Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Władka była tak znękana, że słuchała obojętnie tej mowy, pełnej oburzających insynuacyj. Nie tknęła pokarmu, tylko wody się napiła chciwie.
— Gdzie on teraz? — spytała nieśmiało.
— Nie wolno mówić. I nie pytajcie dzisiaj. I za setkę nie powiem i za tysiąc. Po jakimś czasie to zobaczym. Teraz niech się naczelnik wysapie. Trzeba czekać.
Władka zrozumiała, że nic nie wskóra narazie. Podziękowała za obietnicę złotem, poprosiła, by jej przysłano na górę Makarewicza, skoro się pokaże, i zamknęła się w mieszkaniu.
Noc zaszła ciemna i chłodna. Wicher wstrząsał budynkiem i jęczał, jakby duchy skazańców szły nad osadą i płynęły w inny świat. Władka upadła twarzą do ziemi i półgłosem, często się jąkając, odmawiała pacierze.
Złotawe jej włosy rozsypały się po ziemi, głos zamierał, w głowie biło jak młotem i często po parę razy powtarzała słowa modlitwy, przypominając sobie, kto ją nauczył tej, co najczęściej nasuwała się na usta.
— Ojcze nasz, któryś mi jeden pozostał, zabierz mnie do swego państwa, o zabierz! Zabrałeś mi matkę i ojca, bądź wola Twoja; zabrałeś kraj i swobodę, święć się Imię Twoje zawsze i na wieki, tylkoś mnie zostawił samą jak liść suchy, jak proch marny, przeto mnie zabierz, o zabierz! O Ojcze sierot, Boże nędznych i zgnębionych!
Czołem dotykała chropawych desek podłogi, a myślą i całą duszą szła w górę, z wielką wiarą w pomoc. Czasem nie stać jej było na rezygnację i owładał ją