Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Świda pobladł, wziął jej ręce w dłonie.
— Pani porzuci mnie tutaj! W odwiedziny tylko przyszła — i wróci! — zagadnął z rozpaczą w głosie.
— Ja? Przyszłam do pana! — odparła smętnie.
— Carską łaskę mi pani przynosi?
— O łaskę carską ja nie potrafię prosić! Wolę zginąć z panem w ucieczce!
Powstaniec głowę zwiesił.
— A jeżeli dogonią — i panią skażą?
— To będziemy razem! Mnie będzie dobrze! — uśmiechnęła się, patrząc w jego niespokojne oczy.
— Nie, to zginiemy razem! — wyszeptał.
— Poco ginąć! — rzekł Makarewicz. — Albo tu nad wami sierotami Boga niema, albo to panicz sto razy w oczy śmierci nie patrzył, a przeto żyje! Szczęście wam jeszcze w niebie zapisane i przyjdzie — oj przyjdzie.
Władka zadrżała — jak grot zatruty tknęła ją ta przepowiednia, wzbudziła złowrogie wspomnienie Czaplica.
— Razem cierpieć nie boli! — szepnęła blednąc.
— Nie boli! — powtórzył Świda. — Jam gotów na wszystko! Pójdziem! A niech przyjdzie kto nas rozdzielić, niech się spróbuje ze mną!
— Chyba śmierć! — wymówiła uroczyście Władka.
— Nawet i śmierć niech próbuje! — odparł z dawną swą zuchwałą energją. — Pójdziemy! Kiedy?
Już się zrywał do czynu, jak sokół do lotu, ten sam, co tam w skrwawionym kraju wiódł partję wśród chłopstwa i kozaków — kiedyś.