Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Władka pożegnała rodzinę dozorcy, wyszła z nim do sieni, a stamtąd na schody drewniane, skrzypiące. Mieszkała w salce. Świda szedł za nią na górę, wprowadziła go do swego pokoju, zamknęła drzwi.
— Co będzie? — spytała niespokojnie.
— Jutro się wszystko rozstrzygnie. Jeśli naczelnik będzie nieubłagany, wieczorem uciekać będziemy! Niema co zwlekać. Giersza trzeba wtajemniczyć, by nam dał człowieka.
— Naco?
— Ruszymy tarantasem, ile sił w koniach; po drodze my ujdziemy pieszo, a człowiek będzie dalej uciekać. W ten sposób zyskamy na czasie.
— Naradź się pan z Ignacym. I ja sądzę, że nie warto zwlekać! Lepiej się pan czuje?
— Jak olbrzym silny i jak anioł szczęśliwy! A tak wierzę w to, że z panią się ocalę, jak w Boga!
Uśmiechnęła się doń z rzewną słodyczą.
Obejrzał się po izdebce.
— Rzeczy pani wartoby zaraz dziś nieznacznie przenieść do tarantasu. Trzeba być gotowym!
— Mało co ich jest. Proszę wziąć paczkę tylko i pieniądze. Pan teraz głową, ja wracam do swej podległej roli, której obym nie była nigdy zmieniała na rozporządzającą! Byłby pan w kraju i wolny!
— I nieszczęśliwy i pani niegodny!
Ucałował jej ręce, paczkę na ramię zarzucił, pieniądze schował w zanadrze.
— Jutro rano przyjdę! — rzekł i wyszedł.
Zaszedł bez przeszkody do Makarewicza. Stary przed piecem się wygrzewał.
— Udało się? — zagadnął.