Pożary i zgliszcza/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Pożary i zgliszcza
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Rolnicza Drukarnia
i Księgarnia Nakładowa Sp. z o. o. w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.
JAK MAKAREWICZ OBMYŚLIŁ UCIECZKĘ

Minęło wiele tygodni od owej ostatniej wizyty Perfiły, ale Świda nie zachował z nich ani jednego wspomnienia. Śmierć i życie wydzierały go sobie bez współudziału myśli i czucia, stracił świadomość istnienia.
Aż dnia pewnego śmierć pokonana poszła z izby na inne żniwo — katorżnik się przecknął pierwszy raz.
Na świecie był dzień. Otworzył oczy, lecz nie zniósł blasku i zmrużył je znowu. Chciał pić, więc się jak dawniej chciał przyczołgać do wilgotnej ściany, ale wtem ktoś mu uniósł delikatnie głowę, podano mu do ust czarkę chłodnego, wonnego napoju.
Wypił chciwie i usunął się znowu na ziemię, sen go zmorzył — pierwszy spokojny od dawnych czasów.
Gdy się drugi raz obudził, był wieczór. Czuł się zdrów, tylko bardzo słaby, ale mu już wróciła przytomność, więc otworzywszy nieco oczy, zaczął się rozglądać i przypominać. Co się z nim stało — gdzie on był? Przecie to izba uroczyńska — a może i nie — bo jej nie poznał. Nie dojrzał gnijących barłogów pod ścianami, ani błotnistej jamy w podłodze, z pułapu nie ściekała wilgoć. Coś się z nim stało szczególnego, ale nie pojmował co?
Mary gdzieś znikły wraz z cuchnącą słomą i stęchłem powietrzem budy, na środku nie było nawet brudnego kubła z jedzeniem — zato on sam leżał na drewnianem łóżku, miał siennik, koc na sobie i białą czystą koszulę.
Boże, co to znaczy? Gdzie Perfiło, straż, Czerkies, czemu go nie pędzą na robotę, czemu on nieskuty — odkądże to dają takie posłania katorżnikom? Gdzie jego szynel? Kto w piecu napalił?
Zdumienie dodało mu sił. Poruszył się i zajrzał w stronę ognia. Na zydlu, poprawiając płomień, siedział ktoś, plecami doń zwrócony.
Świda się zatrząsł. Może to Perfiło ożył i czyha na jego obudzenie, aby się znęcać! Ale nie, postać była mniejsza, zresztą czyżby katorżnik pozostał tak długo w spokoju?
— Kto tam? — spytał Świda nareszcie.
Człowiek porwał się na równe nogi i podszedł.
— To ja, paniczyku! — rzekł cicho.
Aleksandrowi zabrakło głosu, siadł na posłaniu, wlepił oczy w to widziadło. Mimowoli sięgnął ręką do czoła i przeżegnał się. Myślał, że majaczy.
— Makarewicz! — wyjąkał.
— Ja sam, paniczu! Na wasze usługi. Może jeść czy pić chce panicz?
— Stary, skąd się tu wziąłeś — ty! — Czy ja oszalałem?!
— Ja sobie przyszedłem do panicza! Zanudziliśmy za wami — taj jesteśmy. Jakże paniczowi, zdrowiej?
— Jakto — i ty do katorg! Zaco? Kiedy przyszedłeś?
— My sobie przyszli z własnej woli.
— Kto, my? — zagadnął Świda, a tchu mu brakło i serce, niewiadomo czego, biło się w piersi.
Stary popatrzył mu w oczy uśmiechnięty.
— A któżby, paniczu? Wasza narzeczona! — rzekł powoli.
Powstaniec porwał się z posłania. Nie czuł choroby, zmęczenia, słabości — nic, tylko jakieś uczucie, na które nie było nazwy w ludzkiej mowie.
— Stary, co ty gadasz! O Boże, Boże! Panna Władysława — tu w Uroczyńsku? Gdzie? Co mi się dzieje?
Makarewicz ręce rozłożył.
— Paniczu, proszę się położyć! Panienka nie pozwala wstawać, ledwie was odratowała! Zgubicie się! Oj, pocom powiedział!
— Toś mi życie dał, człowieku! Mów dalej, a ja tymczasem się ubiorę, pójdziemy do niej! Czemże ja sobie na takie szczęście zasłużyłem! Daj pokój — jużem zdrów i silny! Opowiadaj!
— A co tu opowiadać i czego się pan dziwi! Moja panienka nie zapomina, kogo pokocha! Oj, co ona za wami łez wylała! Aż raz woła mnie do siebie, a była weselsza i nie tak blada jak zwykle, błyszczały jej oczęta. „Pojedziemy Ignacy!” mówi. Zaraz się domyśliłem: „Do naszego panicza”, powiadam. Skinęła tylko głową. Było dużo mitręgi — nim paszport — nim pieniądze — nim pozałatwiała interesy — a trzeba było samej wszystko robić, bo tego gada, co nas zgubił, nie chciała widzieć na oczy! No i ruszyliśmy we dwoje. Boże wielki — co to za droga! I pan ją piechotą przebył, biedaczysko. Mrowie chodziło po mnie, gdym o tem pomyślał, a panienka nagliła, jakby przeczuwała nieszczęście! I jechaliśmy waszym śladem od etapu do etapu, aż tu — i o włos nie stanęliśmy za późno. Matko cudowna — cośmy zastali! Pan bez pamięci, skuty z trupem, zgnilizna, zaduch, brr! Wyście święci, paniczu, żeście to przecierpieli! Trzy tygodnie panienka przesiedziała nad wami dzień i noc, a taka żałość z niej biła, że nawet dozorcy się litowali i służyli, a naczelnik nie bronił niczego! A ot i Bóg się nad nią ulitował, że panicz wyżył! Będzie wszystko dobrze!
Gawędząc, stary patrzył na Świdę, jak w obraz. A powstaniec się ubrał gorączkowo, potem objął za szyję wiernego sługę, uściskał go jak brata.
— Chodźmy! — naglił.
— Nie można, paniczu! Panienka mieszka u starszego dozorcy — nie powinni widzieć, żeście zdrowi! Zaczekajcie minutę, przyjdzie sama. I jej do was tęskno! Usiądźcie koło pieca! — Świda usłuchał, lecz za chwilę się porwał.
Wydelikaconym chorobą słuchem rozpoznał daleki krok, poskoczył do drzwi i otworzył je naoścież.
Jak jasny anioł, jego kochanie weszło do tej czarnej, wstrętnej otchłani. Wzdrygnęła się, widząc go ubranym, sądziła, że ma gorączkę — a on do nóg jej się usunął i, podniósłszy rozpromienione źrenice do mizernej twarzyczki, wzrokiem jej mówił to, co czuł, bo mu brakło słów i głosu.
I pierwszy raz zabrakło Władce panowania nad sobą. Pochyliła się ku niemu, aż do ciemnej głowy, i objąwszy ją dłońmi zapłakała — ze szczęścia!
Takie było ich powitanie!
I stanowili dziwny obraz. On wynędzniały, straszny w swej świcie katorżnika, ona delikatna, szczupła, blada, a cudownie piękna. Łzawemi oczami patrzyli w siebie i powoli wyrywały im się z przepełnionej duszy urywane, krótkie wyrazy. A stary Makarewicz spoglądał na nich i płakał..
Władka oprzytomniała pierwsza.
— Siądź pan! — szepnęła. — Czy się godziło wstawać z posłania, będąc tak słabym!
— I ja tak mówiłem! — wmieszał się Makarewicz. — Ale panicz całkiem posłuszeństwa starszych zapomniał.
Świda się podniósł i wyprostował, olbrzymi, porywem nadludzkiego zapału.
— Zapomniałem, prawda, wszystkiego — rzekł z promieniem w oczach — zapomniałem i mąk, i ran, i drogi tej, i tutejszej nędzy! Zda mi się, że między dzisiaj i naszemi zaręczynami w Studziance jedna noc była i już minęła. Dajcie mi co czynić ciężkiego, dajcie mi znowu walczyć! Żebyś ty wiedział, stary, do czegom ja teraz zdolny.
— Tak i trzeba, paniczu, bo daleka jeszcze droga przed wami i ciężka troska!
— Przede mną? — spytał.
Władka usiadła przy ogniu, a on znów ukląkł przed nią, cały drżący.
— Daj mu oprzytomnieć, Ignacy! — wtrąciła. — Na troski i biedy on stworzony snać i podoła im, ale tymczasem niech spocznie, niech spocznie!
Świda pobladł, wziął jej ręce w dłonie.
— Pani porzuci mnie tutaj! W odwiedziny tylko przyszła — i wróci! — zagadnął z rozpaczą w głosie.
— Ja? Przyszłam do pana! — odparła smętnie.
— Carską łaskę mi pani przynosi?
— O łaskę carską ja nie potrafię prosić! Wolę zginąć z panem w ucieczce!
Powstaniec głowę zwiesił.
— A jeżeli dogonią — i panią skażą?
— To będziemy razem! Mnie będzie dobrze! — uśmiechnęła się, patrząc w jego niespokojne oczy.
— Nie, to zginiemy razem! — wyszeptał.
— Poco ginąć! — rzekł Makarewicz. — Albo tu nad wami sierotami Boga niema, albo to panicz sto razy w oczy śmierci nie patrzył, a przeto żyje! Szczęście wam jeszcze w niebie zapisane i przyjdzie — oj przyjdzie.
Władka zadrżała — jak grot zatruty tknęła ją ta przepowiednia, wzbudziła złowrogie wspomnienie Czaplica.
— Razem cierpieć nie boli! — szepnęła blednąc.
— Nie boli! — powtórzył Świda. — Jam gotów na wszystko! Pójdziem! A niech przyjdzie kto nas rozdzielić, niech się spróbuje ze mną!
— Chyba śmierć! — wymówiła uroczyście Władka.
— Nawet i śmierć niech próbuje! — odparł z dawną swą zuchwałą energją. — Pójdziemy! Kiedy?
Już się zrywał do czynu, jak sokół do lotu, ten sam, co tam w skrwawionym kraju wiódł partję wśród chłopstwa i kozaków — kiedyś.
— Nie zaraz! — rzekła. — Pan musi zupełnie wyzdrowieć i Makarewicz wyleczyć różę w nodze.
— Ej, ja panieneczko, mogę zostać tutaj! Zawadą wam będę! Starym i niedołęga, a róża to złośliwa — nie wiem, czy się zagoi. Oddałem paniczowi panienkę, to i koniec! Pójdę do starego pana na drugą służbę! Idźcie wy sami!
— Ignacy! — zawołała Władka, a Świda poskoczył oburzony.
— Stary, za kogo nas masz! I krokiem nie ruszym bez ciebie!
— Kiedy tak, to czekajmy! — westchnął sługa. — Może da Bóg dobrą myśl i poradę!
Władka wstała, dobyła z koszyka posiłek i wino i usługiwać poczęła Świdzie, zachęcając spojrzeniem i uśmiechem.
Oświecał tę ucztę czerwony żar z pieca, lampki nie zapalili, by nie zwrócić uwagi stróżów. Makarewicz co chwila wyglądał na ulicę i nasłuchiwał. Resztki biesiady sprzątnięto, strażnik zapalił fajeczkę, wyszedł przed próg i, otuliwszy się od wieczornego chłodu, rozmyślał. Pilnował ich spokoju i szczęścia; łagodny uśmiech wygładzał chwilami jego twarz fałdzistą i szpetną, gdy obmyślał dla nich uwolnienie.
W izbie zaległa głęboka ciemność. Słaba, zbolała głowa chorego spoczywała na kolanach Władki, drobne jej dłonie chłodziły jego rozpalone czoło — milczeli oboje. Dusze ich targane bólem nadludzkim, znękane bezustanną męką, zmordowane bezowocną walką, odtajały nagle, rozpłynęły się w nieznaną im prawie rozkoszną ciszę. Przygnębieni byli spokojem i wypoczynkiem. Za nimi morze krwi i łez, przed nimi morze goryczy, ta chwila była też etapem, krótkim i przelotnym.
— Zielono teraz u nas i ciepło! — szepnął Świda. — A ci, co zostali, odetchnęli jak po zmorze. Bo zmora to była krwawa — i nic więcej! Myśmy dali siły, krew, ziemię, wyrównaliśmy wrogom drogę do triumfu!
— Stało się, jak pan prorokował! Jam pana zgubiła namową! Daruje mi pan?...
— Ja zawsze byłem szczęśliwy przez panią! — odparł poważnie. — Ideały wasze wziąłem w duszę — i myśli wasze mojemi się stały. O! dobrze mi zawsze było! I dolibym swej nie zmienił na żadną, od chwili, gdym z rąk waszych wziął orła i poszedł. A teraz — teraz — niebo mam w duszy i światybym z posad poruszał dla pani!
— Nie zobaczym już swej ziemi — zielonych zalewów i ciemnych borów, ani Studzianki, ani grobów naszych bohaterów. Jak szkodliwe zwierzę tropić nas będą i gonić. Nie spoczniemy nigdy!
— Czy pani strach i żal? — zagadnął.
— Ja będę z panem! — szepnęła.
Gorące jego oczy zaszły mgłą — głos z gardła nie zdołał się wydobyć — ręce jej przycisnął do piersi, gdzie szalało serce...
— Będziemy dla siebie krajem, dźwignią, braterstwem, marzeniem, czynem, ideałem, wszystkiem! — wyjąkał. — Aż w śmierć połączeni.
— Aż w śmierć! — powtórzyła ona.
Była to ich ślubna przysięga.
A miał przed nią taką cześć, że jej nawet myślą szału nie skalał, a miała ona doń taką wiarę, że nie odeszła w tę noc czarną i pozostała u posłania, trzymając jego dłoń i usypiając jak dziecko.
O świcie zaledwie przypomniała sobie o Makarewiczu. Świda spał, więc wyszła cicho. Strażnik leżał wpoprzek drzwi, w burkę owinięty i czuwał. Wstał z wysiłkiem...
— Śpi panicz? — zagadnął.
— Śpi. Zostań przy nim, Ignacy, ogrzej się. Drżysz cały.
— To nic! Małom to ja nocy nie dospał! Panienka niech zostanie... ja pobiegnę do telegi i koni. Zdaje się, że mam w ręku...
— Co? — spytała.
— Plan ucieczki! Potem opowiem!
— A twoja noga?
— Ej, dobrze! W oczach się goi!
Władka uspokojona napoiła go winem i pożegnała prawie wesoło. Zwijał bo się tak raźno po izbie i wyszedł, pogwizdując.
Dopiero za drzwiami opadł jego sztuczny animusz: o kiju, stękając, wpół zgięty wlókł się ulicą... na twarzy znać było walkę z cierpieniem i długo szedł te kroków kilkadziesiąt... do domostwa Giersza, odstawnego sołdata, żyda, gdzie ulokowany był tarantas i trójka koni. Zaprzęgiem tym stary przewiózł Władkę wpoprzek całej Rosji.
Wszedł do szopy... uśmiechnął się z zadowoleniem do spasłych rumaków, obrachował uprząż, spróbował ręką mocy telegi, złoty pieniądz rzucił Gierszowi za obrok i zgrzebło, a sam zaszedł do izby gościnnej i wdał się w gawędę z gawiedzią otaczającą stoły.
Zajmowały go bardzo kopalnie, ich rozłożenie, wielkość, proces dobywania miedzi.
Po godzinie zapłacił rachunek i wrócił do stajni. Ciemno w niej było i pusto, pomimo to Makarewicz obejrzał nieufnie kąty i zaszedł w kąt, gdzie parskał i dziko chrapał deresz hołoblowy, dziki stepowiec, który z jego tylko ręki brał jadło i napój.
— Drop, to ja! — zawołał go zcicha, gładząc po szyi.
Koń się uspokoił, obwąchał go i, dostawszy zwykłą rację obroku, ukrył głowę w żłobie. Stary obok niego usiadł na ziemi, zdjął but, i rozwinął pokaleczoną nogę. Róża zżarła ją po kolano — była to jedna okropna rana. Stary obejrzał ją, westchnął i zcicha głową pokiwał.
— Oj, nie pójdę z wami, moje sieroty, nie pójdę! — szepnął. — Tutaj w Uralu trza będzie kości położyć i was pożegnać!
Opuścił ręce i zapatrzył się bezmyślnie przed siebie w szary pułap stajenny. Drop zdziwiony nieruchomością swego chlebodawcy, spuścił dymiące nozdrza do siedzącego i zcicha zarżał, ale stary pierwszy raz nie miał dla ulubieńca pieszczoty i nie spojrzał nawet. Zajmowały go zbyt smutne i ważne rzeczy.
Szarzało już na wczesny wieczór, gdy się ocknął przerażony tak smutną mitręgą.
— Cudowny Jezu, a oni tam na mnie czekają! — szepnął, zrywając się.
Obwinął nogę i z niesłychanym trudem obuł się, potem z pod nóg deresza rozgarnął nawóz i ziemię. Skrzynka tam była i worek skórzany, oba te przedmioty wsunął stary pod opończę i oglądając się, jak złodziej, wysunął się na ulicę.
Gromady skazańców wracały z kopalni, podzwaniały łańcuchy, burczał bęben, rozlegało się ochrypłe łajanie straży, jak widmo piekła przesuwały się w mroku szare, posępne cienie, ocierały się o Makarewicza. Minęli wreszcie wszyscy, pozostawiając za sobą smugę zgrzytu, jęku i zaduch stęchlizny grobu.
Za nimi opodal ruszył stary, ocierając rękawem pot z lic. Pot to był nie zmęczenia, lecz grozy.
W chacie Świdy niepokojono się o niego oddawna. Panicza swego ledwie poznał Makarewicz. Pozdrował przez jeden dzień, orzeźwiał, odzyskał dawną żywość ruchów do czynu i boju!
— Stary, wiesz ty, jak pójdziemy? — zagadnął go po przywitaniu.
— Bóg wie, paniczu! — odparł, krzątając się.
— Wy ruszycie z panienką przodem do Ekaterynburga i tam się zjedziemy i znowu rozłączymy.
— Ot i prawdę powiedział panicz, bo nas tam pewnie po niewoli rozłączą.
— Niech spróbują! — burknął Świda groźnie. — Wy będziecie jechać bitym szlakiem po dniu, a ja manowcami i nocą. Po drodze, w oznaczonych miejscach rzucicie mi trochę jadła i wieść, jadąc. Nie spotkamy się aż na granicy.
— Gdzie?
— Nad Bałtykiem! Spójrz na mapę.
Przyklękli u pieca i na rozesłanej mapie kreślili drogę tę, najeżoną zasadzkami i trudem. Władka pochyliła też głowę i słuchała pilnie słów narzeczonego, cytującego etapy wędrówki. Strażnik milczał.
— Co ty na to, Ignacy? — spytała.
— Da Bóg lepszą myśl, panienko. Zbieg kryminalny otwartą ma drogę w Rosji, ale nie Polak, buntownik! Nasz panicz gwiazdy z nieba pozdejmuje, a tego nie wykona. Jak iść, to śmiało po dniu, spokojnie.
— Paszport dostać... można — rzekł Świda. — Giersz fabrykuje ich tuzinami, po trzy ruble sztuka! Czerkies, co ze mną był, uciekał raz z takim paszportem.
— I udało się?
— Nie, wrócił biedak i zżarł go Uroczyńsk.
— To widać i paszport na nic! Cierpliwości, paniczu, przyjdzie z Bożej rady dobra myśl.
— Niebardzo jest czas czekać! — wtrącił chmurno Świda. — Dziś o południu dozorca tu był starszy i doktór. Oglądali mnie i za tydzień naznaczyli już znowu do roboty!
— A na czwartek czekają nowej partji! — rzekła Władka posępnie. — Dadzą mu towarzyszów do budy i kolegów do łańcucha. Naczelnika przekupić nie można, sam wiesz, a dozorcy już się boją tylu ustępstw.
— Trzeba panience samej pójść do naczelnika! We czwartek, to tylko pięć dni!
— Pójdę! — rzekła Władka, wstając.
— Ja panią przeprowadzę! — skończył Świda.
— Paniczyku, — zaprotestował stary — zgubicie panienkę.
— Masz mnie za dziecko chyba! Dość mam tej jamy i bezczynności. Powietrza mi trzeba i swobody! Prędzej, daj mi twój surdut i czapkę! Obrośliśmy oba, a ja zestarzałem się dość przez ten czas.
Stary dziwnie się uśmiechnął i już nie przeczył. Owszem, ochotnie ustąpił swej odzieży i prędko narzucił na swe barki siwą świtę ze złowieszczym kwadracikiem sukna na plecach, głowę okrył sukienną czapką z uszami, na nogi wdział katorżnicze trzewiki.
— Drugi raz handlujemy odzieżą, pamiętasz? — spytał go Aleksander.
— Pamiętam! — kiwnął głową stary. — Wtedy się przydało i da Bóg i teraz nie zaszkodzi! A co, panieneczko, ujdziemy!
Władka troskliwie nasunęła Świdzie czapkę na uszy, szyję i brodę okryła wełnianym szalikiem, obejrzała ich uważnie.
— Takeście obydwaj zmizernieli, że ledwie ślad z was został człowieczeństwa! — odparła żałośnie.
— Ja bo tu i nie człowiek, ale numer! 1475! — dodał Świda z uśmiechem.
— 1475 — powtórzył zamyślony Makarewicz.
Wyszli, pożegnawszy się oboje. Strażnik okropny w swem przebraniu, przeprowadził ich do progu, a potem dalej wzrokiem. Władka szła przodem, Świda za nią, zgarbiony, odurzony powietrzem — nie rozmawiali wcale — ryzykowali prawie życie.
Pierwsza próba była u dozorcy, gdzie mieszkała Władka i gdzie często widywano Makarewicza. Dozorca brał grube pieniądze od niej i tolerował wszystko — jeśli oszustwo się wykryje, dostanie pieniędzy, by i to płazem puścił. Weszli tedy do izby, gdzie gospodarz wieczerzał z rodziną, zaprosili ją uprzejmie do stołu.
— Cztoż bariszeńka — rzekł dobrodusznie dozorca — odchuchaliście swego krewnego. Zuch on! Posłuży jeszcze carowi! A wy, starik, czego taki markotny? — zwrócił się do Aleksandra, który w progu spoczął i zapalił fajkę.
— Jest czego się markocić — odparł zapytany przez zęby. — Paniczysko ledwie dysze, dobije go w tydzień kopalnia!
— Nu, co robić! Cara nie słuchać siłę miał, sołdatów bić, bunt umiał, za to musi zapłacić! Nie poradzisz!
— Pójdę do naczelnika — rzekła Władka — może go ubłagam o zwłokę jaką!
— Nie wiem, czy co zrobicie! Chyba dla waszej krasy wyjątek zdziała! On twardy człowiek!
Purpura krwi oblała twarz panienki, niespokojnie spojrzała ku Świdzie.
Dozorca mówił dalej:
— Jutro o południu zastaniecie go w domu. Proście! Jaby wam dopomógł, ale nie mogę. Ilem mógł, zrobiłem.
Rozłożył ręce i wziął się do zakąski.
Świdy nie wzywano do jadła. Stołował się strażnik u Giersza, a nocował przy katorżniku. I Władka nie tknęła posiłku. Z głową wspartą na dłoni rozmyślała, co czynić. Chwilowa ulga minęła, los zawzięty na nich oboje triumfował złośliwie.
Z za dymu fajczanego Świda spoglądał ku niej. W głowie jego wirowało tysiąc projektów i planów.
Wstał wreszcie.
— Panienko — rzekł — czas wam już spocząć, a mnie wracać do panicza!
Władka pożegnała rodzinę dozorcy, wyszła z nim do sieni, a stamtąd na schody drewniane, skrzypiące. Mieszkała w salce. Świda szedł za nią na górę, wprowadziła go do swego pokoju, zamknęła drzwi.
— Co będzie? — spytała niespokojnie.
— Jutro się wszystko rozstrzygnie. Jeśli naczelnik będzie nieubłagany, wieczorem uciekać będziemy! Niema co zwlekać. Giersza trzeba wtajemniczyć, by nam dał człowieka.
— Naco?
— Ruszymy tarantasem, ile sił w koniach; po drodze my ujdziemy pieszo, a człowiek będzie dalej uciekać. W ten sposób zyskamy na czasie.
— Naradź się pan z Ignacym. I ja sądzę, że nie warto zwlekać! Lepiej się pan czuje?
— Jak olbrzym silny i jak anioł szczęśliwy! A tak wierzę w to, że z panią się ocalę, jak w Boga!
Uśmiechnęła się doń z rzewną słodyczą.
Obejrzał się po izdebce.
— Rzeczy pani wartoby zaraz dziś nieznacznie przenieść do tarantasu. Trzeba być gotowym!
— Mało co ich jest. Proszę wziąć paczkę tylko i pieniądze. Pan teraz głową, ja wracam do swej podległej roli, której obym nie była nigdy zmieniała na rozporządzającą! Byłby pan w kraju i wolny!
— I nieszczęśliwy i pani niegodny!
Ucałował jej ręce, paczkę na ramię zarzucił, pieniądze schował w zanadrze.
— Jutro rano przyjdę! — rzekł i wyszedł.
Zaszedł bez przeszkody do Makarewicza. Stary przed piecem się wygrzewał.
— Udało się? — zagadnął.
— Musi się udać, bo Bóg z nami! Jutro zmykamy, Ignacy!
Usiedli obaj przed piecem i, zetknąwszy głowy, naradzali się półgłosem. Stary pozornie potakiwał, ale roztargniony był czegoś i innem zajęty. Nie wspominał chorej nogi, ani swej starości, która nie zniesie pieszej ucieczki, uwagę Aleksandra zwracał na praktyczną stronę wyprawy.
— Tarantas nasz tutaj na miejscu odrestaurowałem do gruntu, nie boi się żadnej drogi. Uprząż cała i konie jak lwy. Ja sobie jutro wypocznę w budzie, a panicz niech wszystko swemi oczami obejrzy! Hołoblowego Dropia niech pan ugłaska, bo to szatan. Dwanaście mil im lecieć bez popasu fraszka, byle im przedtem dać po pudzie chleba maczanego w wódce. Trza to pamiętać. Jest też w tarantasie podwójne dno, a w nim różne zapasy, żeby lada gdzie nie zajeżdżać. Opakowywać się jednak nie trzeba. Kuferek zamczysty w siedzeniu, walizka w nogach, nic więcej. A wie pan, że nasze papiery u naczelnika?
Aleksandrowi przeciągnęła się twarz.
— Trzeba jutro odebrać — rzekł.
— Nie można naglić, bo się domyślą czegoś! Jutro panicz do Giersza pójdzie, zaprząg obejrzy, resztę upakuje — i pójdzie z panienką do naczelnika! Żyda przedtem nie warto wtajemniczać! Będzie jeszcze czas!
— Paszport musi mi dostarczyć!
— To potem, to potem! Pierwej papiery! A drogę panicz zna?
— Przypomnę w potrzebie wszystko, co mi mówili ci, co tego próbowali! Nie pierwsi my i nie ostatni z tego piekła uchodzim!
— Bodaj bezpowrotnie — szepnął stary.
— Nie! — potrząsnął energicznie głową Świda.
Nie spostrzegli, jak noc minęła. Podnieceni byli obydwaj i zajęci palącą kwestją swobody.
Szarym rankiem Świda prześliznął się z tłumoczkiem do Giersza, ulokował go i zajął się końmi.
Nakuliwał jak Makarewicz, a goście Giersza i sam gospodarz nie mieli czasu do obserwacji. Drop tylko zachrapał dziko na widok przybysza i hałaśliwie pociągnął powietrza w nozdrza. Poczuł odzież swego chlebodawcy, ujrzał w ręku obrok, uspokoił się po chwili, dał się pogłaskać. Reszta koni poszła za przykładem deresza.
Uspokojony o swój zaprzęg, ruszył Świda do Władki. Zastał ją na drodze do chaty, wylękłą.
— Dziś o świcie dano znać do etapu, że nowa partja skazańców przyjdzie najdalej jutro! — objaśniła go, blednąc.
— Co nam do tego... dziś wieczorem my im miejsce opróżnimy! Chodźmy do naczelnika po papiery!
Uspokoiła ją jego pewność. Poszli ku domostwu naczelnika. Mijały ich straże, żołnierze, ludzie różni, nikt nie zaczepił. Przez chorobę odrosłe gęste włosy Aleksandra odróżniały go od więźniów. Szedł ze swą nieustraszoną odwagą, krzepiąc Władkę.
W przedpokoju naczelnika kazano im czekać.
Garść złota, wsunięta nieznacznie sekretarzowi, otworzyła przed Władką nareszcie drzwi gabinetu.
Wystąpiła pierwszy raz z prośbą do ruskiego urzędnika. Dotąd wyręczało ją jej złoto.
Zły z niej był poseł. Czołgać się do nóg nie potrafi, dokuczyć nie potrafi, nalegać aż do pochlebstw nie zdoła.
Naczelnik siedział u biura, zimny, nieubłagany. Podniósł bure swe oczy i wlepił je w twarz kobiety kolącem, ostrem spojrzeniem.
— Wasz interes? — spytał lakonicznie.
— Chcę prosić pana o względność dla mego krewnego, który parę dni temu wstał z ciężkiej choroby.
— Jaki to krewny? Kto? Urzędnik?
— Nie. Katorżnik! Świda Aleksander!
— Nazwisk katorżników nie znam! Numer jego?
— 1475! On bardzo chory, panie.
Urzędnik roztworzył wielką księgę, przerzucił kart kilkanaście i począł czytać. Twarz jego krzepła i twardniała, brwi ściągały się złowieszczo — skończył, ale zamiast odpowiedzi, zadzwonił.
Służbowy stawił się na progu.
— Dozorcę Anisimowa — rzucił naczelnik.
We Władkę duch wstąpił. Był to ich dozorca.
Upłynęło minut kilka. Moskal przerzucał dalej księgę, nareszcie wstał.
— To on wasz krewny? — spytał z naciskiem.
— On chory, panie, pozwólcie mu z tydzień spocząć jeszcze — odparła zcicha.
— Poco? On dożywotni. Nie wróci wam ten brat! — syknął z dziwnym uśmiechem.
Odwrócił się od niej. Anisimow stał w progu sztywny, prosty jak struna.
Zwierzchnik popatrzył nań, dozorca zzieleniał.
— Gdzie numer 1475-ty?
— Chory, wasze wysokorodje!
— Kłamiesz, łotrze, złodzieju. W Uroczyńsku niema chorych! Rozumiesz? Żeby on mi jutro był na robocie, albo trupem. Jak nie będzie w kopalni, ty pójdziesz na łańcuch, boś tego wart, przedawczyku! Nikogo do niego nie puszczać, przenieść do kazarmy pod 74-ty numer i żebym więcej o nim nie słyszał. Stupaj, skotina!...
— Słucham, wasze wysokorodje! — wybełkotał dozorca.
Władka, śmiertelnie blada, słuchała wyroku. W głowie jej formował się chaos, plecami oparła się o ścianę i patrzyła szklanym wzrokiem na ikonę, zawieszoną w rogu pokoju.
Święty w ikonie, o żółtej twarzy i wyłupiastych ogromnych oczach, patrzył też na nią z pośrodka swej glorji bezmyślnie, bezdusznie, obojętny też na los carskich nieprzyjaciół. Patron to był uroczyńskich urzędników — nie jej!
Naczelnik zasiadł znowu u biura i szperał po półkach i znowu ozwał się jego rozbity głos:
— A wam, oto papiery! Możecie wracać! Myśleliście, że w Rosji niema porządnych czynowników i uczciwych ludzi! Pomyłka! Waszego krewnego nie zobaczycie już, próżno bawić dłużej. Możecie jechać jutro! Słyszycie! — podniósł głos, aż się wzdrygnęła cała.
Machinalnie wyciągnęła rękę po papiery, wzięła je i wyszła bez słowa.
U progu kancelarji Świda ją spotkał. Spojrzeli na siebie i, nic nie mówiąc, zeszli na ulicę. Pod Władką chwiały się nogi.
— Odmówił? — spytał Aleksander.
— Gorzej. Zawołał dozorcy, kazał natychmiast przenieść do innych koszar, jutro na robotę.
— Boże! Toż oni porwą starego! — skoczył Świda. — Muszę lecieć go uwolnić. Żegnaj, jedyna.
Rzucił się naprzód, ręka Władki chwyciła go kurczowo za ramię, z udręczonego gardła wyrwał się cichy, rozdzierający jęk.
Świda się obejrzał. I jemu rozdzierała się dusza — teraz to już koniec, nie zobaczą się więcej, straceni na wieki, zgubieni!
Spojrzeli sobie w oczy i poczuli jednocześnie, że rozpacz podsuwa im myśl kryminału i pierwszy raz w życiu zawstydzili się siebie! Sekundę to trwało, dyszeli oboje w walce z pokusą.
Ona się pierwsza opanowała, spojrzała nań dziko z obłędem desperacji.
— Idź, Aleks! I daj nam Boże prędzej śmierć obojgu! — wyjąkała nieswoim głosem. — Idź, jedyny, idź! Ratuj go! Nie bój się, niedługo już tej męki!
— Już rychło! Tam! Do zobaczenia, moja żono! — dokończył zdławionym jękiem.
Na ulicy było pusto. Sekundę miał ją u swej piersi dyszącej grozą i rozpaczną rozkoszą, poczuł jakby go kula trafiła w serce, zatoczył się, ręką chwycił za pierś i pognał, oślepły, oszalały.
A ona została. Parkan jakiś odgradzał ulicę i kupa kamieni leżała pod nim. Usiadła na nich bezsilna... zdało się jej, że umiera. Myśli uciekały jej z głowy, krew z żył, czucie z członków... i zdawało się jej, że jest w Sterdyniu i szyje srebrnego ptaka dla niego; to znowu widziała Krasną Choinę i sztandar wilgotny i ciepły... i wszędzie jego... jego! Halucynacje szły korowodem i tylko co chwila usuwała się niżej... i niżej, aż zupełnie omdlała, zsunęła się pod parkan... i tak została.
Chłód ją orzeźwił wieczorny. Dźwignęła się z ziemi i, trzymając się parkanu, szła jak automat, trzęsąc się całem ciałem. Dwu żołnierzy przechodzących zajrzało jej bezczelnie w oczy, zaczepili brutalnem słowem.
To jej wróciło przytomność i zmysł zachowawczy. Pomknęła chyżej... niedaleko było do mieszkania dozorcy... wpadła zdyszana w sień.
— A ot i panienka! — krzyknęła żona dozorcy.
— Aha, panienka! Cztob jej... — zaczął bas Anisimowa i umilkł.
Oboje z żoną popatrzyli na Władkę... i kobieta załamała ręce, a kacap odwrócił się i zaczął chrząkać zażenowany.
— Makarewicz! — zawołała żałośnie.
— Niema? U Giersza zapewne! — odparła gospodyni. — Spocznijcie sami! Nu, co robić? Jak niema ratunku, to niema. Mój mąż służył wam z serca, ot i dosłużył się, dosłużył! Nie daj Boże! Wasz krewny pewnie jakiś straszny przestępca!
Władka przystąpiła do Anisimowa.
— Darujcie mi przykrość! — szepnęła. — Nie chciałam was narazić, prosiłam tylko jak człowieka.
— Ja mówił, nie prosić. Pokłonem szuby nie podbijesz. Jak u nas chcesz co dostać, to pierwej daj. Było nie prosić, ale tak jakoś się wykręcać. Kto to po dniu interesy robi. Źle grali i przegrali. Było mnie się poradzić i płacić naprzód — dodał z naciskiem.
Władka była tak znękana, że słuchała obojętnie tej mowy, pełnej oburzających insynuacyj. Nie tknęła pokarmu, tylko wody się napiła chciwie.
— Gdzie on teraz? — spytała nieśmiało.
— Nie wolno mówić. I nie pytajcie dzisiaj. I za setkę nie powiem i za tysiąc. Po jakimś czasie to zobaczym. Teraz niech się naczelnik wysapie. Trzeba czekać.
Władka zrozumiała, że nic nie wskóra narazie. Podziękowała za obietnicę złotem, poprosiła, by jej przysłano na górę Makarewicza, skoro się pokaże, i zamknęła się w mieszkaniu.
Noc zaszła ciemna i chłodna. Wicher wstrząsał budynkiem i jęczał, jakby duchy skazańców szły nad osadą i płynęły w inny świat. Władka upadła twarzą do ziemi i półgłosem, często się jąkając, odmawiała pacierze.
Złotawe jej włosy rozsypały się po ziemi, głos zamierał, w głowie biło jak młotem i często po parę razy powtarzała słowa modlitwy, przypominając sobie, kto ją nauczył tej, co najczęściej nasuwała się na usta.
— Ojcze nasz, któryś mi jeden pozostał, zabierz mnie do swego państwa, o zabierz! Zabrałeś mi matkę i ojca, bądź wola Twoja; zabrałeś kraj i swobodę, święć się Imię Twoje zawsze i na wieki, tylkoś mnie zostawił samą jak liść suchy, jak proch marny, przeto mnie zabierz, o zabierz! O Ojcze sierot, Boże nędznych i zgnębionych!
Czołem dotykała chropawych desek podłogi, a myślą i całą duszą szła w górę, z wielką wiarą w pomoc. Czasem nie stać jej było na rezygnację i owładał ją ból szarpiący, ludzki ból, więc zsiniałemi wargi szeptała do matki, co wszystkie bóle niegdyś w pierś swą zebrała:
— O Marjo, królowo nasza, Synowi swemu wspomnij o mnie! O Matko, mnie zanadto boli! Daj umrzeć!
A na dworze wicher wył i jęczał.
Wśród łoskotu burzy nie dosłyszała biedna, że na dole, na czyjeś zapewne stukanie odryglowano drzwi, rozległo się parę pytań i odpowiedzi i nareszcie kroki się rozległy na schodach do niej wiodących. Krew uderzyła jej do twarzy i wstała z ziemi.
Zapukano do drzwi.
Podeszła i uchyliła je przed gościem.
— Czekałam na ciebie, Ignacy! — szepnęła.
Cofnęła się.
Przed nią nie Makarewicz stał, ale Świda.
— Aleks! — wyrwało się z jej ust bezwiednie prawie.
Myślała, że umarli już oboje, spotykają się na wieczne nierozstanie, w wielkiej — wszystkich tu umęczonych ojczyźnie.
Ale on ponury był, wszedł, drzwi zamknął i usiadł ciężko u progu. Zmęczony był ostatecznie.
I ona się opamiętała.
— Gdzie Ignacy? — spytała.
— Przybiegłem za późno! Już go nie było! Do naszej budy wpędzono nowych, z tej partji, co dziś przyszła. Jego porwano bez śladu! Cały dzień szukałem. I nic — dodał ciszej.
— Jest pod 74-ym numerem. Słyszałam.
— Napewno? — spytał.
— Napewno.
— To pójdę tam. Po nocy najłatwiej się wcisnę.
— A gdzież ta kazarma?
— Nie wiem. — Wstawał już, ale opadł ciężko na stołek. Niesposób było rozpoczynać nic w nocy.
— Jutro go popędzą do kopalń — szepnął.
— Możecie obaj zginąć przez nieostrożność, — rzekła.
Umilkli.
Niepokój o wiernego sługę tłumił szczęście tego sam na sam. Zresztą było to ostatnie widzenie się przed śmiercią. On był gotów iść i ginąć, ona czuła, że tak być powinno. Już ich pokusa odstąpiła.
— Papiery nasze oddał ten tygrys — rzekła po chwili — jechać kazał. Jutro wieczorem uciekamy na wolę Bożą.
— Szaleństwo! — wymówił. — Zginiecie wy oboje!
Uśmiechnęła się dziwnie.
— O daj Boże! — odparła. — Będziemy nareszcie razem i wolni! O daj Boże!
— Żeby ciebie nie męczyli. Łatwiej samemu cierpieć niż pomyśleć o bólu ukochanej istoty — szepnął.
— I jabym z chęci teraz poszła na miejsce Makarewicza, za ciebie! — dodała niepewnym głosem.
— Da Bóg każdemu z nas wiarę i zlituje się rychło.
Ona pochyliła twarz w dłonie i tak długą chwilę myśleli oboje z rozkoszą o śmierci. O spoczynku nie pomyśleli wcale, jego paliła gorączka, ją bolała głowa szalenie. Na zydlu przy piecu usiedli oboje i owładnięci tysiącem wrażeń nie śmieli przerywać ciszy. Świeczka się dopaliła, więc utkwili wzrok w okno, oczekując ranka.
— Pójdę o szarym świcie — rzekł.
Niedługo czekali.
Słabo zarysowała się rama okna na tle jaśniejszego nieba. Świda wstał.
— Dziś wieczorem się zobaczymy, albo już nigdy na ziemi.
— Do widzenia, mój ukochany nad wszystkich!
Przycisnął ją do piersi i z ust wziął pierwszy długi pocałunek na wieczne rozstanie. Potem do nóg jej upadł i stopy ucałował.
— Dziękuję ci, jedyna, za całe szczęście żywota. Byłaś mi wszystkiem i rad zginę! Nie zapomnisz o mnie! Wiem! Do zobaczenia tylko!
Po chwili już go nie było. Władka osunęła się znowu na kolana.
O szarym świcie Aleksander stanął przed kazarmą wymienioną i zastał ją otoczoną żołnierzami; wejść było niepodobna i niepotrzebnie, bo gdy on nadszedł, skazańcy wychodzili właśnie do kopalń.
Przybrał minę obojętnego gapia i patrzył na pochód. Jednym z pierwszych szedł Makarewicz, skuty z wysokim, chudym żydem. Stary nakuliwał, ale miał minę spokojną i prawie wesołą. Poruszał ustami, snać pacierz mówił, a na widok Aleksandra uśmiechnął się, głową mu kiwnął i poszedł dalej niefrasobliwy, szepcząc swe modlitwy.
O kilkanaście kroków na zawrocie, obejrzał się. Zdało się Świdzie, że ręką krzyż naznaczył w powietrzu ku niemu i potem niebo wskazał, ale sekundę to trwało i wnet ucichły łańcuchy i miarowy krok eskortujących stróżów. Wszystko zginęło na załomie drogi.
Nie było co robić tymczasem. Młody człowiek ruszył do Giersza i dopatrzył zgłodniałych koni, potem zaszył się w słomę stajenną pod żłobem i wyczekiwał wieczora.
Strasznie długie to były godziny.
Parę razy pokusa go brała, zobaczyć raz jeszcze Władkę, to znów chciał iść i z Gierszem się rozmówić co do paszportu, ale rozsądek kazał mu czekać. Nie czas było myśleć o ucieczce po scenie z naczelnikiem, trzeba było zwlekać, aż zapał dozorców opadnie, pilność się zmniejszy.
Po południu, niezdolny dłużej w spokoju pozostać, poszedł w stronę kopalń. Nie wiedział, gdzie pracował stary, więc przystanął u pierwszego otworu i czekał.
Skazańcy zajęci suwaniem wagoników z rudą, nie patrzyli na niego; co chwila z otchłani wynurzała się berlina pełna, zgrzytały łańcuchy windy, sapała maszyna, ludzie ładowali w milczeniu odłamki metali i pchali swój ciężar po szynach, dalej, do magazynów.
Aleksander usiadł na uboczu i patrzał.
— Czego ty tu! — huknął dozorca.
— Tak sobie — odparł. — Może wam tytoniu?
— Do czorta tytoń! Żeby wódki!
— Jest i wódka — rzekł Świda, dobywając oplataną flaszkę z kieszeni.
Dozorca obejrzał się, a nie widząc starszych, pociągnął łyków parę. Był to wstęp do znajomości.
— Tobie czegoś trzeba? — spytał grzeczniej.
— Nic, nic tymczasem. Wieczorem na jednego chcę popatrzeć.
— On w dole?
— W dole!
Koło windy rozległ się dzwonek alarmowy. Dozorca skoczył w tamtą stronę.
— Coś się stało w ziemi — mruknął.
— A cóż! Ktoś uspokoił się — zaśmiał się cynicznie katorżnik sunący wagonik i minął, nie oglądając się.
Mimowoli Aleksander zadrżał i posunął się za nim.
— Nie wolno!
Stanął tedy i niepomny niebezpieczeństwa poznania przez kogokolwiek, zaglądał w głąb. Winda właśnie wynurzała się z otchłani.
Tym razem zamiast metalu wyrzuciła na światło dwu ludzi, między nimi leżała jakaś garść szmat bez żadnej formy, na widok jednak której wszyscy umilkli i pochylili głowy.
Winda stanęła.
— A co tam? — zagadnął dozorca.
— Zawaliła się galerja — odparł jeden z eskorty.
— Zabiła wielu?
— Tylko tego jednego.
— Na śmierć?
— Na miazgę. Sprzątajcie, nam trzeba wracać!
Dwu drabów podjęło zwłoki z windy i rzuciło na podłogę.
Wówczas dostrzegł Aleksander, że trup ten miał zgniecioną głowę i piersi, połamane ręce i nogi. Kości poprzedzierały mięśnie i skórę, sterczały krwawe, twarzy nie było śladu. Lampka u pasa bez szkła i formy wklęsła w ciało i tworzyła dziwną wypukłość; wśród spłaszczonej, pozbawionej skóry twarzy, bielały zęby rozwarte jak do krzyku. Świeży był trup, jeszcze ociekał resztkami posoki, co nie wsiąkła w odzież katorżnika, ale do człowieka już nie był podobny.
— Ot, ohyda! — splunął dozorca, odwracając się. — Zabierajcie go do naczelnika. Gdzie nosze?!
Wtem coś sobie przypomniał, zwrócił się do tych, co przywieźli zabitego.
— Aha, a numer? — spytał.
— 1475. Pierwszy dzień u nas robił.
Winda zapadła w głąb, wśród zgrzytu odwijających się łańcuchów.
Za drzwiami, na dworze, ktoś krzyknął przeraźliwie:
— Jezu!
Ale nikt na to nie zważał, bo żołnierz służbowy gapił się na zabitego.
Wzięto go na nosze, zakryto jakąś derką, dwu ludzi ujęło kije, i poszli za starszym, który wziął bumagę spiesznie skreśloną przez dozorcę z zawiadomieniem do władzy o wypadku.
I ponieśli precz skrwawione resztki, a za nimi poszedł jeden tylko człowiek, zataczając się jak pijany.
Czarny był i straszny, a wzrok miał obłąkany i dziki wyraz zaognionych oczu. Blady zachód ubarwił niebiosa bursztynowem światłem i ubrał w strój złocisty martwe zwłoki katorżnika. Bóg mu tak dawał świetny pogrzeb.
U wnijścia do urzędowych budynków odpędzono precz człowieka, co szedł za noszami, zawarto drzwi.
Wówczas nie wiedział już, co dalej czynić. Parę razy obrócił się wkoło, jak zwierz złapany w pułapkę, potem zawrócił wstecz.
Poszedł do domu dozorcy, ale zabrakło mu odwagi wejść i odezwać się, więc ruszył dalej, do Giersza. Nie był w stanie nic myśleć i rozważać, nic robić, nic mówić, i jak zwierz chory wrócił do słomy pod żłób i leżał zdrętwiały, zwinięty w kłębek, od czasu do czasu stękając głucho.
W izbie karczemnej hałasowano dziko. W szopie zato mrok panował i cisza. Wrót jeszcze nie zawarto, więc blada noc zaglądała do środka. I nagle we wrotach owych zaczerniał cień człowieka, okryty cały ciemnym płaszczem. Zajrzał do wnętrza, nasłuchiwał i posunął się w stronę koni.
— Aleks! — rozległo się niespokojnie, drżąco.
Świda na ten głos natychmiast oprzytomniał i stanął przed nią, nie mówiąc słowa.
— Szukam ciebie od godziny. O Boże! Tak mi słabo — dodała ciszej, opierając się o żłób.
— Bodajeś była nie znalazła — zamruczał dziko.
— Chciałeś, żebym was obu straciła jednego dnia.
— Nie byłoby na mnie krwi tego niewinnego. Tom ja go zabił, nieprawda? Powiedz ty, tak sprawiedliwa i prawa!
— Bóg nam powie na sądzie. Nasz rozum nie starczy. Tak się lękałam, by cię szał nie ogarnął.
— Kto ci doniósł tę wieść?
— Anisimow! Naczelnik go przysłał do mnie z zawiadomieniem o zgonie, powtórzył rozkaz wyjazdu. Pochowano już go gdzieś w dole... Śledztwo dowiodło, że samochcąc zginął.
Aleksander zadrżał i otarł pot z czoła.
— Samochcąc? — powtórzył.
— Galerja, w której pracował, podparta drzewem. Podczas pauzy południowej, on koło tego drzewa siedział. Nie zwrócono na to zpoczątku uwagi. Potem zastał go pilnujący znowu u tego drzewa i odpędził, ale ledwie się uchylił do innych, rozległ się trzask obrywającego się sklepienia.
Władka mówiła to bardzo cichym głosem i nagle umilkła, pokazując Aleksandrowi jakąś postać, co się skradała wzdłuż ściany. Złodziej to zapewne był, bo doszedłszy ich tarantasu, przystanął i zajrzał do środka.
— Czego chcesz! — zawołał Świda.
Drab cofnął się ruchem pantery i jednym susem był na dworze.
— Opryszek jakiś — dodał młody człowiek ciszej na uspokojenie Władki, która drżąc przytuliła się do niego.
— Ja się nie boję — rzekła słabo — ja tylko jestem tak zmęczona okropnie. Mnie tak źle.
Aleksander dotknął się jej rąk. Paliły jak ogień. Wówczas o wszystkiem zapomniał przed nową zmorą jej choroby. Przebyte męki i cierpienia zmogły jej wątły organizm. Już oddawna tylko wola trzymała ją na nogach, ciosy ostatnich dni wyczerpały ją do gruntu. Co chwila ogarniały ją mdłości, gdy otrzeźwiała, budził ją strach i niepokój.
— Aleks, zabierz mnie stąd — szeptała dysząc. — Jabym tak się bała tu umrzeć i teraz. Jedźmy, gdzieś dalej, pókim jeszcze przytomna. Papiery są, opłacim dozorcę i jedźmy, o jedźmy!
— Jedźmy — rzekł. — Zaprowadzę cię do Anisimowa. Opłacisz go, pożegnasz, ja tymczasem konie założę i zajadę po ciebie. Na wolę Bożą ruszamy.
Około północy tarantas stał gotów do drogi. Nie dziwiono się pośpiechowi Władki, ani milczeniu jej towarzysza, który pakował resztę manatków. Za wiele stracili w Uroczyńsku, by chcieć w nim dłużej pozostać.
Dozorca, opłacony po królewsku, nie szczędził rad co do drogi, ofiarował się nawet przeprowadzić za osadę do ostatnich straży. Rodzina jego błogosławiła, to popłakiwała na przemiany.
Nareszcie Świda zgarnął lejce, przeżegnał się i obejrzał na swą panią.
— Jedź, Ignacy! — rzekła zdławionym głosem.
Dozorca towarzyszył, pocieszając na swój sposób. Straże przepuszczały ich spokojnie. Znaleźli się na wolnej drodze.
— Szczęśliwej drogi panience — pożegnał Anisimow.
— Dziękuję wam — odparła.
— Bywaj zdrów, stary — dodał do furmana.
— Żegnajcie! Dziękuję za gościnę — odparł Świda wśród turkotu bryki...
Naczelnik miał rację. W Uroczyńsku katorżnicy nie mieli nazwisk. Numer 1475 leżał w ziemi, wykreślony z liczby żyjących, a Świda Aleksander wyjeżdżał na swobodę...
Konie szły jak wiatr i Uroczyńsk wnet zniknął z widnokręgu. Skazaniec obejrzał się za nim raz i drugi, potem zaniepokoił się milczeniem Władki i zawołał do niej.
Odpowiedziała ledwo dosłyszalnym szeptem.
— Co ci? — spytał, zatrzymując zaprzęg i pochylając się ku niej.
— Nic, nic! Jedź stąd, jedź! Już oni gonią ciebie! Prędzej, prędzej! Jest i Czaplic z nimi! O mój jedyny! Nie daj mnie im! Uciekajmy!
Leżała w gorączce. Rękami objął głowę, szukając w niej myśli, ratunku. Ale żadnej nie było za nimi, tylko dalej, dalej naprzód. Z siedzenia zrobił jej posłanie, ułożył biedną, okrył i ruszył dalej.
— Wola Boża nad nami i jego panowanie — szepnął, zaciskając zęby.
A konie niosły. Hołoblowy Drop, faworyt starego Makarewicza, szedł jak wicher. Pod duhą dzwonek mu wybijał takt szalony, a koledzy, przegiąwszy nozdrza ku ziemi, sadzili bez pamięci.
I nie dziw, że tak rwały naprzód. Niosły dwoje nieszczęśliwych do szczęścia, dwoje znękanych do spokoju, dwoje więźniów do swobody.
Do celu było tysiące wiorst, ale nad nimi była wola Boża i jego panowanie.
Dawno przestali lękać się czegokolwiek...
A za nimi coraz dalej i dalej zostawał grób Makarewicza, ostatnia jego placówka w obronie panienki-sieroty.
Jak chciał, tak poszedł, dobywszy straży, do starego pana ze sprawozdaniem służby...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna .