Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zły z niej był poseł. Czołgać się do nóg nie potrafi, dokuczyć nie potrafi, nalegać aż do pochlebstw nie zdoła.
Naczelnik siedział u biura, zimny, nieubłagany. Podniósł bure swe oczy i wlepił je w twarz kobiety kolącem, ostrem spojrzeniem.
— Wasz interes? — spytał lakonicznie.
— Chcę prosić pana o względność dla mego krewnego, który parę dni temu wstał z ciężkiej choroby.
— Jaki to krewny? Kto? Urzędnik?
— Nie. Katorżnik! Świda Aleksander!
— Nazwisk katorżników nie znam! Numer jego?
— 1475! On bardzo chory, panie.
Urzędnik roztworzył wielką księgę, przerzucił kart kilkanaście i począł czytać. Twarz jego krzepła i twardniała, brwi ściągały się złowieszczo — skończył, ale zamiast odpowiedzi, zadzwonił.
Służbowy stawił się na progu.
— Dozorcę Anisimowa — rzucił naczelnik.
We Władkę duch wstąpił. Był to ich dozorca.
Upłynęło minut kilka. Moskal przerzucał dalej księgę, nareszcie wstał.
— To on wasz krewny? — spytał z naciskiem.
— On chory, panie, pozwólcie mu z tydzień spocząć jeszcze — odparła zcicha.
— Poco? On dożywotni. Nie wróci wam ten brat! — syknął z dziwnym uśmiechem.
Odwrócił się od niej. Anisimow stał w progu sztywny, prosty jak struna.
Zwierzchnik popatrzył nań, dozorca zzieleniał.
— Gdzie numer 1475-ty?
— Chory, wasze wysokorodje!