Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

li ci, co tego próbowali! Nie pierwsi my i nie ostatni z tego piekła uchodzim!
— Bodaj bezpowrotnie — szepnął stary.
— Nie! — potrząsnął energicznie głową Świda.
Nie spostrzegli, jak noc minęła. Podnieceni byli obydwaj i zajęci palącą kwestją swobody.
Szarym rankiem Świda prześliznął się z tłumoczkiem do Giersza, ulokował go i zajął się końmi.
Nakuliwał jak Makarewicz, a goście Giersza i sam gospodarz nie mieli czasu do obserwacji. Drop tylko zachrapał dziko na widok przybysza i hałaśliwie pociągnął powietrza w nozdrza. Poczuł odzież swego chlebodawcy, ujrzał w ręku obrok, uspokoił się po chwili, dał się pogłaskać. Reszta koni poszła za przykładem deresza.
Uspokojony o swój zaprzęg, ruszył Świda do Władki. Zastał ją na drodze do chaty, wylękłą.
— Dziś o świcie dano znać do etapu, że nowa partja skazańców przyjdzie najdalej jutro! — objaśniła go, blednąc.
— Co nam do tego... dziś wieczorem my im miejsce opróżnimy! Chodźmy do naczelnika po papiery!
Uspokoiła ją jego pewność. Poszli ku domostwu naczelnika. Mijały ich straże, żołnierze, ludzie różni, nikt nie zaczepił. Przez chorobę odrosłe gęste włosy Aleksandra odróżniały go od więźniów. Szedł ze swą nieustraszoną odwagą, krzepiąc Władkę.
W przedpokoju naczelnika kazano im czekać.
Garść złota, wsunięta nieznacznie sekretarzowi, otworzyła przed Władką nareszcie drzwi gabinetu.
Wystąpiła pierwszy raz z prośbą do ruskiego urzędnika. Dotąd wyręczało ją jej złoto.