Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/286

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szyliśmy we dwoje. Boże wielki — co to za droga! I pan ją piechotą przebył, biedaczysko. Mrowie chodziło po mnie, gdym o tem pomyślał, a panienka nagliła, jakby przeczuwała nieszczęście! I jechaliśmy waszym śladem od etapu do etapu, aż tu — i o włos nie stanęliśmy za późno. Matko cudowna — cośmy zastali! Pan bez pamięci, skuty z trupem, zgnilizna, zaduch, brr! Wyście święci, paniczu, żeście to przecierpieli! Trzy tygodnie panienka przesiedziała nad wami dzień i noc, a taka żałość z niej biła, że nawet dozorcy się litowali i służyli, a naczelnik nie bronił niczego! A ot i Bóg się nad nią ulitował, że panicz wyżył! Będzie wszystko dobrze!
Gawędząc, stary patrzył na Świdę, jak w obraz. A powstaniec się ubrał gorączkowo, potem objął za szyję wiernego sługę, uściskał go jak brata.
— Chodźmy! — naglił.
— Nie można, paniczu! Panienka mieszka u starszego dozorcy — nie powinni widzieć, żeście zdrowi! Zaczekajcie minutę, przyjdzie sama. I jej do was tęskno! Usiądźcie koło pieca! — Świda usłuchał, lecz za chwilę się porwał.
Wydelikaconym chorobą słuchem rozpoznał daleki krok, poskoczył do drzwi i otworzył je naoścież.
Jak jasny anioł, jego kochanie weszło do tej czarnej, wstrętnej otchłani. Wzdrygnęła się, widząc go ubranym, sądziła, że ma gorączkę — a on do nóg jej się usunął i, podniósłszy rozpromienione źrenice do mizernej twarzyczki, wzrokiem jej mówił to, co czuł, bo mu brakło słów i głosu.
I pierwszy raz zabrakło Władce panowania nad