Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szału nie skalał, a miała ona doń taką wiarę, że nie odeszła w tę noc czarną i pozostała u posłania, trzymając jego dłoń i usypiając jak dziecko.
O świcie zaledwie przypomniała sobie o Makarewiczu. Świda spał, więc wyszła cicho. Strażnik leżał wpoprzek drzwi, w burkę owinięty i czuwał. Wstał z wysiłkiem...
— Śpi panicz? — zagadnął.
— Śpi. Zostań przy nim, Ignacy, ogrzej się. Drżysz cały.
— To nic! Małom to ja nocy nie dospał! Panienka niech zostanie... ja pobiegnę do telegi i koni. Zdaje się, że mam w ręku...
— Co? — spytała.
— Plan ucieczki! Potem opowiem!
— A twoja noga?
— Ej, dobrze! W oczach się goi!
Władka uspokojona napoiła go winem i pożegnała prawie wesoło. Zwijał bo się tak raźno po izbie i wyszedł, pogwizdując.
Dopiero za drzwiami opadł jego sztuczny animusz: o kiju, stękając, wpół zgięty wlókł się ulicą... na twarzy znać było walkę z cierpieniem i długo szedł te kroków kilkadziesiąt... do domostwa Giersza, odstawnego sołdata, żyda, gdzie ulokowany był tarantas i trójka koni. Zaprzęgiem tym stary przewiózł Władkę wpoprzek całej Rosji.
Wszedł do szopy... uśmiechnął się z zadowoleniem do spasłych rumaków, obrachował uprząż, spróbował ręką mocy telegi, złoty pieniądz rzucił Gierszowi za obrok i zgrzebło, a sam zaszedł do izby gościnnej i wdał się w gawędę z gawiedzią otaczającą stoły.