraud nie ma najmniejszej ochoty zerwać małżeństwa i jestem przekonany że panią ubóstwia; ale gdyby mu ktoś powiedział, że jego małżeństwo może być unieważnione, że jego żona stanie jako zbrodniarka wobec opnij! publicznej...
— Broniłby mnie!
— Nie, pani.
— Jakąż rację miałby mnie opuścić?
— Ależ tę, aby zaślubić jakąś jedynaczkę para Francji, po którym odziedziczyłby parostwo mocą królewskiego dekretu...
Hrabina zbladła.
— Trafiliśmy! powiedział sobie w duchu Derville, mam cię, sprawa biednego pułkownika wygrana. — Zresztą, dodał, miałby o tyle mniejsze skrupuły, że człowiek okryty sławą, generał, hrabia, wielki oficer Legji Honorowej, nie byłby takiem nieszczęściem; jeśli ten człowiek zażąda od niego swojej żony...
— Dosyć! dosyć! rzekła. Zostanie pan zawsze moim adwokatem. Co czynić?
— Układać się! rzekł Derville.
— Czy on mnie kocha jeszcze? rzekła.
— Ależ nie wyobrażam sobie aby mogło być inaczej.
Słysząc to, hrabina podniosła głowę. Błysk nadziei zamigotał w jej oczach; umyśliła może zagrać na czułości pierwszego męża, aby wygrać sprawę jakąś sztuczką kobiecą.
— Będę czekał pani rozkazów, aby wiedzieć, czy mam pani urzędownie oznajmić nasze kroki, czy też pani zechce przybyć do mnie aby ustalić podstawy ugody, rzekł Derville z ukłonem.
W tydzień po dwóch wizytach prawnika, w piękny poranek czerwcowy, małżonkowie, rozdzieleni nadprzyrodzonym niemal wypadkiem, ruszyli z dwóch przeciwnych punktów Paryża aby się spotkać w kancelarji wspólnego adwokata. Zaliczki, jakich hojnie udzielił Derville pułkownikowi Chabert, pozwoliły mu ubrać się odpowiednio do swego stanowiska. Nieboszczyk przybył w bardzo przyzwoitym kabrjolecie. Na głowie miał perukę dostosowaną do swej fizjognomji, miał niebieski sukienny surdut, cienką bieliznę, na kamizelce zaś lśniła czerwona wstęga wielkiego oficera Legji Honorowej. Wracając do nawyków dostatku, odzyskał dawną wojskową elegancję. Trzymał się prosto. Poważna i tajemnicza jego twarz, na której malowało się szczęście i wszystkie jego nadzieje, zdawała się młodsza i pełniejsza. Nie był podobny do Chaberta w starym kubraku, tak jak wytarty grosz nie jest podobny do świeżo wybitej czterdziestofrankówki. Widząc go, przechodnie z łatwością poznaliby jeden z owych pięknych szczątków naszej dawnej armji, jednego z owych bohaterów, w których odbija się nasza narodowa chwała, tak jak ułamek lustra oświecony słońcem zdaje się odbijać wszystkie jego promienie. Ci starzy żołnierze, to wraz obrazy i książki.
Kiedy hrabia wysiadł z powozu, aby się udać do Derville’a, wyskoczył lekko jak młodzieniec. Zaledwie kabrjolet nawrócił, zajechał zgrabny powozik z herbami na drzwiczkach. Wysiadła hrabina Ferraud w tualecie prostej, ale obmyślonej tak, aby uwydatnić jej młodą figurę. Kapotka podbita różowym jedwabiem wdzięcznie okalała jej twarz, odmładzając ją. O ile klienci od młodnieli, kancelarja została czem była i przedstawiała obraz, od którego zaczęło się to opowiadanie. Simonnim jadł śniadanie wsparty o otwarte okno; patrzał w niebo przez wylot dziedzińca, otoczonego czterema czarnemi ścianami.
— Haha! wykrzyknął malec, kto się założy o bilety do teatru, że pułkownik Chabert jest generałem i wielkim oficerem Legji?
— Djabelny czarodziej z naszego patrona, rzekł Godeschal.
— Nie wolno mu dziś tedy płatać figlów? spytał Desroches.
— Zajmie się tem jego żona, hrabina Ferraud! rzekł Boucard.
— Ba! rzekł Godeschal, więc hrabina Ferraud będzie musiała nastarczyć dwom...
— O wilku mowa!... rzekł Simonnin.
W tej chwili wszedł pułkownik i spytał o adwokata.
— Oczekuje pana, panie hrabio, odparł Simonnin.
— Już nie jesteś głuchy, urwisie? rzekł Chabert, biorąc malca za ucho i ciągnąc je ku zadowoleniu dependentów, którzy zaczęli się śmiać, patrząc na pułkownika z ciekawością, jaką budziła ta szczególna osobistość.
Hrabia Chabert był u Derville’a w chwili gdy jego żona wchodziła do kancelarji.
— Powiedzcie, Boucard, co za scena rozegra się w gabinecie starego! Kobieta, która może chodzić w dnie parzyste do hrabiego Ferraud, a w nieparzyste do hrabiego Chabert.
— W lata przestępne, rzekł Godeschal, rachunek się zgodzi.
— Cicho, panowie, mogą usłyszeć, rzekł surowo Boucard; nie widziałem jeszcze kancelarji w którejby kpiono, jak wy to czynicie, z klientów.
Derville wpuścił pułkownika do sypialni, w chwili gdy hrabina miała wejść.
— Pani, rzekł, nie wiedząc czy pani będzie miło spotkać hrabiego Chabert, rozdzieliłem państwa. Gdyby wszakże pani sobie życzyła...
— Dziękuję panu za tę delikatność.
— Przygotowałem koncept aktu, którego warunki będzie pani mogła przedyskutować z hrabią Chabert natychmiast. Będę chodził kolejno do niego i do pani, aby państwu zakomunikować wzajemne odpowiedzi.
— Słucham pana, rzekła hrabina czyniąc mimowolny gest zniecierpliwienia.
Derville zaczął czytać:
„Między podpisanymi,
„Panem Jackiem, rzekomo Chabert, hrabią, marszałkiem polnym i wielkim oficerem Legji Honorowej, zamieszkałym w Paryżu przy ulicy Petit-Banquier, z jednej strony;
„A panią Różą Chapotel, małżonką wyżej wymienionego hrabiego Chabert, urodzoną...
— Niech pan pominie wstępy, rzekła, przejdźmy do warunków.
— Wstęp, proszę pani, rzekł adwokat, wyłuszcza szczegółowo położenie w jakiem się państwo znajdujecie oboje. Następnie, w pierwszym punkcie, uznaje pani, w obecności świadków dwaj rejenci i mleczarz u którego mieszkał pani mąż — którym zwierzyłem tajemnicę i którzy zachowają najgłębsze milczenie; uznaje pani, powiadam, że osobnik wskazany w aktach, — którego stan jest zresztą stwierdzony aktem tożsamości wygotowanym u pana Aleksandra Crottat, rejenta pani, — jest hrahią Chabert, jej pierwszym małżonkiem. W drugim punkcie, hrahia Chabert, w interesie pani szczęścia, zobowiązuje się nie czynić użytku ze swych praw inaczej niż w wypadkach przewidzianych przez sam akt. (— A te wypadki, rzekł Derville czyniąc nawias, są nie inne, niż uchybienie klauzulom tego tajemnego układu). Ze swej strony, podjął, pan Chabert zgadza się w porozumieniu z panią wszcząć kroki o wyrok sądu, unieważniający jego akt zgonu, a zarazem rozwiązujący jego małżeństwo.
— To mi wcale nie odpowiada, rzekła hrabina zdziwiona, ja nie chcę procesu. Pan wie czemu.
— Punktem trzecim, ciągnął adwokat z niewzruszonym spokojem, zobowiązuje się pani upewnić na imię Jacka, hrabiego Chabert, dożywotnią rentę w kwocie dwudziestu czterech tysięcy franków, wpisaną w Wielką Księgę Długu Państwowego, której kapitał przypadnie pani po jego śmierci...
— Ależ to o wiele za drogo, rzekła hrabina.
— Czy zdoła pani ułożyć się taniej?
— Może.
— Czegóż tedy pani chce?
— Ja chcę... ja nie chcę procesu, chcę...
— Aby został nieboszczykiem, przerwał żywo Derville.
— Proszę pana, rzekła hrabina, jeżeli mam płacić dwadzieścia cztery tysiące rocznie, pójdziemy do sądu...
— Tak, pójdziemy do sądu, wykrzyknął głucho pułkownik, który otworzył drzwi i ukazał się nagle żonie, z jedną ręką zatkniętą za kamizelkę a drugą wyciągniętą ku podłodze, gestem któremu pamięć jego przygody dawała straszliwą wymowę.
— To on, rzekła w duchu hrabina.
— Za drogo! ciągnął stary żołnierz. Ja ci dałem blisko miljon, a ty targujesz się o moje nieszczęście. Więc dobrze, teraz ja chcę ciebie i twego majątku. Pobraliśmy się na zasadzie wspólności majątkowej, nasze małżeństwo nie przestało istnieć...
— Ależ to nie jest pułkownik Chabert, wykrzyknęła hrabina udając zdziwienie.
— A, rzekł starzec z gryzącą ironją, chcesz dowodów? Wziąłem cię z Palais-Royal...
Hrabina zbladła. Widząc jak blednie pod rużem, stary żołnierz, wzruszony cierpieniem jakie zadawał kobiecie niegdyś namiętnie kochanej, wstrzymał się; ale spojrzała nań tak jadowicie, że podjął nagle:
— Byłaś u...
— Przepraszam, rzekła hrabina do adwokata, pozwoli pan, że się oddalę. Nie przyszłam poto, aby słuchać podobnej ohydy.
Wstała i wyszła. Derville rzucił się do kancelarji. Hrabina odleciała jakby na skrzydłach. Wróciwszy do gabinetu, adwokat zastał pułkownika w przystępie gwałtownej wściekłości, przechadzającego się wielkiemi krokami.
— W owym czasie każdy brał żonę, gdzie chciał, rzekł: ale ja popełniłem ten błąd, że źle wybrałem, zawierzyłem pozorom. Ona nie ma serca.
— I cóż, pułkowniku, nie miałem racji prosząc pana byś nie przychodził. Jestem obecnie pewien pańskiej tożsamości. Kiedyś się pan ukazał, hrabina uczyniła gest, którego znaczenie nie może być wątpliwe. Ale przegrałeś pan swój proces, żona pańska wie, że jesteś nie do poznania!
— Zabiję ją...
— Szaleństwo! poszedłbyś pan na gilotynę jak zbrodniarz. Zresztą, możebyś pan chybił! to byłoby nie do przebaczenia: nie powinno się nigdy chybić swojej żony, kiedy się chce ją zabić. Pozwól mi pan naprawić swoje głupstwa, stary dzieciaku! Niech pan uważa na siebie, ona byłaby zdolna wciągnąć pana w pułapkę i zamknąć w Charenton. Doręczę jej urzędownie nasze akty, aby pana zabezpieczyć od wszelkiej podrywki.
Biedny pułkownik usłuchał swego młodego dobroczyńcy i wyszedł szepcąc słowa przeprosin. Zwolna zstępował po ciemnych schodach, zatopiony w posępnych myślach, zmiażdżony może ciosem jaki otrzymał, ciosem dlań najokrutniejszym, najgłębiej wnikającym w serce. Zeszedłszy na sam dół, usłyszał szelest sukni, i ujrzał żonę.
— Niech pan pójdzie, rzekła biorąc go pod ramię ruchem który był jej właściwy niegdyś.
Gest hrabiny, głos jej który odzyskał swój wdzięk, wystarczyły aby uśmierzyć gniew pułkownika, który dał się zaprowadzić do powozu.
— No, niech pan wsiada, rzekła hrabina, kiedy lokaj spuścił stopień.
I znalazł się, jakby czarami, obok swej żony w karecie.
— Dokąd jaśnie pani każe jechać? spytał lokaj.
— Do Groslay, rzekła.
Konie ruszyły i przebyły cały Paryż.
— Panie! rzekła hrabina do pułkownika głosem, który zdradzał niezwykłe wzruszenie.
W takich chwilach, serce, nerwy, fizjognomja, dusza i ciało, wszystko, każde włókno drży. Mamy wrażenie, że życie nie jest w nas; wychodzi z nas, tryska, udziela się zaraźliwie, przelewa się spojrzeniem, głosem, gestem, narzucając naszą wolę innym. Stary żołnierz zadrżał słysząc to jedyne słowo, to pierwsze, to okrutne: „Panie!“ Ale też to był równocześnie wyrzut, prośba, przebaczenie, nadzieja, rozpacz, zapytanie, odpowiedź. To słowo obejmowało wszystko. Trzeba było być urodzoną aktorką aby wlać tyle wymowy, tyle uczucia w jedno słowo. Prawda nie jest pełna w swoim wyrazie, nie dobywa wszystkiego na zewnątrz, ukazuje wszystko co który zdrajest wewnątrz. Pułkownik zawstydził się swoich podejrzeń, swoich żądań, swego gniewu, i spuścił oczy aby nie zdradzić pomięszania.
— Panie! podjęła hrabina po niedostrzegalnej pauzie, poznałam pana!
— Rozyno, rzekł stary żołnierz, to słowo zawiera jedyny balsam, jaki mógł mi dać zapomnieć o moich nieszczęściach.
Dwie grube gorące łzy stoczyły się na ręce jego żony, które przycisnął z wyrazem ojcowskiej czułości.
— W jaki sposób, podjęła, nie odgadł pan, że mnie straszliwie dużo kosztowało pokazać się przed obcym w tak fałszywem położeniu? Jeżeli się muszę rumienić za moją rolę, niech to choć będzie w rodzinie. Czy ta tajemnica nie powinna była zastać pogrzebana w naszych sercach? Wybaczysz mi, mam nadzieję, moją pozorną obojętność na nieszczęścia urojonego Chaberta, w którego istnienie nie mogłam wierzyć. Dostałam twoje listy, rzekła żywo czytając na twarzy męża myśl która się na niej odbiła, ale przyszły w trzynaście miesięcy po bitwie pod Eylau; były otwarte, brudne, pismo nie do poznania. Uzyskawszy podpis Napoleona na moim nowym kontrakcie ślubnym, musiałam myśleć, że to jakiś zręczny intrygant igra sobie ze mną. Aby nie mącić spokoju hrabiego Ferraud i nie naruszać więzów rodzinnych, musiałam tedy zabezpieczyć się przed fałszywym Chabertem. Czy nie miałam racji, powiedz?
— Tak, miałaś rację, to ja jestem głupiec, bydlę, zwierzę, że nie umiałem lepiej rozważyć skutków położenia. Ale dokąd my jedziemy? rzekł pułkownik widząc rogatkę.
— Do mnie na wieś, koło Groslay, w dolinie Montmorency. Tam zastanowimy się nad tem co trzeba nam przedsięwziąć. Znam swoje obowiązki. O ile należę do ciebie wobec prawa, nie należę już faktycznie. Czyżbyś pragnął, abyśmy się stali bajką całego Paryża? Nie wciągajmy publiczności w to położenie, które rzuca na mnie cień śmieszności, i umiejmy zachować godność. Kochasz mnie jeszcze, podjęła rzucając na pułkownika smutne i słodkie spojrzenie; ale ja, czyż nie miałam prawa zawrzeć innych związków? W tem szczególnem położeniu, tajemny głos szepce mi abym polegała na twej dobroci, którą tak znam. Czy źle uczyniłam, biorąc cię za jedynego sędziego mego losu? Bądź sędzią i stroną. Zawierzam się twej szlachetności. Zdobędziesz się na tę wspaniałomyślność, aby mi przebaczyć skutki niewinnych błędów. Wyznam ci zatem, kocham pana Ferraud. Sądziłam, że jestem w prawie go pokochać. Nie rumienię się czyniąc ci to wyznanie; rani cię, ale nie przynosi nam ujmy. Nie mogę ci ukrywać faktów. Kiedy przypadek zostawił mnie wdową, nie byłam matką.
Pułkownik gestem nakazał żonie milczenie; w ciągu pół mili siedzieli obok siebie nie mówiąc ani słowa. Chabert miał uczucie, że widzi przed sobą dwoje małych dzieci.
— Rozyno!
— Co, mój drogi?
— Zmarli źle tedy czynią, jeśli wracają?
— Och, nie! Nie sądź, że jestem niewdzięczna. Tylko że zastajesz kochankę, matkę, tam gdzie zostawiłeś żonę. Jeżeli nie jest w mojej mocy kochać cię, wiem wszystko co ci jestem winna i mogę ci ofiarować całe przywiązanie córki.
— Rozyno, odparł starzec łagodnie, nie mam już do ciebie urazy. Zapomnimy o wszystkiem, dodał z owym uśmiechem, którego wdzięk jest zawsze odbiciem pięknej duszy. Nie jestem na tyle niedelikatny, aby wymagać pozorów miłości od kobiety która już nie kocha.
Hrabina rzuciła mu spojrzenie nabrzmiałe taką wdzięcznością, że biedny Chabert byłby wolał wrócić do swego dołu w Eylau. Są ludzie mający duszę dość silną do takich poświęceń, których nagrodę mieści dla nich pewność iż stworzyli szczęście kochanej osobie.
— Mój drogi, pomówimy o tem wszystkiem później i spokojnie, rzekła hrabina.
Rozmowa przybrała inny bieg, niepodobna było długo ciągnąć jej na ten temat. Mimo że małżonkowie wracali często do swego dziwnego położenia, bądź to w aluzjach bądź poważnie, odbyli uroczą podróż, przypominając sobie epizody swego minionego związku oraz epokę Cesarstwa. Hrabina umiała dać słodki czar tym wspomnieniom, barwiąc rozmowę odcieniem melancholji, potrzebnym dla zachowania jej powagi. Wskrzesiła miłość nie podsycając pragnienia, ukazała pierwszemu mężowi wszystkie bogactwa duchowe jakich nabyła, starając się go oswoić z myślą o ograniczeniu się do tych słodyczy, jakich doznaje ojciec obok ukochanej córki. Pułkownik znał hrabinę Cesarstwa, obecnie oglądał hrabinę Restauracji. Wreszcie małżonkowie dotarli boczną drogą do parku położonego w dolince dzielącej wzgórza Margency od wioski Groslay. Hrabina posiadała tam rozkoszny domek, gdzie pułkownik ujrzał wszystko jakby przygotowane na jego gościnę. Nieszczęście jest rodzajem talizmanu, mającym tę właściwość, iż potęguje naszą pierwotną naturę: wzmaga nieufność i złość u pewnych ludzi, jak pomnaża dobroć tych którzy mają złote serce. Niedola uczyniła pułkownika jeszcze szlachetniejszym i lepszym niż był wprzódy; mógł tedy wniknąć w tajemnicę cierpień kobiecych nieznanych większości mężczyzn. Jednak, mimo swej ufności, nie mógł się wstrzymać aby nie powiedzieć:
— Byłaś tedy tak pewna, że mnie tu przywieziesz?
— Tak, odparła, o ilebym znalazła pułkownika Chabert w nieznajomym.
Szczerość tej odpowiedzi rozprószyła lekkie podejrzenia, jakie hrabia powziął ku swemu zawstydzeniu. Przez trzy dni hrabina była czarująca ze swym pierwszym mężem. Tkliwemi staraniami i niezmienną słodyczą chciała niejako zatrzeć pamięć jego cierpień: chciała uzyskać przebaczenie za nieszczęścia, które, wedle swego wyznania, niewinnie mu sprawiła. Roztaczała dlań, wciąż zachowując odcień melancholji, ów wdzięk, o którym wiedziała że jest dlań nieodparty; wszyscy bowiem jesteśmy szczególnie tkliwi na pewne uroki serca lub umysłu. Chciała go zainteresować swem położeniem i roztkliwić go na tyle, aby nim owładnąć całkowicie. Zdecydowana na wszystko aby dojść do celu, nie wiedziała jeszcze co pocznie z tym człowiekiem, ale to pewna że chciała go unicestwić. Wieczorem, trzeciego dnia, uczuła, że, mimo swych wysiłków, nie może ukryć niepokoju o rezultat tych zabiegów. Aby wypocząć chwilę, udała się do siebie, siadła przy sekretarzyku, zdjęła maskę którą zachowywała wobec hrabiego Chabert, jak aktorka, która, wracając zmęczona do garderoby po ciężkim piątym akcie, pada wpół martwa i zostawia w sali obraz samej siebie, do którego już nie jest podobna. Siadła, aby skończyć list do Delbecqa, któremu polecała, aby zażądał u Derville’a aktów pułkownika Chabert, skopjował je i przybył natychmiast do Groslay. Ledwie skończyła, usłyszała w korytarzu kroki pułkownika, który zaniepokojony szukał jej.
— Och! rzekła głośno, chciałabym nie żyć! Moje położenie jest nie do zniesienia...
— Co tobie? Co się stało? spytał poczciwiec.
— Nic, nic, odparła.
Wstała, zostawiła pułkownika i zeszła aby pomówić bez świadków z panną służącą, którą wysłała do Paryża, polecając jej, aby oddała sama Delbecqowi list i aby odwiozła list z powrotem, skoro ten go przeczyta. Następnie siadła na ławce w miejscu dość widocznem, aby pułkownik mógł ją łatwo znaleźć. Pułkownik, który już szukał żony, przybiegł i siadł obok niej.
— Rozyno, rzekł, co tobie?
Nie odpowiedziała. Był to wspaniały wieczór czerwcowy, którego harmonja rozlewa tyle słodyczy o zachodzie słońca. Powietrze było czyste, dokoła cisza, tak iż można było słyszeć w parku głosy dzieci, które wplatały jakby nową melodję w uroki krajobrazu.
— Nie odpowiadasz mi? spytał pułkownik żony.
— Mężu... rzekła hrabina, zawahała się, i przerwała aby go spytać rumieniąc się: — Jak powiem, mówiąc o panu Ferraud?
— Nazywaj go swoim mężem biedne dziecko, odparł pułkownik z dobrocią. Czyż nie jest ojcem twych dzieci?
— A więc, ciągnęła, jeśli on mnie zapyta co ja tu robiłam, jeśli się dowie, że się zamknęłam z nieznajomym, co mu powiem? Proszę pana, dodała przybierając postawę pełną godności, niech pan rozstrzyga o mym losie, jestem gotowa na wszystko...
— Moje dziecko, rzekł pułkownik ujmując dłonie żony, postanowiłem poświęcić się całkowicie dla twego szczęścia...
— To niemożliwe, wykrzyknęła czyniąc mimowoli konwulsyjny gest. Pomyśl, musiałbyś wówczas wyrzec się samego siebie, i w sposób legalny...
— Jakto, rzekł pułkownik, moje słowo ci nie wystarcza?
Słowo legalny ugodziło w serce starca i zbudziło w nim mimowolne podejrzenia. Zwrócił na żonę wzrok, pod którym się zarumieniła, spuściła oczy; on zląkł się, że będzie musiał nią gardzić. Hrabina bała się, że uraziła delikatność, uczciwość człowieka, którego charakter i przymioty znała. Mimo że te myśli powlekły na chwilę chmurą ich czoła, niebawem wróciła harmonja. Oto jak. Krzyk dziecka rozległ się w oddali.
— Julku, zostaw siostrę w spokoju, wykrzyknęła hrabina.
— Jakto, twoje dzieci są tutaj? spytał pułkownik.
— Tak, ale zabroniłam im naprzykrzać się tobie.
Stary żołnierz zrozumiał delikatność, takt kobiety zawarty w tej uprzejmości, ujął rękę hrabiny aby ją ucałować.
— Niechże przyjdą, rzekł.
Dziewczynka przybiegła, aby się poskarżyć na brata.
— Mamo!
— Mamo!
— To on...
— To ona...
Ręce wyciągnęły się ku matce i dwa głosy dziecięce zmięszały się. Niespodziany i rozkoszny obrazek!
— Biedne dzieci! wykrzyknęła hrabina nie wstrzymując już łez, trzeba je będzie opuścić; komu sąd je przyzna? Nie da się podzielić serca matki, ja chcę je mieć.
— Czy przez ciebie mama płacze? rzekł Julek spoglądając gniewnie na pułkownika.
— Cicho, Julku, wykrzyknęła matka rozkazującym tonem.
Dzieciaki stały w milczeniu przyglądając się matce i obcemu panu z niepodobną do opisania ciekawością.
— Och tak, jeśli mnie rozłączą z mężem niech mi zostawią dzieci, a poddam się wszystkiemu...
Te słowa były rozstrzygające, uzyskała cały sukces jakiego się po nich spodziewała.
— Tak, wykrzyknął pułkownik, jakgdyby kończył zdanie rozpoczęte w myśli, trzeba mi wrócić pod ziemię. Już to sobie powiedziałem.
— Czy ja mogę przyjąć takie poświęcenie? odparła hrabina. Jeśli zdarzyło się że ktoś umarł aby ocalić honor kochanki, dał życie tylko raz. Ale ty dawałbyś życie codzień! Nie, to niemożliwe. Gdyby chodziło tylko o twoje istnienie, toby nie było nic; ale podpisać że nie jesteś pułkownikiem Chabert, uznać że jesteś szalbierzem, oddać swój honor, popełniać kłamstwo o każdej godzinie, tak daleko poświęcenie ludzkie nie sięga. Pomyśl tylko! Nie! Gdyby nie moje biedne dzieci, byłabym już z tobą uciekła na koniec świata...
— Ależ, odparł Chabert, czy ja nie mogę żyć tutaj w tym małym domku jakgdyby twój krewny? Jestem zużyty jak stara armata, trzeba mi jedynie trochę tytoniu i numeru Constitutionnel.
Hrabina zalała się łzami. Wywiązał się między hrabiną Ferraud a pułkownikiem Chabert pojedynek szlachetnych, z którego żołnierz wyszedł zwycięzcą. Jednego wieczora, patrząc na tę matkę w otoczeniu dzieci, pułkownik uległ czarowi rodzinnego obrazka, na wsi, w ciszy i cieniu; postanowił pozostać umarłym i, nie przerażając się już autentycznością aktu, spytał co trzeba uczynić, aby zapewnić nieodwołalne szczęście tej rodzinie.
— Rób jak chcesz! odparła hrabina, ja oświadczam, że nie mięszam się do tej sprawy. Nie mogę, nie powinnam.
Delbecq przybył od kilku dni; w myśl instrukcji hrabiny, intendent umiał pozyskać zaufanie starego żołnierza. Nazajutrz tedy, pułkownik Chabert pojechał z ex-adwokatem do Saint-Leu-Taverny, gdzie Delbecq kazał przygotować u rejenta akt ułożony w formie tak brutalnej, że, wysłuchawszy lektury, pułkownik opuścił gwałtownie kancelarję.
— Kroćset bomb! ładny byłby ze mnie ananas! ależ jabym uchodził za fałszerza, wykrzyknął.
— Proszę pana, rzekł Delbecq, nie radzę panu podpisywać za szybko. Na pańskiem miejscu, wycisnąłbym comajmniej trzydzieści tysięcy franków renty z tego procesu, bo paniby je dała.
Spiorunowawszy starego hultaja spojrzeniem uczciwego człowieka, pułkownik uciekł, miotany tysiącem uczuć. Znów stał się nieufny, oburzał się, uspokajał. W końcu wszedł do parku przez wyłom w murze, aby odpocząć i podumać swobodnie w kiosku, z którego widać było drogę do Saint-Leu. Ponieważ ścieżka była wysypana żółtym piaskiem, którego się używa zamiast żwiru, hrabina, siedząca w saloniku w tym małym domku, nie słyszała pułkownika. Zbyt była zajęta powadzeniem swej sprawy, aby zwrócić uwagę na lekki szmer kroków. Stary żołnierz również nie spostrzegł żony.
— No i cóż, panie Delbecq, podpisał? spytała hrabina intendenta, skoro ujrzała go na ścieżce.
— Nie, pani hrabino. Nie wiem nawet, co mu się stało. Stary koń stanął dęba.
— Trzeba go będzie tedy wpakować do Charenton, skoro go mamy w ręku.
Pułkownik, który odzyskał młodzieńczą sprężystość aby przeskoczyć żywopłot, znalazł się w mgnieniu oka przed intendentem, któremu wymierzył najpiękniejszą parę policzków, jaka kiedykolwiek rozległa się na licach kauzyperdy.
— Dodaj, że stare kanie umieją wierzgać, rzekł.
Wyładowawszy gniew, pułkownik nie czuł już siły aby przeskoczyć rów.
Prawda ukazała się w całej nagości. Słowa hrabiny i Delbecqa odsłoniły mu spisek, którego miał być ofiarą. Czułość, jaką go otoczono, była przynętą, aby go chwycić w pułapkę. Słowa te były niby kropla subtelnej trucizny, która spowodowała u starego żołnierza nawrót fizycznych i moralnych cierpień. Wrócił do kiosku bramą parkową, idąc wolno jak człowiek złamany. Zatem, niema dlań spokoju ani spoczynku! Trzeba mu było rozpocząć z tą kobietą wstrętną wojnę, o której mówił mu Derville, żyć procesami, karmić się żółcią, pić co rano kielich goryczy. A przytem, okropna myśl, gdzie znaleźć pieniądze aby opłacić kaszta pierwszych instancyj? Chwycił go taki wstręt do życia, że, gdyby była w pobliżu woda, byłby się w nią rzucił; gdyby miał pod ręką pistolety, byłby sobie wypalił w łeb. Następnie popadł znów w zamęt myśli, jaki, tuż po rozmowie z Dervillem u mleczarza, przeobraził jego duszę. Przybywszy wreszcie do kiosku, wszedł na górę, do saloniku, którego szklane ściany otwierały czarujący widok na całą dolinę; zastał żonę siedzącą na krześle. Hrabina patrzała w przestrzeń zachowując zupełny spokój, z owym nieprzeniknionym wyrazem twarzy, jaki umieją przybrać kobiety gotowe na wszystko. Wytarła oczy jakgdyby płakała, bawiła się bezmyślnie różową szarfą u paska. Jednakże, mimo pozornego spokoju, nie mogła się wstrzymać od drżenia, widząc swego czcigodnego dobroczyńcę, wyprostowanego, z bladą twarzą i surowem czołem.
— Pani, rzekł wpatrzywszy się w nią bystro i zmusiwszy ją do rumieńca, pani, ja cię nie przeklinam, ja tobą gardzę. Dziękuję teraz przypadkowi, który nas rozłączył. Nie czuję nawet żądzy zemsty, nie kocham cię już. Nie chcę od ciebie nic. Żyj spokojnie na wiarę mego słowa, więcej ono warte niż gryzmoły wszystkich rejentów. Nie upomnę się nigdy o nazwisko, które może uświetniłem. Jestem od dziś biedak imieniem Jacek, który pragnie jedynie jakiegoś kąty aby żyć... Żegnaj.
Hrabina rzucała się do stóp pułkownika i chciała go wstrzymać ściskając mu ręce, ale odepchnął ją ze wstrętem, powiadając: „Nie dotykaj mnie“.
Hrabina uczyniła niepodobny do oddania gest, skoro usłyszała oddalające się kroki męża. Następnie, z ową głęboką przenikliwością jaką daje instynkt zbrodni lub dziki egoizm świata, osądziła, że może żyć w spokoju na wiarę przyrzeczenia i wzgardy tego uczciwego żołnierza.
Chabert znikł w istocie. Mleczarz zbankrutował i został dorożkarzem. Może i pułkownik obrał sobie to samo zajęcie. Może, podobny do kamienia rzuconego w przepaść, zatracił się w owym błocie łachmanów, które kłębi się na ulicach Paryża.
W pół roku po tym wypadku, Derville, nie słysząc już ani o pułkowniku Chabert ani o hrabinie Ferraud, pomyślał, że zapewne doszło między nimi do porozumienia, które przez zemstę hrabina kazała sporządzić w innej kancelarji. Zaczem, pewnego rana, zsumował kwoty zaliczone rzeczonemu Chabert, doliczył koszta, i poprosił hrabinę Ferraud aby się upomniała u hrabiego Chabert o uregulowanie tego rachunku, w przypuszczeniu że zna adres pierwszego męża.
Nazajutrz, intendent hrabiego Ferraud, świeżo mianowany prezydentem trybunału pierwszej instancji w jakiemś większem mieście, wystosował do Derville’a tę beznadziejną odpowiedź:

„Szanowny panie!

„Hrabina Ferraud poleca mi uwiadomić pana, że pański klient najzupełniej nadużył pańskiego zaufania. Osobnik, mieniący się hrabią Chabert, przyznał się, iż bezprawnie przywłaszczył sobie fałszywe tytuły. Raczy pan przyjąć etc.

„Delbecq“.

— Zdarzają się ludzie, którzy są doprawdy za głupi, nie godni chrztu świętego! wykrzyknął Derviile. Bądźże ludzki, wspaniałomyślny, bądź filantropem i adwokatem, a wpakujesz się! Oto sprawa, która mnie kosztuje przeszło dwa tysiączki.
W jakiś czas po tym liście, Derville szukał w sądzie adwokata, do którego miał pilny interes i który bronił właśnie kogoś w policji poprawczej. Przypadek chciał, że Derville wszedł właśnie do Szóstej Izby w chwili gdy prezydent skazywał włóczęgę nazwiskiem Jacek na dwa miesiące więzienia z tem aby go następnie odstawiono do przytułku w Saint-Denis; wyrok, który, wedle jurysprudencji prefektów policji, równa się dożywotniemu skazaniu. Na imię Jacek, Derville spojrzał na delinkwenta, siedzącego między dwoma żandarmami na ławie oskarżonych, i poznał w skazanym pułkownika Chabert. Stary żołnierz był spokojny, nieruchomy, prawie roztargniony. Mimo swych łachmanów, mimo nędzy wypisanej na jego fizjognomji, odbijała się w niej szlachetna duma. Spojrzenie jego miało wyraz stoicyzmu, który sędzia powinien był umieć odczytać; ale z chwilą gdy człowiek popadnie w ręce sprawiedliwości, staje się już tylko abstrakcją, kwestją prawną lub faktyczną, jak w oczach statystyków staje się cyfrą. Kiedy żołnierza odprowadzono do Furty, aby go później zabrać z kupą włóczęgów których sądzono w tej chwili, Derville skorzystał z prawa, które pozwała adwokatom wchodzić wszędzie w gmachu sądowym, udał się za nim do Furty i patrzał długą chwilę na niego, zarówno jak na indywidua wśród których się znajdował. Przedpokój Furty przedstawiał wówczas widok, jakiego na nieszczęście ani prawodawcy, ani filantropi, ani malarze, ani pisarze nie zachodzą studjować. Jak wszystkie laboratorja palestry, przedpokój ten jest to ciemna i cuchnąca izba, której ściany stroi drewniana ławka zczerniała od ciągłego pobytu nieszczęśników, przybywających na tę schadzkę nędz świata, na którą żaden z nich nie chybi. Poeta powiedziałby, że słońce wstydzi się oświecać ten straszliwy ściek, przez który spływa tyle niedoli! Niema ani jednego miejsca gdzieby nie usiadła jakaś kiełkująca lub dojrzała już zbrodnia; ani jednego miejsca gdzieby się nie znalazł jakiś człowiek, który, wtrącony w rozpacz lekką plamą, jaką sprawiedliwość naznaczyła jego pierwszy błąd, zaczął egzystencję wiodącą w końcu na gilotynę lub wciskającą w dłoń pistolet samobójczy. Wszyscy, którzy stoczą się na bruk Paryża, obijają się o te żółte mury, gdzie filantrop (gdyby nie był spekulantem) mógłby wyczytać usprawiedliwienie licznych samobójstw, nad któremi biadają obłudne pismaki, niezdolne zrobić nic aby im zapobiec. Usprawiedliwienie to znajduje się wypisane w tym przedpokoju, przedmowie do dramatów morgi lub placu de Grève. W tej chwili, pułkownik Chabert siedział wśród owych łudzi o wyrazistych twarzach, ludzi odzianych w straszliwą liberję nędzy, milczących lub rozmawiających zcicha, gdyż trzej służbowi żandarmi przechadzali się dzwoniąc szablami po kamiennej posadzce.
— Poznaje mnie pan? rzekł Derville do starego żołnierza stając przed nim.
— Poznaję, tak, odparł Chabert wstając.
— Jeśli pan jesteś uczciwym człowiekiem, rzekł Derville zcicha, jak pan mógł nie zwrócić mi swego długu?
Stary żołnierz zaczerwienił się niby młoda dziewczyna złapana przez matkę na schadzce.
— Jakto! pani Ferraud nie zapłaciła panu? wykrzyknął głośno.
— Zapłaciła! rzekł Derville. Napisała mi, że pan jest szalbierz.
Pułkownik podniósł oczy wspaniałym odruchem zgrozy i przekleństwa, jakgdyby pozywając przed trybunał nieba to nowe oszustwo.
— Panie, rzekł tak zmienionym że aż spokojnym głosem, niech pan uzyska u żandarmów, aby mi pozwolili wejść do kancelarji, napiszę panu przekaz, który z pewnością będzie zapłacony.
Na słówko, które Derville szepnął sierżantowi, pozwolono mu zaprowadzać klienta do kancelarji, gdzie Jacek napisał kilka słów do hrabiny Ferraud.
— Niech pan to prześle, rzekł żołnierz, a otrzyma pan zwrot kosztów i zaliczek. Niech mi pan wierzy, że, jeśli nie okazałem wdzięczności za pańską uczynność, tkwi ona niemniej tu, rzekł kładąc rękę na sercu. Tak, ona jest tu, pełna i wielka. Ale co może człowiek nieszczęśliwy? Kocha, to wszystko.
— Jakim sposobem, rzekł Derville, nie zastrzegł pan sobie jakiejś renty?
— Niech mi pan o tem nie mówi! odparł stary wojskowy. Nie może pan mieć pojęcia, do jakiego stopnia gardzę materjalnem życiem, które jest wszystkiem dla większości ludzi. Nagle owładnęła mną choroba, wstręt do ludzkości. Kiedy pomyślę, że Napoleon jest na św. Helenie, wszystko mi jest obojętne. Nie mogę już być żołnierzem, oto moje całe nieszczęście. Wreszcie, dodał z gestem który miał coś dziecinnego, lepszy jest zbytek w uczuciach niż w ubraniu. Ja nie obawiam się niczyjej wzgardy.
I pułkownik usiadł z powrotem. Derville wyszedł. Kiedy wrócił do kancelarji, posłał Godeschala, wówczas drugiego dependenta, do hrabiny Ferraud, która, przeczytawszy, kazała natychmiast wypłacić należną sumę.
W r. 1840, pod koniec czerwca, Godeschal, już adwokat, jechał do Ris w towarzystwie Derville’a, swego poprzednika. Skoro znaleźli się w alei wiodącej na gościniec do Bicêtre, spostrzegli pod wiązem przy drodze jednego z owych oszedziałych i złamanych nędzarzy, którzy zyskali buławę marszałkowską żebraków, żyjąc w Bicêtre, jak ubogie kobiety żyją w Salpêtrière. Człowiek ten, jeden z dwóch tysięcy nieszczęśników pomieszczonych w Przytułku dla starców, siedział na kamieniu przydrożnym i skupiał całą swą inteligencję w czynności dobrze znanej inwalidom, a polegającej na tem, aby suszyć w słońcu tabakę na chustce od nosa, może aby nie potrzebować jej prać. Fizjognomja tego starca była interesująca. Ubrany był w ów brunatny kitel, który Przytułek daje swoim klientom, niby ohydną liberję.
— Patrz, Dervi!ie, rzekł Godeschal do towarzysza podróży, spójrz na tego starego. Czy nie podobny jest do owych pociesznych figurek, które wyrabiają w Niemczech? I taki żyje, i może jest szczęśliwy!
Derville wziął lornetkę, spojrzał na biedaka, uczynił gest zdziwienia i rzekł:
— Ten starzec, mój drogi, to cały poemat, lub, jak powiadają romantycy, dramat. Czy spotkałeś kiedy hrabinę Ferraud?
— Tak, inteligentna kobieta i bardzo miła, tylko trochę dewotka, rzekł Godeschal.
— Ten stary żebrak, to jej prawy mąż, hrabia Chabert, były pułkownik; z pewnością umieściła go tutaj. Jeżeli jest w tym przytułku zamiast mieszkać w pałacu, to jedynie dlatego, że przypomniał pięknej hrabinie Ferraud, że ją wziął niegdyś jak dorożkę na rogu ulicy. Przypominam sobie tygrysie spojrzenie, jakiem zmierzyła go wówczas.
Ten początek obudził ciekawość Godeschala, Derville opowiedział mu tedy poprzedzającą historję. W dwa dni później, w poniedziałek rano, wrcając do Paryża, dwaj przyjaciele spojrzeli na Bicêtre; Derville zaproponował, aby odwiedzić pułkownika Chabert. Będąc w połowie alei, spotkali na pniu ściętego drzewa siedzącego starca, który trzymał kij i zabawiał się rysowaniem na piasku. Skoro mu się przyjrzeli bystro, spostrzegli że musiał śniadać gdzieindziej niż w Przytułku.
— Dzień dobry, pułkowniku Chabert, rzekł Derville.
— Nie Chabert, nie Chabert, nazywam się Jacek, odparł starzec. Nie jestem już człowiekiem, jestem numer 164, siódma sala, dodał patrząc na Derville niespokojnie, z trwogą starca lub dziecka. Idzie pan zobaczyć skazanego na śmierć? rzekł po chwili milczenia. On nie jest żonaty! Szczęśliwy.
— Biedny człowiek, rzekł Godeschal. Chcecie pieniędzy na trochę tytoniu?
Z całą naiwnością paryskiego ulicznika pułkownik wyciągnął chciwie rękę do nieznajomych, którzy dali mu po dwudziestofrankówce; podziękował tępem spojrzeniem, mówiąc:
— Dzielne wiarusy!
Stanął w pozycji, udał że mierzy do nich z fuzji i wykrzyknął z uśmiechem:
— Ognia z dwu armat! Niech żyje Napoleon! I opisał laską w powietrzu fantastyczny zygzak.
— Zdziecinniał od rany którą otrzymał, rzekł Derville.
— On zdziecinniał! rzekł stary mieszkaniec przytułku, który patrzył na nich. Och, są dni, w których niebezpiecznie byłoby mu nastąpić na nogę. To stary filut, kawałek filozofa, poety. Ale dziś, cóż panowie chcecie? zakropił się trochę biedaczysko. On tu już był w roku 1820. W owym czasie, oficer pruski, którego kolaska jechała pod górę do Villejuif, przechodził tędy pieszo. Siedzieliśmy obaj z Jackiem przy drodze. Ten oficer szedł rozmawiając z drugim, Moskalem czy innym takim bydlakiem. Zobaczywszy starego, Prusak, chcąc się bawić w dowcipnisia, odezwał się: — Ten stary wiarus musiał być pod Rosbach. — Za młody byłem na to, odparł Jacek, ale zdążyłem być pod Jeną. Na to Prusak zwinął ogon pod siebie i poszedł nie pytając już o nic.
— Co za los! rzekł Derville. Wyszedłszy z domu podrzutków, kończy w przytułku dla starców, pomógłszy, między jednem a drugiem, Napoleonowi zdobyć Egipt i świat. — Czy ty wiesz, mój drogi, że istnieją w naszem społeczeństwie trzej ludzie, ksiądz, lekarz i prawnik, którzy nie mogą szanować świata? Noszą czarne suknie, może dlatego że noszą żałobę po wszystkich cnotach, po wszystkich złudzeniach. Najnieszczęśliwszy ze wszystkich trzech, to adwokat. Kiedy człowiek idzie do księdza, idzie tam party skruchą, wyrzutem, wiarą które czynią go interesującym, większym, i które są pociechą dla duszy pośrednika: zadanie jego nie wolne jest od słodyczy, oczyszcza, godzi, naprawia. Ale my, adwokaci, patrzymy na powtarzające się złe uczucia, nic ich nie poprawia, nasze kancelarje to ścieki, których nie da się oczyścić. Iluż rzeczy dowiedziałem się pełniąc swoje rzemiosło! Widziałem ojca umierającego na poddaszu bez grosza, bez koszuli, opuszczonego przez dwie córki, którym dał czterdzieści tysięcy franków renty. Widziałem jak palono testamenty; widziałem matki ograbiające swoje dzieci, mężów okradających żony, żony zabijające mężów miłością jaką w nich rozpalały, aby ich doprowadzić do obłędu lub zidjocenia i żyć spokojnie z kochankiem. Widziałem kobiety zaszczepiające synowi z pierwszego małżeństwa skłonności, które miały go uśmiercić, poto aby wzbogacić dziecię miłości. Nie mogę ci opowiedzieć wszystkiego com widział, bo widziałem zbrodnie, wobec których sprawiedliwość ludzka jest bezsilna. Słowem, wszystkie okropności, które powieściopisarze rzekomo wymyślają, są zawsze poniżej prawdy. Poznasz jeszcze ładne rzeczy, wierz mi; ja osiadam z żoną na wsi. Brzydzę się Paryżem.
— Widziałem już dosyć u Desroches’a, odparł Godeschal.

Paryż, luty — marzec 1832.




  1. Historja wielkości i upadku Cezara Birotteau.
  2. Gobseck.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.