Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/310

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szkła i formy wklęsła w ciało i tworzyła dziwną wypukłość; wśród spłaszczonej, pozbawionej skóry twarzy, bielały zęby rozwarte jak do krzyku. Świeży był trup, jeszcze ociekał resztkami posoki, co nie wsiąkła w odzież katorżnika, ale do człowieka już nie był podobny.
— Ot, ohyda! — splunął dozorca, odwracając się. — Zabierajcie go do naczelnika. Gdzie nosze?!
Wtem coś sobie przypomniał, zwrócił się do tych, co przywieźli zabitego.
— Aha, a numer? — spytał.
— 1475. Pierwszy dzień u nas robił.
Winda zapadła w głąb, wśród zgrzytu odwijających się łańcuchów.
Za drzwiami, na dworze, ktoś krzyknął przeraźliwie:
— Jezu!
Ale nikt na to nie zważał, bo żołnierz służbowy gapił się na zabitego.
Wzięto go na nosze, zakryto jakąś derką, dwu ludzi ujęło kije, i poszli za starszym, który wziął bumagę spiesznie skreśloną przez dozorcę z zawiadomieniem do władzy o wypadku.
I ponieśli precz skrwawione resztki, a za nimi poszedł jeden tylko człowiek, zataczając się jak pijany.
Czarny był i straszny, a wzrok miał obłąkany i dziki wyraz zaognionych oczu. Blady zachód ubarwił niebiosa bursztynowem światłem i ubrał w strój złocisty martwe zwłoki katorżnika. Bóg mu tak dawał świetny pogrzeb.
U wnijścia do urzędowych budynków odpędzono precz człowieka, co szedł za noszami, zawarto drzwi.