Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i wypoczynkiem. Za nimi morze krwi i łez, przed nimi morze goryczy, ta chwila była też etapem, krótkim i przelotnym.
— Zielono teraz u nas i ciepło! — szepnął Świda. — A ci, co zostali, odetchnęli jak po zmorze. Bo zmora to była krwawa — i nic więcej! Myśmy dali siły, krew, ziemię, wyrównaliśmy wrogom drogę do triumfu!
— Stało się, jak pan prorokował! Jam pana zgubiła namową! Daruje mi pan?...
— Ja zawsze byłem szczęśliwy przez panią! — odparł poważnie. — Ideały wasze wziąłem w duszę — i myśli wasze mojemi się stały. O! dobrze mi zawsze było! I dolibym swej nie zmienił na żadną, od chwili, gdym z rąk waszych wziął orła i poszedł. A teraz — teraz — niebo mam w duszy i światybym z posad poruszał dla pani!
— Nie zobaczym już swej ziemi — zielonych zalewów i ciemnych borów, ani Studzianki, ani grobów naszych bohaterów. Jak szkodliwe zwierzę tropić nas będą i gonić. Nie spoczniemy nigdy!
— Czy pani strach i żal? — zagadnął.
— Ja będę z panem! — szepnęła.
Gorące jego oczy zaszły mgłą — głos z gardła nie zdołał się wydobyć — ręce jej przycisnął do piersi, gdzie szalało serce...
— Będziemy dla siebie krajem, dźwignią, braterstwem, marzeniem, czynem, ideałem, wszystkiem! — wyjąkał. — Aż w śmierć połączeni.
— Aż w śmierć! — powtórzyła ona.
Była to ich ślubna przysięga.
A miał przed nią taką cześć, że jej nawet myślą