Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zajmowały go bardzo kopalnie, ich rozłożenie, wielkość, proces dobywania miedzi.
Po godzinie zapłacił rachunek i wrócił do stajni. Ciemno w niej było i pusto, pomimo to Makarewicz obejrzał nieufnie kąty i zaszedł w kąt, gdzie parskał i dziko chrapał deresz hołoblowy, dziki stepowiec, który z jego tylko ręki brał jadło i napój.
— Drop, to ja! — zawołał go zcicha, gładząc po szyi.
Koń się uspokoił, obwąchał go i, dostawszy zwykłą rację obroku, ukrył głowę w żłobie. Stary obok niego usiadł na ziemi, zdjął but, i rozwinął pokaleczoną nogę. Róża zżarła ją po kolano — była to jedna okropna rana. Stary obejrzał ją, westchnął i zcicha głową pokiwał.
— Oj, nie pójdę z wami, moje sieroty, nie pójdę! — szepnął. — Tutaj w Uralu trza będzie kości położyć i was pożegnać!
Opuścił ręce i zapatrzył się bezmyślnie przed siebie w szary pułap stajenny. Drop zdziwiony nieruchomością swego chlebodawcy, spuścił dymiące nozdrza do siedzącego i zcicha zarżał, ale stary pierwszy raz nie miał dla ulubieńca pieszczoty i nie spojrzał nawet. Zajmowały go zbyt smutne i ważne rzeczy.
Szarzało już na wczesny wieczór, gdy się ocknął przerażony tak smutną mitręgą.
— Cudowny Jezu, a oni tam na mnie czekają! — szepnął, zrywając się.
Obwinął nogę i z niesłychanym trudem obuł się, potem z pod nóg deresza rozgarnął nawóz i ziemię. Skrzynka tam była i worek skórzany, oba te przed-