Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/309

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nic, nic tymczasem. Wieczorem na jednego chcę popatrzeć.
— On w dole?
— W dole!
Koło windy rozległ się dzwonek alarmowy. Dozorca skoczył w tamtą stronę.
— Coś się stało w ziemi — mruknął.
— A cóż! Ktoś uspokoił się — zaśmiał się cynicznie katorżnik sunący wagonik i minął, nie oglądając się.
Mimowoli Aleksander zadrżał i posunął się za nim.
— Nie wolno!
Stanął tedy i niepomny niebezpieczeństwa poznania przez kogokolwiek, zaglądał w głąb. Winda właśnie wynurzała się z otchłani.
Tym razem zamiast metalu wyrzuciła na światło dwu ludzi, między nimi leżała jakaś garść szmat bez żadnej formy, na widok jednak której wszyscy umilkli i pochylili głowy.
Winda stanęła.
— A co tam? — zagadnął dozorca.
— Zawaliła się galerja — odparł jeden z eskorty.
— Zabiła wielu?
— Tylko tego jednego.
— Na śmierć?
— Na miazgę. Sprzątajcie, nam trzeba wracać!
Dwu drabów podjęło zwłoki z windy i rzuciło na podłogę.
Wówczas dostrzegł Aleksander, że trup ten miał zgniecioną głowę i piersi, połamane ręce i nogi. Kości poprzedzierały mięśnie i skórę, sterczały krwawe, twarzy nie było śladu. Lampka u pasa bez