Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cztoż bariszeńka — rzekł dobrodusznie dozorca — odchuchaliście swego krewnego. Zuch on! Posłuży jeszcze carowi! A wy, starik, czego taki markotny? — zwrócił się do Aleksandra, który w progu spoczął i zapalił fajkę.
— Jest czego się markocić — odparł zapytany przez zęby. — Paniczysko ledwie dysze, dobije go w tydzień kopalnia!
— Nu, co robić! Cara nie słuchać siłę miał, sołdatów bić, bunt umiał, za to musi zapłacić! Nie poradzisz!
— Pójdę do naczelnika — rzekła Władka — może go ubłagam o zwłokę jaką!
— Nie wiem, czy co zrobicie! Chyba dla waszej krasy wyjątek zdziała! On twardy człowiek!
Purpura krwi oblała twarz panienki, niespokojnie spojrzała ku Świdzie.
Dozorca mówił dalej:
— Jutro o południu zastaniecie go w domu. Proście! Jaby wam dopomógł, ale nie mogę. Ilem mógł, zrobiłem.
Rozłożył ręce i wziął się do zakąski.
Świdy nie wzywano do jadła. Stołował się strażnik u Giersza, a nocował przy katorżniku. I Władka nie tknęła posiłku. Z głową wspartą na dłoni rozmyślała, co czynić. Chwilowa ulga minęła, los zawzięty na nich oboje triumfował złośliwie.
Z za dymu fajczanego Świda spoglądał ku niej. W głowie jego wirowało tysiąc projektów i planów.
Wstał wreszcie.
— Panienko — rzekł — czas wam już spocząć, a mnie wracać do panicza!