Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Musi się udać, bo Bóg z nami! Jutro zmykamy, Ignacy!
Usiedli obaj przed piecem i, zetknąwszy głowy, naradzali się półgłosem. Stary pozornie potakiwał, ale roztargniony był czegoś i innem zajęty. Nie wspominał chorej nogi, ani swej starości, która nie zniesie pieszej ucieczki, uwagę Aleksandra zwracał na praktyczną stronę wyprawy.
— Tarantas nasz tutaj na miejscu odrestaurowałem do gruntu, nie boi się żadnej drogi. Uprząż cała i konie jak lwy. Ja sobie jutro wypocznę w budzie, a panicz niech wszystko swemi oczami obejrzy! Hołoblowego Dropia niech pan ugłaska, bo to szatan. Dwanaście mil im lecieć bez popasu fraszka, byle im przedtem dać po pudzie chleba maczanego w wódce. Trza to pamiętać. Jest też w tarantasie podwójne dno, a w nim różne zapasy, żeby lada gdzie nie zajeżdżać. Opakowywać się jednak nie trzeba. Kuferek zamczysty w siedzeniu, walizka w nogach, nic więcej. A wie pan, że nasze papiery u naczelnika?
Aleksandrowi przeciągnęła się twarz.
— Trzeba jutro odebrać — rzekł.
— Nie można naglić, bo się domyślą czegoś! Jutro panicz do Giersza pójdzie, zaprząg obejrzy, resztę upakuje — i pójdzie z panienką do naczelnika! Żyda przedtem nie warto wtajemniczać! Będzie jeszcze czas!
— Paszport musi mi dostarczyć!
— To potem, to potem! Pierwej papiery! A drogę panicz zna?
— Przypomnę w potrzebie wszystko, co mi mówi-