Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sobą. Pochyliła się ku niemu, aż do ciemnej głowy, i objąwszy ją dłońmi zapłakała — ze szczęścia!
Takie było ich powitanie!
I stanowili dziwny obraz. On wynędzniały, straszny w swej świcie katorżnika, ona delikatna, szczupła, blada, a cudownie piękna. Łzawemi oczami patrzyli w siebie i powoli wyrywały im się z przepełnionej duszy urywane, krótkie wyrazy. A stary Makarewicz spoglądał na nich i płakał..
Władka oprzytomniała pierwsza.
— Siądź pan! — szepnęła. — Czy się godziło wstawać z posłania, będąc tak słabym!
— I ja tak mówiłem! — wmieszał się Makarewicz. — Ale panicz całkiem posłuszeństwa starszych zapomniał.
Świda się podniósł i wyprostował, olbrzymi, porywem nadludzkiego zapału.
— Zapomniałem, prawda, wszystkiego — rzekł z promieniem w oczach — zapomniałem i mąk, i ran, i drogi tej, i tutejszej nędzy! Zda mi się, że między dzisiaj i naszemi zaręczynami w Studziance jedna noc była i już minęła. Dajcie mi co czynić ciężkiego, dajcie mi znowu walczyć! Żebyś ty wiedział, stary, do czegom ja teraz zdolny.
— Tak i trzeba, paniczu, bo daleka jeszcze droga przed wami i ciężka troska!
— Przede mną? — spytał.
Władka usiadła przy ogniu, a on znów ukląkł przed nią, cały drżący.
— Daj mu oprzytomnieć, Ignacy! — wtrąciła. — Na troski i biedy on stworzony snać i podoła im, ale tymczasem niech spocznie, niech spocznie!