Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jakto — i ty do katorg! Zaco? Kiedy przyszedłeś?
— My sobie przyszli z własnej woli.
— Kto, my? — zagadnął Świda, a tchu mu brakło i serce, niewiadomo czego, biło się w piersi.
Stary popatrzył mu w oczy uśmiechnięty.
— A któżby, paniczu? Wasza narzeczona! — rzekł powoli.
Powstaniec porwał się z posłania. Nie czuł choroby, zmęczenia, słabości — nic, tylko jakieś uczucie, na które nie było nazwy w ludzkiej mowie.
— Stary, co ty gadasz! O Boże, Boże! Panna Władysława — tu w Uroczyńsku? Gdzie? Co mi się dzieje?
Makarewicz ręce rozłożył.
— Paniczu, proszę się położyć! Panienka nie pozwala wstawać, ledwie was odratowała! Zgubicie się! Oj, pocom powiedział!
— Toś mi życie dał, człowieku! Mów dalej, a ja tymczasem się ubiorę, pójdziemy do niej! Czemże ja sobie na takie szczęście zasłużyłem! Daj pokój — jużem zdrów i silny! Opowiadaj!
— A co tu opowiadać i czego się pan dziwi! Moja panienka nie zapomina, kogo pokocha! Oj, co ona za wami łez wylała! Aż raz woła mnie do siebie, a była weselsza i nie tak blada jak zwykle, błyszczały jej oczęta. „Pojedziemy Ignacy!” mówi. Zaraz się domyśliłem: „Do naszego panicza”, powiadam. Skinęła tylko głową. Było dużo mitręgi — nim paszport — nim pieniądze — nim pozałatwiała interesy — a trzeba było samej wszystko robić, bo tego gada, co nas zgubił, nie chciała widzieć na oczy! No i ru-