Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/307

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciszy. Świeczka się dopaliła, więc utkwili wzrok w okno, oczekując ranka.
— Pójdę o szarym świcie — rzekł.
Niedługo czekali.
Słabo zarysowała się rama okna na tle jaśniejszego nieba. Świda wstał.
— Dziś wieczorem się zobaczymy, albo już nigdy na ziemi.
— Do widzenia, mój ukochany nad wszystkich!
Przycisnął ją do piersi i z ust wziął pierwszy długi pocałunek na wieczne rozstanie. Potem do nóg jej upadł i stopy ucałował.
— Dziękuję ci, jedyna, za całe szczęście żywota. Byłaś mi wszystkiem i rad zginę! Nie zapomnisz o mnie! Wiem! Do zobaczenia tylko!
Po chwili już go nie było. Władka osunęła się znowu na kolana.
O szarym świcie Aleksander stanął przed kazarmą wymienioną i zastał ją otoczoną żołnierzami; wejść było niepodobna i niepotrzebnie, bo gdy on nadszedł, skazańcy wychodzili właśnie do kopalń.
Przybrał minę obojętnego gapia i patrzył na pochód. Jednym z pierwszych szedł Makarewicz, skuty z wysokim, chudym żydem. Stary nakuliwał, ale miał minę spokojną i prawie wesołą. Poruszał ustami, snać pacierz mówił, a na widok Aleksandra uśmiechnął się, głową mu kiwnął i poszedł dalej niefrasobliwy, szepcząc swe modlitwy.
O kilkanaście kroków na zawrocie, obejrzał się. Zdało się Świdzie, że ręką krzyż naznaczył w powietrzu ku niemu i potem niebo wskazał, ale sekundę to trwało i wnet ucichły łańcuchy i miarowy krok es-