Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mioty wsunął stary pod opończę i oglądając się, jak złodziej, wysunął się na ulicę.
Gromady skazańców wracały z kopalni, podzwaniały łańcuchy, burczał bęben, rozlegało się ochrypłe łajanie straży, jak widmo piekła przesuwały się w mroku szare, posępne cienie, ocierały się o Makarewicza. Minęli wreszcie wszyscy, pozostawiając za sobą smugę zgrzytu, jęku i zaduch stęchlizny grobu.
Za nimi opodal ruszył stary, ocierając rękawem pot z lic. Pot to był nie zmęczenia, lecz grozy.
W chacie Świdy niepokojono się o niego oddawna. Panicza swego ledwie poznał Makarewicz. Pozdrował przez jeden dzień, orzeźwiał, odzyskał dawną żywość ruchów do czynu i boju!
— Stary, wiesz ty, jak pójdziemy? — zagadnął go po przywitaniu.
— Bóg wie, paniczu! — odparł, krzątając się.
— Wy ruszycie z panienką przodem do Ekaterynburga i tam się zjedziemy i znowu rozłączymy.
— Ot i prawdę powiedział panicz, bo nas tam pewnie po niewoli rozłączą.
— Niech spróbują! — burknął Świda groźnie. — Wy będziecie jechać bitym szlakiem po dniu, a ja manowcami i nocą. Po drodze, w oznaczonych miejscach rzucicie mi trochę jadła i wieść, jadąc. Nie spotkamy się aż na granicy.
— Gdzie?
— Nad Bałtykiem! Spójrz na mapę.
Przyklękli u pieca i na rozesłanej mapie kreślili drogę tę, najeżoną zasadzkami i trudem. Władka pochyliła też głowę i słuchała pilnie słów narzeczonego, cytującego etapy wędrówki. Strażnik milczał.