Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/303

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nacje szły korowodem i tylko co chwila usuwała się niżej... i niżej, aż zupełnie omdlała, zsunęła się pod parkan... i tak została.
Chłód ją orzeźwił wieczorny. Dźwignęła się z ziemi i, trzymając się parkanu, szła jak automat, trzęsąc się całem ciałem. Dwu żołnierzy przechodzących zajrzało jej bezczelnie w oczy, zaczepili brutalnem słowem.
To jej wróciło przytomność i zmysł zachowawczy. Pomknęła chyżej... niedaleko było do mieszkania dozorcy... wpadła zdyszana w sień.
— A ot i panienka! — krzyknęła żona dozorcy.
— Aha, panienka! Cztob jej... — zaczął bas Anisimowa i umilkł.
Oboje z żoną popatrzyli na Władkę... i kobieta załamała ręce, a kacap odwrócił się i zaczął chrząkać zażenowany.
— Makarewicz! — zawołała żałośnie.
— Niema? U Giersza zapewne! — odparła gospodyni. — Spocznijcie sami! Nu, co robić? Jak niema ratunku, to niema. Mój mąż służył wam z serca, ot i dosłużył się, dosłużył! Nie daj Boże! Wasz krewny pewnie jakiś straszny przestępca!
Władka przystąpiła do Anisimowa.
— Darujcie mi przykrość! — szepnęła. — Nie chciałam was narazić, prosiłam tylko jak człowieka.
— Ja mówił, nie prosić. Pokłonem szuby nie podbijesz. Jak u nas chcesz co dostać, to pierwej daj. Było nie prosić, ale tak jakoś się wykręcać. Kto to po dniu interesy robi. Źle grali i przegrali. Było mnie się poradzić i płacić naprzód — dodał z naciskiem.