Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oba, a ja zestarzałem się dość przez ten czas.
Stary dziwnie się uśmiechnął i już nie przeczył. Owszem, ochotnie ustąpił swej odzieży i prędko narzucił na swe barki siwą świtę ze złowieszczym kwadracikiem sukna na plecach, głowę okrył sukienną czapką z uszami, na nogi wdział katorżnicze trzewiki.
— Drugi raz handlujemy odzieżą, pamiętasz? — spytał go Aleksander.
— Pamiętam! — kiwnął głową stary. — Wtedy się przydało i da Bóg i teraz nie zaszkodzi! A co, panieneczko, ujdziemy!
Władka troskliwie nasunęła Świdzie czapkę na uszy, szyję i brodę okryła wełnianym szalikiem, obejrzała ich uważnie.
— Takeście obydwaj zmizernieli, że ledwie ślad z was został człowieczeństwa! — odparła żałośnie.
— Ja bo tu i nie człowiek, ale numer! 1475! — dodał Świda z uśmiechem.
— 1475 — powtórzył zamyślony Makarewicz.
Wyszli, pożegnawszy się oboje. Strażnik okropny w swem przebraniu, przeprowadził ich do progu, a potem dalej wzrokiem. Władka szła przodem, Świda za nią, zgarbiony, odurzony powietrzem — nie rozmawiali wcale — ryzykowali prawie życie.
Pierwsza próba była u dozorcy, gdzie mieszkała Władka i gdzie często widywano Makarewicza. Dozorca brał grube pieniądze od niej i tolerował wszystko — jeśli oszustwo się wykryje, dostanie pieniędzy, by i to płazem puścił. Weszli tedy do izby, gdzie gospodarz wieczerzał z rodziną, zaprosili ją uprzejmie do stołu.