Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łapu nie ściekała wilgoć. Coś się z nim stało szczególnego, ale nie pojmował co?
Mary gdzieś znikły wraz z cuchnącą słomą i stęchłem powietrzem budy, na środku nie było nawet brudnego kubła z jedzeniem — zato on sam leżał na drewnianem łóżku, miał siennik, koc na sobie i białą czystą koszulę.
Boże, co to znaczy? Gdzie Perfiło, straż, Czerkies, czemu go nie pędzą na robotę, czemu on nieskuty — odkądże to dają takie posłania katorżnikom? Gdzie jego szynel? Kto w piecu napalił?
Zdumienie dodało mu sił. Poruszył się i zajrzał w stronę ognia. Na zydlu, poprawiając płomień, siedział ktoś, plecami doń zwrócony.
Świda się zatrząsł. Może to Perfiło ożył i czyha na jego obudzenie, aby się znęcać! Ale nie, postać była mniejsza, zresztą czyżby katorżnik pozostał tak długo w spokoju?
— Kto tam? — spytał Świda nareszcie.
Człowiek porwał się na równe nogi i podszedł.
— To ja, paniczyku! — rzekł cicho.
Aleksandrowi zabrakło głosu, siadł na posłaniu, wlepił oczy w to widziadło. Mimowoli sięgnął ręką do czoła i przeżegnał się. Myślał, że majaczy.
— Makarewicz! — wyjąkał.
— Ja sam, paniczu! Na wasze usługi. Może jeść czy pić chce panicz?
— Stary, skąd się tu wziąłeś — ty! — Czy ja oszalałem?!
— Ja sobie przyszedłem do panicza! Zanudziliśmy za wami — taj jesteśmy. Jakże paniczowi, zdrowiej?