Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie zaraz! — rzekła. — Pan musi zupełnie wyzdrowieć i Makarewicz wyleczyć różę w nodze.
— Ej, ja panieneczko, mogę zostać tutaj! Zawadą wam będę! Starym i niedołęga, a róża to złośliwa — nie wiem, czy się zagoi. Oddałem paniczowi panienkę, to i koniec! Pójdę do starego pana na drugą służbę! Idźcie wy sami!
— Ignacy! — zawołała Władka, a Świda poskoczył oburzony.
— Stary, za kogo nas masz! I krokiem nie ruszym bez ciebie!
— Kiedy tak, to czekajmy! — westchnął sługa. — Może da Bóg dobrą myśl i poradę!
Władka wstała, dobyła z koszyka posiłek i wino i usługiwać poczęła Świdzie, zachęcając spojrzeniem i uśmiechem.
Oświecał tę ucztę czerwony żar z pieca, lampki nie zapalili, by nie zwrócić uwagi stróżów. Makarewicz co chwila wyglądał na ulicę i nasłuchiwał. Resztki biesiady sprzątnięto, strażnik zapalił fajeczkę, wyszedł przed próg i, otuliwszy się od wieczornego chłodu, rozmyślał. Pilnował ich spokoju i szczęścia; łagodny uśmiech wygładzał chwilami jego twarz fałdzistą i szpetną, gdy obmyślał dla nich uwolnienie.
W izbie zaległa głęboka ciemność. Słaba, zbolała głowa chorego spoczywała na kolanach Władki, drobne jej dłonie chłodziły jego rozpalone czoło — milczeli oboje. Dusze ich targane bólem nadludzkim, znękane bezustanną męką, zmordowane bezowocną walką, odtajały nagle, rozpłynęły się w nieznaną im prawie rozkoszną ciszę. Przygnębieni byli spokojem