Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wówczas nie wiedział już, co dalej czynić. Parę razy obrócił się wkoło, jak zwierz złapany w pułapkę, potem zawrócił wstecz.
Poszedł do domu dozorcy, ale zabrakło mu odwagi wejść i odezwać się, więc ruszył dalej, do Giersza. Nie był w stanie nic myśleć i rozważać, nic robić, nic mówić, i jak zwierz chory wrócił do słomy pod żłób i leżał zdrętwiały, zwinięty w kłębek, od czasu do czasu stękając głucho.
W izbie karczemnej hałasowano dziko. W szopie zato mrok panował i cisza. Wrót jeszcze nie zawarto, więc blada noc zaglądała do środka. I nagle we wrotach owych zaczerniał cień człowieka, okryty cały ciemnym płaszczem. Zajrzał do wnętrza, nasłuchiwał i posunął się w stronę koni.
— Aleks! — rozległo się niespokojnie, drżąco.
Świda na ten głos natychmiast oprzytomniał i stanął przed nią, nie mówiąc słowa.
— Szukam ciebie od godziny. O Boże! Tak mi słabo — dodała ciszej, opierając się o żłób.
— Bodajeś była nie znalazła — zamruczał dziko.
— Chciałeś, żebym was obu straciła jednego dnia.
— Nie byłoby na mnie krwi tego niewinnego. Tom ja go zabił, nieprawda? Powiedz ty, tak sprawiedliwa i prawa!
— Bóg nam powie na sądzie. Nasz rozum nie starczy. Tak się lękałam, by cię szał nie ogarnął.
— Kto ci doniósł tę wieść?
— Anisimow! Naczelnik go przysłał do mnie z zawiadomieniem o zgonie, powtórzył rozkaz wyjazdu. Pochowano już go gdzieś w dole... Śledztwo dowiodło, że samochcąc zginął.