Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Napewno.
— To pójdę tam. Po nocy najłatwiej się wcisnę.
— A gdzież ta kazarma?
— Nie wiem. — Wstawał już, ale opadł ciężko na stołek. Niesposób było rozpoczynać nic w nocy.
— Jutro go popędzą do kopalń — szepnął.
— Możecie obaj zginąć przez nieostrożność, — rzekła.
Umilkli.
Niepokój o wiernego sługę tłumił szczęście tego sam na sam. Zresztą było to ostatnie widzenie się przed śmiercią. On był gotów iść i ginąć, ona czuła, że tak być powinno. Już ich pokusa odstąpiła.
— Papiery nasze oddał ten tygrys — rzekła po chwili — jechać kazał. Jutro wieczorem uciekamy na wolę Bożą.
— Szaleństwo! — wymówił. — Zginiecie wy oboje!
Uśmiechnęła się dziwnie.
— O daj Boże! — odparła. — Będziemy nareszcie razem i wolni! O daj Boże!
— Żeby ciebie nie męczyli. Łatwiej samemu cierpieć niż pomyśleć o bólu ukochanej istoty — szepnął.
— I jabym z chęci teraz poszła na miejsce Makarewicza, za ciebie! — dodała niepewnym głosem.
— Da Bóg każdemu z nas wiarę i zlituje się rychło.
Ona pochyliła twarz w dłonie i tak długą chwilę myśleli oboje z rozkoszą o śmierci. O spoczynku nie pomyśleli wcale, jego paliła gorączka, ją bolała głowa szalenie. Na zydlu przy piecu usiedli oboje i owładnięci tysiącem wrażeń nie śmieli przerywać