Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gorzej. Zawołał dozorcy, kazał natychmiast przenieść do innych koszar, jutro na robotę.
— Boże! Toż oni porwą starego! — skoczył Świda. — Muszę lecieć go uwolnić. Żegnaj, jedyna.
Rzucił się naprzód, ręka Władki chwyciła go kurczowo za ramię, z udręczonego gardła wyrwał się cichy, rozdzierający jęk.
Świda się obejrzał. I jemu rozdzierała się dusza — teraz to już koniec, nie zobaczą się więcej, straceni na wieki, zgubieni!
Spojrzeli sobie w oczy i poczuli jednocześnie, że rozpacz podsuwa im myśl kryminału i pierwszy raz w życiu zawstydzili się siebie! Sekundę to trwało, dyszeli oboje w walce z pokusą.
Ona się pierwsza opanowała, spojrzała nań dziko z obłędem desperacji.
— Idź, Aleks! I daj nam Boże prędzej śmierć obojgu! — wyjąkała nieswoim głosem. — Idź, jedyny, idź! Ratuj go! Nie bój się, niedługo już tej męki!
— Już rychło! Tam! Do zobaczenia, moja żono! — dokończył zdławionym jękiem.
Na ulicy było pusto. Sekundę miał ją u swej piersi dyszącej grozą i rozpaczną rozkoszą, poczuł jakby go kula trafiła w serce, zatoczył się, ręką chwycił za pierś i pognał, oślepły, oszalały.
A ona została. Parkan jakiś odgradzał ulicę i kupa kamieni leżała pod nim. Usiadła na nich bezsilna... zdało się jej, że umiera. Myśli uciekały jej z głowy, krew z żył, czucie z członków... i zdawało się jej, że jest w Sterdyniu i szyje srebrnego ptaka dla niego; to znowu widziała Krasną Choinę i sztandar wilgotny i ciepły... i wszędzie jego... jego! Halucy-