Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ból szarpiący, ludzki ból, więc zsiniałemi wargi szeptała do matki, co wszystkie bóle niegdyś w pierś swą zebrała:
— O Marjo, królowo nasza, Synowi swemu wspomnij o mnie! O Matko, mnie zanadto boli! Daj umrzeć!
A na dworze wicher wył i jęczał.
Wśród łoskotu burzy nie dosłyszała biedna, że na dole, na czyjeś zapewne stukanie odryglowano drzwi, rozległo się parę pytań i odpowiedzi i nareszcie kroki się rozległy na schodach do niej wiodących. Krew uderzyła jej do twarzy i wstała z ziemi.
Zapukano do drzwi.
Podeszła i uchyliła je przed gościem.
— Czekałam na ciebie, Ignacy! — szepnęła.
Cofnęła się.
Przed nią nie Makarewicz stał, ale Świda.
— Aleks! — wyrwało się z jej ust bezwiednie prawie.
Myślała, że umarli już oboje, spotykają się na wieczne nierozstanie, w wielkiej — wszystkich tu umęczonych ojczyźnie.
Ale on ponury był, wszedł, drzwi zamknął i usiadł ciężko u progu. Zmęczony był ostatecznie.
I ona się opamiętała.
— Gdzie Ignacy? — spytała.
— Przybiegłem za późno! Już go nie było! Do naszej budy wpędzono nowych, z tej partji, co dziś przyszła. Jego porwano bez śladu! Cały dzień szukałem. I nic — dodał ciszej.
— Jest pod 74-ym numerem. Słyszałam.
— Napewno? — spytał.