Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Kłamiesz, łotrze, złodzieju. W Uroczyńsku niema chorych! Rozumiesz? Żeby on mi jutro był na robocie, albo trupem. Jak nie będzie w kopalni, ty pójdziesz na łańcuch, boś tego wart, przedawczyku! Nikogo do niego nie puszczać, przenieść do kazarmy pod 74-ty numer i żebym więcej o nim nie słyszał. Stupaj, skotina!...
— Słucham, wasze wysokorodje! — wybełkotał dozorca.
Władka, śmiertelnie blada, słuchała wyroku. W głowie jej formował się chaos, plecami oparła się o ścianę i patrzyła szklanym wzrokiem na ikonę, zawieszoną w rogu pokoju.
Święty w ikonie, o żółtej twarzy i wyłupiastych ogromnych oczach, patrzył też na nią z pośrodka swej glorji bezmyślnie, bezdusznie, obojętny też na los carskich nieprzyjaciół. Patron to był uroczyńskich urzędników — nie jej!
Naczelnik zasiadł znowu u biura i szperał po półkach i znowu ozwał się jego rozbity głos:
— A wam, oto papiery! Możecie wracać! Myśleliście, że w Rosji niema porządnych czynowników i uczciwych ludzi! Pomyłka! Waszego krewnego nie zobaczycie już, próżno bawić dłużej. Możecie jechać jutro! Słyszycie! — podniósł głos, aż się wzdrygnęła cała.
Machinalnie wyciągnęła rękę po papiery, wzięła je i wyszła bez słowa.
U progu kancelarji Świda ją spotkał. Spojrzeli na siebie i, nic nie mówiąc, zeszli na ulicę. Pod Władką chwiały się nogi.
— Odmówił? — spytał Aleksander.