O świętym Martynjanie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł O świętym Martynjanie
Pochodzenie Miłość pasterska
Wydawca Wojciech Meisels
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
O ŚWIĘTYM MARTYNJANIE

W nieocenionych zapiskach świątobliwego Symeona Metafrasta, niby w ogródku, skrzętnie dla chwały Bożej sadzonym, między żywotami świętych i błogosławionych, w których tak obfitują wieki pierwsze chrystjanizmu, niepoślednie miejsce zajmuje opis żywota świętego Martynjana pustelnika, kwitnącego około roku Pańskiego 415. — O prawdziwości nawiedzionych w tym opisie faktów nie możemy zgoła powątpiewać, gdyż powtórzone są w dziełach takich żywotopisarzy, jak wielebny Beda, Palladjusz, Adon biskup i inni. A chociaż Euzebjusz w swej historji Kościoła nie wspomina o Martynjanie, to natomiast przytacza żywoty mężów, których znowu Metafrast nie wymienia. Jakkolwiekbądź wszyscy zgadzają się, że Martynianus w świątobliwości żywota swojego nie ustępuje najbardziej zasłużonym mężom; a choć męki za wiarę nie cierpiał, przecie męczennikiem był niemniejszym od innych, i przez to palmę rzadkiej świętości odzierżył, iż siebie zwyciężyć zdołał.



ROZDZIAŁ I.

Urodzony w mieście Cezarei Palestyńskiej, w domu wielce zamożnym, młody Martynjan nie odróżniał się zrazu swemi uczynkami od zepsutych bogactwy rówieśników. Już od wczesnych lat okazywał skłonność nieprzystojną do niewiast, tylko nieśmiałość pewna, właściwa młodemu wiekowi, a więcej jeszcze niemożność rozrządzania majątkiem swym, były mu poniekąd hamulcem w tych grzesznych zapędach. Straciwszy rodziców oboje w 18-tu leciech, znalazł się Martynjan na drodze śliskiej do zupełnego upadku. Nagle odziedziczony majątek, wraz z niedoświadczeniem wieku i zgubnemi popędami ciała, wiodły go prosto w piekielną przepaść. Ujrzał się teraz zwolnionym ze wszelkich wędzideł. Długo hamowana skłonność buchnęła zgubnym płomieniem, i nieobaczny młodzieniec rzucił się z całą gorącością lat swoich w kałuże rozkoszy, które mu szatan ułudnie jako ogrody raju malował.

Uwaga. Kto nie zna szatańskiej chytrości, snadnie może się o niej przekonać, spojrzawszy na kałużę stojącą: — widzi w niej jakoby niebo, choć w rzeczywistości jest to kał mętny i błoto. Tak tedy szatan za przyrodzeniem się skrywa, aby tem łatwiej oczy i dusze ludzkie uwodzić.

Wkrótce Martynjan nietylko że duszę swoją w studni nieczystej po uszy pogrążył, ale, co gorsza, stał się przykładem zepsucia dla wielu nieletnich towarzyszy.

Lecz Bóg widać czuwał nad nim i zamierzył w niezbadanych swych celach z tego zepsutego chłopca uczynić naczynie swoje.
Kiedy bowiem tak broił, a żadnego już pomiarkowania nie miał w swych postępkach, nagle dotknięty został chorością okrutną, która go na łoże boleści złożyła.
Cierpiał długo i srodze. I wtedy to za łaską Bożą przyszło nań upamiętanie. Zobaczył, że rozkosze, które go do tej chorości przywiodły, przemijającemi są ułudami czarta i gorzkie są w skutkach swoich, a Bóg jeno jest pewnością i słodką przystanią.
Począł tedy opłakiwać w długich nocach udręczeń grzeszne postępki swe i wołać z głębi serca:
— Wybaw mię, Panie, z nędzy ciała, a już Ci całą duszą służyć pocznę i chwalić Cię będę przez resztę żywota aż do wydania tchu.
Szatan, który pewnym był, że już duszę Martynjana trzyma w swoich kleszczach, widząc te jego zabiegi, zaniepokojony, jął go mącić w zamysłach. Podsłuchawszy raz, jak Martynjan skruchę głośną przed Bogiem wyznawał i zarzekał się, że już nie wróci do grzesznego życia, stanął przy jego łożu jako jeden z towarzyszy zabaw i drwił słowami:
— Cóż to za kłamstwa, Martynjanie, powiadasz? Wiesz przecie sam, tak dobrze, jak ja, że skoro tylko wyzdrowiejesz, nie zamkniesz się na puszczy, lecz wrócisz do swych hulanek, które mimo wszystko nie są takie złe, jak ci je myśl, boleścią schorzała, przedstawia. Tylko się strzec winieneś zatrutych strzał Wenery.
To znowu przybrał postać kuszącą jednej z niewiast, z któremi miał młody Martynjan sprawy, i, nachylony nad nim, szeptał:
— Nic nie przeważy moich pieszczot... Niczem ból, niczem cierpienie... Jeszcze je dotąd czujesz we krwi swej, nieprawdaż?
Lecz Martynjan uszy na te podszepty zatykał i trwał w uporze nawrócenia.
Tedy szatan, widząc, że tak nic nie wskóra, wziął na się postać starego lekarza, który czasem Martynjana nawiedzał, i rzekł mu na odchodnem z szorstką otwartością:
— Słabość twa nieuleczalna. Żadna moc tu nie poradzi. Wiedz o tem. Mówię ci, abyś się próżno nie łudził.
Jednakże Martynjan nie tracił nadziei. Uczynił ślub w sercu swojem, że gdy go Bóg z chorości tej mocą swą podniesie, rozda resztę majętności swej, uda się na pustynię i tam, zdala od powabów świata, żywot swój będzie wiódł w czystości, modlitwą krzepiąc się i umartwieniem.
I tak się za wolą Bożą stało. Bóg bowiem dopuścił nań tę chorość, jak i poprzednie popadnięcie w sidła, aby z nawrotu jego ku ścieżce zbawienia tem większa niebu była radość.

ROZDZIAŁ II.

Było niedaleko Cezarei Palestyńskiej wzgórze pustynne, nazwane Locus arcae, gdzie się rożnemi czasy wielu ludzi Bożych w szkole pokuty i żywota doskonałego ćwiczyło. Wielu z nich pomarło, Bogu i aniołom jego oddając dusze, weselem szczęśliwe; inni zasię odeszli, nie mogąc srogości wielkiej onej pustelni wytrzymać. A tak pozostały po nich chatki, które raczej twierdzami możnaby nazywać, bo wiele przetrzymały różnemi czasy napaści szatańskich, i od niejednej ich ściany wróg, pohańbion, ze wstydem musiał odstąpić.
Jedną z takich opuszczonych chat w pustyni owej zajął Martynjan nawrócony i w niej odtąd zamieszkał. Żywił się jagodami leśnemi i tem, co mu kto z natchnienia Bożego z prośbą o modły podawał. Niktby w tym pustelniku wynędzniałym nie rozeznał owego świetnego młodziana, ulubieńca niewiast lekkich i zepsutej młodzieży.
Nie ostawił go w spokoju szatan pobity. Owszem nagabywał go często, nawodząc mu na oczy chwile przeżyte w hulankach, jako coś niezastąpionego, to przedstawiając inne, ułudniejsze, które mógłby przeżyć jeszcze, gdyby sam zechciał. A tak się w tych podstępach zdrajca zaczaił, że trudno go było nieraz przeznać. Wielokrotnie bowiem i niewinnych stworzeń boskich używał do swych sztuczek. — Raz naprzykład zdołał śpiew słowika, który w pobliskim krzewie nucił, tak do ułudy przemienić, że klęczącemu w celi Martynjanowi wydał się ów śpiew tkliwem wołaniem niewieściem, które ku rozkoszy wzywa. Co słysząc, święty pustelnik, znajom już sztuczek djabelskich, wychodzi za próg, porywa kamień ze ziemi i całym rozmachem ciska w krzew zdradziecki —: a tak wnet ucichło wszystko, i słowik przestał nucić.
I nie dał się Martynjan zwieść djabłu. Stal się tylko odtąd jeszcze ostrożniejszym i podejrzliwszym wobec stworzenia leśnego, którego szatan, mający władzę przemiany, może snadnie za pozór używać w swoich zdradliwych podejściach.

Miał on zaś na jego napaści wrogie broń niezawodną w modlitwie. Dnie i noce spędzał na umartwianiu ciała i umacnianiu duszy, a w ranki pogodne, gdy go słońce budziło na polu pokutnem, zrywał się, biegł na skałę wyniosłą, opodal chatki stojącą, i wraz z ptactwem rozdzwonionem nucił psalm:

Niech chwali Stwórcę i Pana
Wszelkie stworzenie żyjące,
Niechaj Go chwalą żywioły,
Powietrze i wody lśniące... itd.

A tak ćwicząc się w żarliwości pobożnej, do wielkiej świątobliwości był doszedł. Aże Bóg w łasce swojej dał mu dar cudów czynienia, jako to: wypędzania czartów i uzdrawiania gorączek.
Sława jego wnet się rozniosła daleko, i szli doń zewsząd po ratunek i zdrowie, a nikto bez pociechy nie odszedł; chyba jeno niewiasty co młodsze, przed któremi drzwi chatki pustelnika były zwyczajnie zamknięte, albowiem łacno przy nich mógł się czart do wnętrza wśliznąć.

*

Tak minęło lat czternaście, odkąd Martynjan do tej pustelni był przybył.
Tedy szatan, widząc, że podjazdami nic nie wskóra, rozpoczął wojnę otwartą.
Wziął na się postać odyńca srogiego i począł kłami rozrywać obicie chałupki. Już taki otwór był uczynił, że wiatr mógł lekko wchodzić. Lecz gdy święty krzyknął nań imieniem Bożem, odpadł, jakby postrzelon od ściany.
To znowu stanął na progu w postaci wilka strasznego, mniemając, żeby się pustelnik uląkł. Lecz ten przeżegnał go tylko, i czart, jak niepyszny, wtuliwszy ogon pod się, w las musiał zmykać.
A zaś razu pewnego rozwichrzył las wszystek i taką zrobił popłochę w pustyni, że się widziało, iż drzewa wszystkie upadną i chałupka się nie ostoi. Lecz święty Martynjan Bogu się ufnie polecił i podczas całego owego hałasu śpiewał psalm:

Pan mię otoczył ramieniem
Jakoby opływem rzecznym,
Pod twierdzą Jego opieki
Czuję się zgoła bezpiecznym... itd.

A tak czart musiał psoty swej zaprzestać. — Gniewem przejęty, iż się mu jego sztuki nie udają, i wystraszyć świętego władzą swą nie może, począł głazy z góry staczać na chałupkę... A gdy i to nie pomogło wobec Boskiej opieki, przerwał tamę potoku i wodę puścił na komórkę świętego, mniemając ją zatopić. Srożył się coraz bardziej. — Aż wreszcie wjechał do celi pustelnika jako smok widomy, gdy ten na modlitwie był zabawion. — Nie zląkł się bynajmniej święty, lecz owszem drwić począł z niego, mówiąc:
— Prawdziwieś postać przyjął godną, bo czołgać ci się godzi. Aleś mię cale nie ustraszył. Mając ja Pana mego za obrońcę, z ciebie się śmieję i urągać ci będę podług psalmu: „Oko moje wzgardzi nieprzyjacielem moim...“
Umknął czart, widząc, że jest odkryty w tej postaci, lecz, uchodząc, zagroził:
— Poczekaj! najdę ja na ciebie sposób. Sam się w pułapkę zatrzaśniesz. Już ja wiem, co cię uwiedzie...
A święty pustelnik, mało zważając na pogróżki czarcie, chwalił Pana, obrońcę swego.

ROZDZIAŁ III.

W mieście Cezarei, w domu pewnej pięknej wdowy, imieniem Zoe, która wiodła żywot dość swobodny, a majętną będąc, lubiła naśladować wystawny tryb życia sławionych ateńskich heter, zebrało się razu jednego na wieczerzy spore grono jej wielbicieli.
Mówiono, jak na podobnych zebraniach, gdy niedość jeszcze podpiją, o rzeczach wzniosłych. Ktoś zaczął mówić o cnocie. Dawano więc różne pojmowania cnoty, zależnie jakiemu kto zawodowi był poświęcon, i zgodnie przyznawano, że w dawniejszych wiekach cnoty obywatelskie więcej były cenione, niż za dni owoczesnych.
— Czyż to nie godne zastanowienia — mówił Chereas, właściciel składu win kypryjskich — że nawet Plato, którego poprzednikiem Chrystusa nazywają niektórzy pisarze dzisiejsi, w swej fantazyjnej Rzeczypospolitej na pierwszem miejscu kładzie i do cnót najwyższych wynosi obowiązki względem państwa.
Arystodor, który, odkąd stracił majątek w grze, stał się złośliwym dla przyjaciół, szepnął do ucha sąsiada, tak jednak, by go słyszano przy stole:
— Chereas zgłębia filozofję Greków, odkąd zaczął handlować winem greckiem. Zdaje się jednak, iż wino jego bardziej nam idzie do głowy, jako że jest zaprawne fałszem, niż jemu filozofja platońska.
Poczęto parskać śmiechem, a Chereas, marszcząc brwi zagadnął.
— Kto mówi o fałszowaniu wina?
Na to śmiech huczny wypadł ku stropowi.
— Cnota jest rzeczą względną — podjął, gdy się uciszyło, Zenos, były nauczyciel pięknej Zoe, staruszek rzeźwy jeszcze, któremu wino, jakby chłopcu, ubarwiło policzki. — Tak, powtarzam, cnota jest niepewną rzeczą. Za jedną z pierwszych cnót uważano w Grecji dawnej pielęgnowanie ciała i wogóle przymiotów fizycznych, podczas gdy dziś jest to za złe poczytane. Podobnie jest ze wszystkiem. Co jedna epoka ku słońcu podniesie, to druga w otchłanie zepchnie, a nisko ważone poprzód wydobędzie. Czas jest wagą ruchliwą, ciężarki ludzie oznaczają, zależnie od upodobań. Raz waży to, raz owo. Ludzie więc w różnych epokach różne uprawiali cnoty...
— Tylko jeden poborca zawdy jednako był niecnotliwy — wtrącił Zent, właściciel młynów, kierując wejrzenie złe w stronę Prokulla, poborcy, który siedział w końcu stołu.
— Przeciwnie — odrzekł ten spokojnie, ogryzając z uwagą nóżkę indyczą — był zawsze podstawą państwa. A to jest cnota niezmienna i, jakeśmy tu słyszeli, jedna z najpierwszych, którą równie Platon uznawał, jak Epikur, jak i sam Chrystus. „Oddajcie — mówił — co jest cesarskiego“...
— Jeżeli cnota — przerwał Arystodor — jest monetą wytartą, jak nam tu udowodnił Zenos, to cóż poborca ma z nią czynić?
— Zapewne nie siądę z nią do gry... — mruknął Prokull, czyniąc aluzję złośliwą.
— U mnie — oświadczył hałaśliwie Kneion, ujeżdżacz koni — cnota jest nieprzepłacona. Cnotliwy koń (mówię o rzetelnej cnocie) wart żony i kochanki. Wtedy tylko zawahałbym się z tą ceną, gdyby nią miała być nasza Piękna...
— Nudni jesteście — ziewnęła, przeciągając się na swem łożu Zoe. — Czy to bodaj nie ty, Tyburcjuszu, — zwróciła się do siedzącego w milczeniu — zacząłeś tę rozmowę nudną?
— On właśnie — stwierdził Arystodor. — Z umysłu to uczynił, aby odwieść naszą uwagę od ciebie, boska Zoe. Zazdrość tu była pobudką, nie umiłowanie cnoty. Podobnie chłopcom psotliwym, którzy się skupią u furty ogrodu z zamiarem dość przejrzystym, stróż-cerber, zasłaniający niejako sobą wnętrze raju, inne wskazuje zabawy.
Zoe zaśmiała się głośno.
— Któż go upoważnił do stróżowania?
Tyburcjusz, jakby nie słyszał tych żartów, rzekł poważnie:
— Myślę o Martynjanie pustelniku...
— Skądże ta myśl? — spojrzała nań niespokojnie.
— ...I stąd zacząłem o cnocie. Któż jest, ktoby stwierdzał życiem to, co wysławia ustami? On właśnie stwierdza... On też jeden z obywateli tego miasta wydaje mi się cnotliwym.
— Przesadzasz, Tyburcjuszu, przesadzasz! — ozwały się protesty.
— Zaprawdę! — uniósł się, gniewny. — Kto chodzi drogami wskazań, jakie odświętnie wyznawa?... Kto nie jest łakomy mienia, władzy, godności, dostojeństw?... Kto nie szuka przyjemności w tem, co pozornie potępia?... Kto ceni Boga swego (kim On by był) wyżej, niż opinję sąsiedzką?... Kto, gardząc rodzicielką zła, niewiastą, wzgardzi jej ciałem, jeśli jest ponętne?... Kto duszy swej tyle bodaj starania poświęca, co swemu wierzchowcowi?... Zaiste, ani wy, ani ja, ani nikt z tego tu miasta. Jeden chyba Martynjan. Nie twierdzę, żeby jego sposób życia miał być przykładem dla nas tu zebranych, albo czemś dalece wyższym od naszego — ale jest jednolitymi z jego wiarą i przez to cnotliwym właśnie. To chciałem tylko zaznaczyć.
Usiadł zpowrotem, nasępiony.
Grono, zgorszone zrazu jego gwałtownością, widząc pojednawczość słów końcowych, chętnie przyznało słuszność jego wywodowi.
— Najwięcej dziwi mię — ozwał się Chereas — że ów Martynjan, który tak za niewiastkami przepadał zamłodu, iż zazdrość wzbudzał u rówieśnych swemi zapałami, potrafił tę chuć stłumić i prawie zabić ją w sobie. Co prawda, nie odznaczał się on nigdy równością usposobienia i gwałtownym był we wszystkiem, jak rumak pustynny; to tłómaczyćby mogło tę dziwną przemianę.
— Podobno, mówią, — wtrącił niedbale Arystodor — na sam widok białogłowy doznaje takiego wstrętu, pomieszanego ze strachem, jak pies na widok jadowitej żmii. Dziw, że nie szczeka.
— Jużto pod tym względem, trzeba przyznać — dodał staruszek Zenos — nikt się nie znajdzie, nawet pośród pustelników, ktoby mu dorównać zdołał. Sądzę, że to jest pewne zboczenie...
— Też w tem jest jego świątobliwość — rzekł ze znużeniem w oczach Tyburcjusz — iż naturę ziemską w sobie pokonać zdołał. My z innej jesteśmy gliny. Chropowatość naczynia zewnętrzna, wszak dobrze wiemy o tem, niekoniecznie jest dowodem szorstkości jego wnętrznej; gdy przeciwnie...
— Zdrowie Martynjana! — przerwał gromko z końca stołu ujeżdżacz koni. Był już pijany.
Wtedy to Zoe, która podczas tej rozprawy milczała, jakby rozgniewana, poderwała się nagle z łoża i z naprawy widocznej szatana poczęła mówić urągliwie:
— Co to sławić takiego, który nie mogąc w cielesnych pożądliwościach między ludźmi wytrwać, uciekł w las i tam się jako ten dzik-odludziec chowa; a tak, nigdy urodziwej i gładkiej niewiasty nie widząc, łatwo może wstrzemięźliwością się szczycić. Niechby jeno mnie ujrzał i ze mną pogadał, prędkoby się serce jego jak wosk nad świecą rozpuściło. Toż jeśliby się wtedy oparł, dopierobym sławiła jego stateczność wytrwałą; gdyby się, blisko ognia siedząc, nie poparzył. Ujrzycie, że ja się doń pokuszę, aby wam dać dowód kruchości tego naczynia, o którem to tak przenośnie prawił wysławiacz cnót jego.
— Naprawdę chciałabyś... — pojrzał z niepokojem Tyburcjusz, który znał fantazje pięknej wdowy.
— Właśnie twoim wywodom naprzekór! — zaśmiała się wyzywająco.
— Nie uda ci się...
— Zobaczymy.
— Stawiam zakład: Tysiąc sztuk!! — huknął ujeżdżacz koni.
Towarzystwo się poruszyło.
— Kto trzyma za?
— Ja przeciw!
— Ja na piękność boskiej Zoe pół mienia... Kto się jej oprzeć zdoła ze śmiertelnych?
— Ja dwadzieścia stągwi kypryjskiego, jeżeli...
— Ja cały zapas szat! Wszystko, co mam! — gorączkował się Arystodor. — A ty Tyburcjuszu? Co stawiasz?
— Ja — nic. Już przegrałem.
— Lecz jaki dowód będziemy mieć? — spytał niewierny poborca.
— Tu wam go przywiodę! — odrzekła, śmiejąc się Zoe.
— Jesteś niezwyciężona! — ryczał ujeżdżacz pijany.
— Właściwie — chrząknął staruszek — zdałoby się zastanowić...
Zahuczano go śmiechem. Poczęto pełnić kielichy.
— Niech żyje boska Zoe! — wołano, cisnąc się ku niej.
Tyburcjusz się wysunął.



ROZDZIAŁ IV.

Uwaga. Często szatan pozorów cnotliwych zażywa, aby tem snadniej zamysły swoje chytre przeprowadzić. O cnocie poczyna się rozmowa — — pilnuj się a bacz dobrze, czyli pod tą pokrywą ułudną, jako żmija pod listowiem wdzięcznem, nie kryje się występek. Nigdy nie dawaj się złudzić pozorami niewinnemi, zwłaszcza, jeśli z białogłową masz do czynienia, jeno bądź uzbrojon na wszelki podstęp zdradziecki i patrz uważnie końca.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Pod noc się miało, gdy Zoe, w nędzne odziana szaty, dzierżąc w ręku tłómoczek podróżny, zastukała do chaty pustelnika.
Uchyli Martynjan drzwi, zaniepokojon, kto o tak późnej porze się dobywa, lecz ujrzawszy w pomroczy postać niewieścią, zamknie je zpowrotem coprędzej, żegnając się, jakoby ducha złego ujrzał.
Zoe jednak nie dała się tem przyjęciem stropić. Ułożywszy głos swój w żebraczy niejako jęk, kołacze do drzwi dalej i woła, rzekłbyś: ostatkiem sił:
— Zmiłuj się, pustelniku święty, a otwórz. Otom tu, zdaleka idąc, na pustyni zamierzchła. Jeśli mię do wnętrza nie puścisz, zwierz mię okrutny rozdrapa. Nie pomnij na to, żem niewiasta, jeno żem stworzenie Boże i obraz Jego. Przez litość proszę, uchyl drzwi, abym ciało zmarznięte ogrzała. Jeśli się nie ulitujesz, śmierć mię tu przy twym progu najdzie.
Pojrzy Martynjan przez szparę i widzi rzeczywiście: oszarpana, zziębnięta biedota. Co tu czynić? Jeszcze się waży w postanowieniu swem.
— Jej idzie — myśli w sercu — o cielesną, a mnie o duszną śmierć. Boję się, abym skuszony nie był, a nie upadł.
Lecz na miłosierdzie Boże zawołany, nie mógł odmówić. Poruczywszy więc łasce Boga kruchość natury swojej, a mówiąc psalm: „W tobie nadzieję Panie mam, niech pohańbiony nie będę“, otworzył jej...
— Oto masz — powiada — ogień, osusz się i wypocznij; a jutro, skoro zadnieje, udaj się w drogę swoją.
I dawszy jej daktyli, a przyłożywszy drew na ogień, zamknął się w komórce bocznej, by modlitwy swoje odprawować.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Długo klęczał Martynjan obok łoża swego — już też w izdebce pierwszej uciszyło się zupełnie: niewiastę widać znużoną sen ujął — a modlitwa nie przychodziła. Nadaremnie najżarliwsze przytaczał psalmy i wołania; słowa zdały się jak puste łupiny, albowiem myśl i serce nie brały w nich udziału.
Szatan widać niepostrzeżenie wśliznął się był za nim do komórki i uwodził zdradziecko jego zmysły.
Zrozpaczony pustelnik bił czołem o krawędź łoża i do krwi wbijał paznokcie w swe ciało, aby się do gorliwości pobożnej przymusić — lecz nic to nie pomagało. Gdy się mu widziało, że już wszedł na ścieżkę dobrą i jął skwapliwie postępować za zbawiennemi słowami modlitwy, przerywał mu nagle szept kuszący:
— Tam niewiasta śpi...
— Idź precz! — odganiał z oburzeniem kusiciela. — Pan jest pomocą moją. Nie złamiesz mię.
I nanowo poczynał trud daremnego zniewalania myśli do pobożnego skupienia. Odmawiał „akty strzeliste“, które święci pustelnicy zalecali jako jedyną broń skuteczną wobec bliskości wroga.
A gdy i te nie zdołały serca jego, statecznie w oziębłości ostającego, rozżarzyć, jął nawodzić słowa modlitw, jakie tylko pamięć jego znała, w ufaniu, że wytrwałość jego zniewoli wreszcie łaskę Bożą do przyjścia mu z pomocą.
Szatan ziewał ukradkiem i pozierając nań z pobłażliwością niejako, czekał cierpliwie sposobności.
Skoro widział, że święty już się zadosyć utrudził i że znużenie jego jest jakby uchyloną dla pokuszeń furtą, tedy przystępował doń ze szeptem:
— Tam niewiasta śpi...
I tak trwała ta cicha walka chwil niemało. Aże Martynjan, do najwyższej niecierpliwości przywiedziony, postanowił zażyć chytrze, ryzykownego coprawda, fortelu. Postanowił myślom swym, nawracającym wciąż za poduszczeniem szatana ku śpiącej, dać powierzchownie folgę; niech czart mniema, że uległ pokusie i że przedstawiane przed oczy wdzięki niewiasty go ujęły. A on w rzeczy będzie patrzał na jej obraz jako na podłe naczynie szatana, i gdy już myśli jego do syta wstrętu z tego widoku nabiorą, łatwo mu wtedy przyjdzie ku Bogu je skierować. A tak szatan w swych własnych, a na niego nastawionych sidłach zostanie pohańbiony.
Począł więc z pozorną lubością przypatrywać się w myśli obrazowi uśpionej... Widział jej twarz przybladłą na zagłówku bujnych włosów — usta rozchylone, jak owoc słodki, kuszący — linje szyi białej, niknące za osłoną...
Szatan, zwiedziony pozorem, skwapliwie odsłaniał mu jej postać. Odkrywał wzgórza piersi, na których wszystkie wabne usiadły pokusy; wdzięczne doliny łona, łuki bioder, niby konchy bezcennej otocza; wreszcie ukazał mu ją w całej nagości rozkosznej.
Martynjan pomyślał, że czas mu już ujść. Tedy poczuł zbudzone w ciele srogie żądze. Nie myśląc zgoła, co czyni, wstał, słaniając się, ze ziemi i cichaczem zbliżył się ku drzwiom. Już dłoń kładł na zaworze, by ją odsunąć, gdy myśl, że otwieranie uczyni łoskot, opamiętała go. Zawstydzony swym postępkiem i wielce zmartwiony, cofnął się wartko w kąt komórki.
Szatan nie posiadał się z uciechy, widząc świętego klęskę. Ledwo wstrzymując śmiech głośny, począł błaznować okrutnie, mimiczne stroić figury, wykrzywiać przed nim swój wstrętny pysk — tak, że Martynjan, nie mogąc już tego ścierpieć, zamachnął się i wymierzył mu mocny policzek... Niestety, szatan wczas uskoczył i dłoń spadła na jego własne oblicze. Głośne echo rozległo się po chacie. Martynjanowi strwożonemu wydało się, że słyszy dolatujący z izdebki obok tłumiony śmiech niewieści.
— Jakiż z ciebie głupiec — szydził szatan. — Ten policzek słusznie ci się patrzył. Nie stoję już o twoją małowartą duszę. Czyń, co chcesz: uchem nie ruszę. — I odsunął się w kąt przeciwny.
Martynjan popadł w zwątpienie. Pomyślał też z wyrzutem, że mimo jego długiej wytrwałości w walce, łaska Boża opuściła go, pozostawiając go samego wobec podstępności wroga. — Znużony, opadł w kącie na podłogę i trwał tak w znieruchomieniu chwil wiele, aż go sen litosny zmorzył.
Tedy szatan, mając już doń niejako prawo, przystąpił i począł go dręczyć, tak, iż przez całą resztę nocy bolesne jego jęki i wzdychania wydobywały się z komórki nazewnątrz.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Kiedy Martynjan obudził się rano, pierwszą jego myślą było, natchnioną we śnie przez szatana, wyjrzeć do izby, czy niewiasta owa nie odeszła. Spiesznie więc zerwał się z ziemi i odsunął zaporę.
Jakież jednak było jego zdziwienie, gdy zamiast spodziewanej postaci, którą od wczora wieczora miał w oczach, ujrzał przed sobą strojną białogłowę, o uczesaniu wdzięcznem i bogatych szatach, uśmiechającą się do niego zalotnie.
Nierychło wyszedłszy z osłupienia, spyta on z przesadną groźbą:
— Ktoś jest i co to za ubiór szatański na tobie?
A ona słowy potulnemi:
— Jam ci jest ta, co wczora przyszła. Jestem z Cezarei miasta.
— Wczoraj byłaś żebraczką, a dziś widzę bogactwo na tobie?
— Z umysłu — odpowie Zoe z otwartością miłą — użyłam podstępu niewinnego, aby się do ciebie dostać, bom słyszała, że nie chcesz białogłów do swej chatki wpuszczać. A nasłychawszy wiele o twojej młodości i tej dziwnej urodzie, którą teraz oglądam, zapragnęłam cię widzieć, abym się ciebie napatrzyła. Przebacz mi ten niewinny podstęp i nie bądź taki opryskliwy. Uważ, jak trudną drogę odbyłam...
Martynjan, zaskoczony, stropił się niepomiernie tem jej wyznaniem, i nie wiedział, co ma rzec na to. Nie chciał jednak słabości po sobie pokazać i nie rozchmurzał oblicza.
A jej szatan suflerował dalej, iż mówiła:
— Dziwuję się, poco te posty wasze i taki żywot nieludzki? Gdzie to się w Piśmie znajduje, żeby człowiek nie miał jeść i pić, i pojąć żony ku sobie, jeśli jej pożąda? A któryż to z proroków świętych żony nie miał? Wszak Abraham, Izaak, Jakób, Dawid, wszak i Enoch ów dziwny, który żywo wniesion jest do raju, żony mieli i dziatki z nich, a w jakiej łasce byli Bożej?... Daj Boże nam taką łaskę, cóż więcej możemy pragnąć?
Gdy tak mówiła i innych jeszcze kuszących słów wiele, Martynjan patrzał na nią i widział, że jest piękna. To go więcej przekonywało, niż słowa jej, którym nie znajdował już odporu. Miękczyło się serce jego, istnie jako ten wosk w pobliżu ognia, i mdlały jego lepsze myśli, sukursem niewspomagane.
Co widząc, szatan jął nastawać ogniściej. Mówiła Zoe z pozorem wdzięcznej wstydliwości:
— Słyszałam, jakeś się męczył tam w komórce. Czemuś nie przyszedł, byłabym cię radośnie przyjęła.
Martynjan, pokonany, jeszcze próbował oporu; ale już z innych pobudek.
— Jeślibym cię za żonę wziął, skądbym ciebie i siebie wyżywił? Majątek przefujarzyłem — mówił z umysłu tak, aby się lepiej przedstawić — nie mam nic, jako widzisz, krom tej chaty mizernej; i to nie moja własność; odszedłszy na czas jakiś, mogę zastać za powrotem innego posiadacza.
— Niepotrzebnie się tem martwisz — odrzecze Zoe. — Ja mam majętności dosyć, dom wspaniały i sługi; wszystko to podzielę z tobą, jedno mi przyzwól, bom jest zaprawdę, jak błyskawicą, twoją urodą olśniona.
To rzekłszy, przechyliła piękną swą głowę niewolnie, niby ten kwiat o skwarnem południu, a Martynjan, który zdawna nie miał spraw z niewiastą, przez co nie odczuł zgoła fałszu w jej słowach przesadnych, zapłonął cały jako krzew zajęty ogniem i już nachylał się był ku jej woli — gdy go jeszcze wstrzymała ostrożność.
— Poczekaj — szepnął w dygocie namiętnym. — Wynijdę zobaczyć, jeśli kto nie idzie do mnie po błogosławieństwo; aby nas nie naszedł. Jeżeli już przed Panem zataić się nie możemy, to choć ciekawości ludzkiej się uchrońmy.
Wyszedłszy z chaty, pobiegł Martynjan ku wysokiej skale, która opodal wyrastała. Wdrapał się na jej szczyt i stamtąd rozejrzał się wokoło. — Nikogo nie uświadczył okiem. A mógł był dostrzec człowieka o milę, bo widok ze skały tej roztaczał się daleki.
Miał już zejść z powrotem, kiedy usłyszy głos przenikający:
— Dokądże to, Martynjanie, tak spieszysz?
Zatrzymał się, a głos dalej przenikał jego serce:
— Codzień, pomnisz, o tym czasie, gdy słońce wstawało, biegłeś tu śpiewać psalmy i chwalić podniesionym duchem wszechmoc Bożą. Sam twierdziłeś, iż niema nad to wyższej szczęśliwości. I jakież to szczęście wyższe znalazłeś teraz, iż chcesz odejść? Patrz — słońce wschodzi...
Pojrzy Martynjan za wskazaniem — i widzi źrenice świetlne, utkwione w jego oczach, wszystkowiedne, do dna duszę przenikające...
Tedy pojął, przelękły, że wzrok ten, jak głos słyszany przedtem — jest Pana samego.
Upadł na skałę i począł kajać się w skruszeniu przed obliczem Pańskiem, wyznając grzech przyzwolenia. A zarazem gęstemi łzami wdzięczności dziękował za łaskę pomocy znajdującemu się już w przedsionku piekła. Poczem, rozgorzały ogniem świętym, uniósł pięść w stronę chaty:
— Poczekaj, czarcie podstępny! — zawołał. — Znajdę ja na ciebie działo, którem ci głowę zetrę. Twoim cię mieczem bić będę i twoje kule na cię zwrócę.
Zszedłszy ze skały onej, zboczył w las, nazbierał chrustu suchego i zaniósł go do chaty. A tak pokilkakrotnie wracał i zanosił.
Pytała go Zoe, w oczekiwaniu niecierpliwem oczyma za nim wodząca: coby miał czynić, czy śniadanie zamyśla gotować? Lecz nie odrzekł jej nic, czynił swoje, jakoby jej nie widział.
A nałożywszy stos niemały, naniecił ogień wielki i począł wobec zdumiałej niewiasty skakać weń i parzyć nogi okrutnie. Przyczem wołał:
— Cóż ci to, Martynjanie? Gorąco ci, ha? A takeś pragnął tego ognia. Spróbujże, spróbuj! Jeżeli tego wytrzymać nie możesz, jakże piekielny ogień wytrwasz? Nuże, Martynjanie opieszały, skacz dalej w ten żar! jeszcze! jeszcze!
I skakał dalej zawzięcie, aż tak opalił stopy, iż mu się rany na nich poczyniły; nie mogąc kroku postąpić na nogach, padł w boleściach na ziemię.
Zoe, patrząc na ten jego zapał, zrazu zdumiona, potem zła, wybuchła wreszcie śmiechem hałaśliwym i wybiegła z pustelni.
Gdy ją później w Cezarei pytali przyjaciele z ciekawością, jak się sprawa z Martynjanem skończyła, odpowiadała ze śmiechem:
— Ach! smutno. Z miłości dla mnie oszalał.



ROZDZIAŁ V.

Przez siedem miesięcy całych chorzał Martynianus na nogi. Przez ten czas szatan nie napastował go wcale; krążył tylko jak pies czujny dokoła chaty pustelnika, węsząc za sposobnością.
Zleczony wreszcie widocznem miłosierdziem Bożem, gdyż żadnej trawy do ran nie przykładał, począł Martynjan rozważać w nieufnem sercu:
— Jeżeli tu pozostanę, nigdy nie będę mógł być dosyć ubezpieczon. Tu, jak na trakcie, ludzie się przeróżni snują i łacno szatan może mię znów podejść, zmyliwszy jakim podstępem mą czujność. Trzeba mi szukać miejsca tak niedostępnego, gdzieby białogłowa nijakim trudem dojść nie mogła.
W tem zamierzeniu udał się do Pana swego, wołając:
— Panie, który zguby grzesznika nie rad widzisz, ukaż mi kąt bezpieczny, abym nie zginął. Ty znasz słabość moją, wiesz, jaką zdradą jest mi białogłowa, przeto ukaż mi twierdzę niedostępną, gdziebym Cię mógł w bezpieczności chwalić.
Gdy tak wołał o natchnienie, modląc się naprzemian, zdało mu się, że usłyszał głos, dobiegły zdali:
— Idź ku morzu...
Nie zwlekając, pozbierał, co miał w ubóstwie swem, wziął tłómoczek na ramię i udał się za wskazaniem Bożem.
Kiedy szedł przez pustynię, szatan, który przeznał już zamiar świętego, uskakując z przed oczu jego poza skały, wołał:
— Ha! ha! Widzisz, iż moja wygrana. Wygnałem cię z pustelni, wygnałem! wygnałem!
— Tyś mię, skucino, wygnał? — odpowie święty urągliwie. — Idę, bo mi się tak podoba. Za Pana mego natchnieniem, nie za twojem.
— A dokąd-że to idziesz? — chytrze zapytał.
— Nie twoja rzecz — odrzekł Martynian. — Patrz swego kopyta.
— Najdę ja cię i tam, dokąd zmierzasz, — pogroził szatan — i wypędzę cię stamtąd, jak i tustąd. I nie spocznę, obaczysz, aż twoją hardość skrócę.
A święty na to:
— Nędzniku, cóż-to twoja moc? Puszysz się, jakbyś nie wiem co zwojował. Na pierwszej i wtórej wojnie ze mną coś wygrał? Musiałeś w pohańbieniu, ogon pod się wtuliwszy, umykać. Przyjdź jeszcze trzeci raz, psie oblazły, a dam ci się we znaki.
I zanuciwszy triumfalny psalm: „Niech powstanie Pan, a rozproszą się nieprzyjaciele Jego“, szedł drogą swoją.
Uciążliwą miał pielgrzymkę, bowiem omijając siedziby ludzkie, szedł pustynnemi górami, gdzie ostry kamień ranił jego stopy, a krzew ciernisty rozdzierał mu odzienie. — Nic jednak na to nie dbał, owszem radośnie przyjmował trud wszelki, bowiem Pan włożył mu nadzieję w serce. — Głód zaspokajał korzonkami roślinnemi, pragnienie gasił ssaniem wilgotnych łodyg i dążył naprzód, mało spoczywając, za tajemną przynuką.
Aż nad wieczorem dnia któregoś stanął nad morzem. Tu napotkał rybaka, którego imieniem Bożem pozdrowiwszy, spytał.
— Czy nie wiesz o jakiej wyspie, na którejby nikt nie mieszkał?... Chciałbym gdzieś umknąć przed próżnością świata, lecz miejsca takiego nie znam.
— Jest — mówi rybak — skała jedna, ale prawie niedostępna; i dość daleko od lądu, bo już brzegów z niej nie dojrzy.
— Takiej mi właśnie trza — rzecze z powagą święty — gdzieby białogłowa dojść nie mogła.
— Ho, tam już co do tego — uśmiechnie się rybak — możesz być pewny, że cię nijaka nie najdzie. Chyba syrena morska. Ale czemże ty tam żyć będziesz? — zapytał.
— Uczyńmy ze sobą zmowę taką... — odpowie z namysłem święty. — Ty mię będziesz tam żywić, a ja będę za ciebie prosić Pana Boga.
— Hm... — zastanowi się rybak — to wcale zmowa rozsądna. I ja z ochotą przystaję. Jeno przestawimy tak: Ja za ciebie będę prosił Boga, a ty mię będziesz żywił. Cóż ty na to?
Zmartwił się Martynjan, bo nie wiedział, co ma odrzec na to. I zatrwożył się niemało na myśl, że może z tego powodu skały tej zbawczej nie osiągnąć.
— Może umiesz co robić? — spytał rybak, poruszony jego zasmuceniem.
Martynjan się namyślał, coby mógł umieć.
— Dasz radę koszyki pleść?
— Ufam pomocy Bożej, że podołam — odrzekł Martynjan spiesznie.
— No, więc taka zmowa między nami stanie: Ja ci będę dostarczał na skałę sitowia i pożywienia, a ty będziesz koszyki plótł. Przytem możesz chwalić Pana Boga, ile zechcesz. Nikt ci tam z ludzi zawadzać nie będzie. A teraz chodź ze mną do chaty, boś pewnie zgłodzony z drogi. Pożywisz się i wypoczniesz. Pouczę cię też, jak masz robotę swoją wykonywać. Rzecz łatwa przy dobrej chęci.
I poszli razem w stronę rybackich chat.

ROZDZIAŁ VI.

Nazajutrz rano odwiózł rybak pustelnika na ową morską wysepkę. Pozostawił mu sitowia, żywności na tydzień i oddalił się.
Pierwszą czynnością Martynjana było uklęknąć i podziękować Bogu, iż go tu tak cudownie doprowadził.
Poczem rozpoczął przeglądanie miejsca, na którem miał odtąd w bezpieczności żywot swój spędzać.
Była to naga skała, wyniesiona nad powierzchnię morza, o wielkich bardzo nierównościach grzbietu i pobrzeżnych załomach. Otaczały ją dookoła wody szerokie, iż przedstawiała się w istocie jak twierdza niedostępna.
Rozradowało się w Martynjanie serce na widok tej obronności wielkiej, i począł śpiewać psalm głośny.

Na kastelu wysokim posadził mię Pan,
Skałą umocnił twierdzę moją,
Wodą szeroką ją otoczył,
Aby wróg nie miał dostępu... itd.

Odtąd wiele psalmów sam ułożył, które mu radość serca poddawała.
Śpiewał: do zachodów ognistych, do wschodów słońca promiennych, do dalekości morza, do gwiazd nocnych... A we wszystkiem tem wielbił wszechmoc Pana.
Gdy się utrudził modlitwą lub znużonym się uczuł pracą nad koszykiem, tedy wychodził na najwyższy cypel, kładł się nawznak na skale i trwał tak godzin wiele w spoczynku. Widział się jakby śród powietrza zawieszonym, śród błękitu wód i nieba, które się ze sobą spotykały nieznacznem jeno pasemkiem.
Nic samotności jego tu nie przerywało, nawet żagiel daleki, gdyż łodzie rybackie z powodu ław skalistych, ciągnących się od onej wysepki, omijały zdaleka tę część morza. — Jedynie żywiciel jego, znający przechody wodne pomiędzy zdradnemi skały, ukazywał się co tydzień na swej lekkiej łodzi. Przywoził żywność i pęki sitowia, a zabierał koszyki wyplecione. Zadowolony z pracy pustelnika, wyraził jednego czasu chęć przywiezienia desek i zbudowania świętemu chałupki. Lecz Martynjan odmówił, twierdząc, że mu tak jest dobrze i że niczego więcej nie pożąda.
Błogi istnie wiódł żywot. Nie mając pokus ni wyrzutów, innych cierpień nie doznawał zgoła. Pan był nad jego głową.
Przebył w takiej spokojności lat kilka na onej skale.
Lecz nic na ziemi pewnego. — Zwiedział się szatan nareszcie o tej jego nowotnej pustelni i tembardziej rozwścieklony, iż go tak spokojnym znalazł, począł srogą na nim złość wywierać. — To mu chleb do morza stoczył, niedawno przywieziony, iż święty musiał pięć dni pościć, nic zgoła nie jedząc. To znów, gdy na brzeg zeszedł, aby zaczerpnąć wody dłonią, poderwał mu znagła stopę, iż mało jeno nie wpadł do morza. To skałę nad nim oberwał, chcąc go zgładzić; Bóg strzegł tylko, że go ominęła. Cuda broił i zdziwiał.
Znosił to wszystko Martynjan cierpliwie i nic się doń nie odzywał, jakoby tych psot nie widział.
Wściekało to szatana jeszcze więcej. Więc razu jednego, nocą, właśnie gdy Martynjan ułożył się spać, poburzył morze tak straszliwie, iż fale wielkie zrywały się ze dna i podskakiwały z hukiem strasznym wysoko nad jego głowę.
— Już cię muszę zatopić! — ryczał szatan.
Wtedy Martynjan zawoła:
— Nędzniku! Ja się twoich strachów czarcich bynajmniej nie lękam. Mam ja ufanie w Panu moim, że cię do końca pokonam.
I począł wśród huczących żywiołów śpiewać psalm:
„Zbaw mię Panie, bo przyszły wody wielkie na duszę moją. Uwiązłem w błotnej bezdeni, przyszedłem na głębokość morską...“
A ukończywszy psalm ony, jął się modlić do Pana:
— Panie, wysłuchaj mię, a pohańbij nieprzyjaciela mego...
I wnet wszystko ucichło, a szatan z hańbą zniknął.
Miał Martynjan przez jakiś czas spokój od jego napastowań. Już myślał w zaufaniu, że się go pozbył nadobre. A on zdrajca tymczasem coś lepszego obmyśliwał.
Jednego dnia, cale spokojnego, płynął z dalekich stron okręt, na którym wiele białogłów się znajdowało. Gdy ów okręt, zmyliwszy szlak, przepływał właśnie opodal wysepki — co szatan nie przedsięwziął w złości...
Uczynił nagły wicher i rozbił okręt o skałę podwodną, tak, iż wszystkie one białogłowy wraz z załogą okrętu potonęły, a tylko jedna, najpiękniejsza, deski się uchwyciwszy, gnana wiatrem pomyślnym, płynęła prosto do brzegu, na którym stał Martynjan...
Widzi on tedy jakoby ową syrenę, wynikłą z morskiej głębiny, cale rozkoszną i pierśmi różanemi ponad pianę wodną wyniesioną...
Dumał uciekać, kiedy właśnie ona, dopłynąwszy do brzegu i czepiając się słabemi rękoma skały, przejmującym głosem zawoła:
— Nie daj mi zginąć, dobry mężu, poratuj, podaj rękę, bo jużem bardzo zemdlała.
Widząc to święty, że ona inaczej śmierci pewnej nie ujdzie, jedno za jego pomocą, uśmiechnie się z wyższością:
— Twoje to sidła, szatanie, jednak pociechy ze mnie mieć nie będziesz.
I rozmyśla w swem sercu:
— We większej ta jest potrzebie, niźli ona pierwsza niewiasta na ziemi. Jeżeli ją opuszczę — upadnie. Ale tak — upadnie ona sama. A jeżeli ją przyjmę — upadniemy oboje. I cóż upadek ciała znaczy wobec upadku dusz?
I miał się już oddalić, lecz wołania jej słysząc powtórne, a iż na miłosierdzie woła, zadrżał w sercu.
— Jeżeli ją opuszczę, Bóg mię na sądzie swoim karać będzie.
I poruczywszy się Panu słowami: „Tyś mnie sprawował od młodości mojej; nie daj mi teraz upaść, a zachowaj mię dla chwały swojej“ — podał jej rękę i wyciągnął ją na skałę bezpieczną. A widząc, że jest bardzo piękna i młoda, rzecze jej:
— Słoma z ogniem trudno się ma zgodzić. Być tu oboje nie możemy, bo czart mię sidlić żąda. Ale dalibóg nie wygra. Zostań tu, córko, nic się nie bój — tam masz pożywienie swoje. Za tydzień przypłynie tu rybak.
I, przeżegnawszy się, rzekł do Pana:
— Panie, Tobie i morze służy. Jeśli chcesz, to mnie wybawisz. A jeśli zginę, to wolę umrzeć cieleśnie, niżeli zgrzeszyć przed Tobą.
To mówiąc, wskoczył do morza. A „delfinowie, dwie ryby morskie, z rozkazania i zrządzenia Boga wzięły go na grzbiety swoje i do lądu bezpiecznie zaniosły“.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Jakież było zdumienie rybaka, gdy, o swoim czasie dobiwszy do wysepki, zastał tu miast pustelnika — białogłowę. Mniemał, że to jakieś czary. Dopiero, gdy to opowiedziała, co się stało, ochłonął ze dziwienia. — Nie mógł jeno pojąć, jako że był zbyt prosty człek, tej cudownej nawigacji świętego.
Wioząc już oną panienkę do brzegu, jeszcze powtarzał w wątpieniu:
— Nijak mi się to nie zdaje... Chociaż moc świętych jest rzeczą powszechnie znaną.

ROZDZIAŁ VII.

Kiedy Martynjan święty na lądzie postawił stopę, przeżegnał naprzód one usłużne delfiny — i te się, jako psy chowane, potulnie oddaliły.
A potem upadł na ziemię i słowami gorącemi dziękował Panu swemu za tak przedziwny dowód łaski.
A kiedy skończył dziękczynienie, począł się zastanawiać w sercu, co ma dalej ze sobą uczynić.
— Skoro już — myślał — na onej wysepce nie mogłem przetrwać bezpiecznie, to niema kąta na ziemi, gdzieby mię czart złośliwy z napaściami swojemi nie naszedł.
Gdy tak długo rozmyślał nad sobą, a nie mógł nijak dojść porady, gdzie się ma udać, wspomniał sobie na one słowa Ewangelji świętej:
„Gdy was w jednem mieście prześladować będą, uciekajcie do drugiego; a zaprawdę, powiadam wam, nie skończycie miast izraelskich...“
Tedy odrazu zrozumiał, że to słowa natchnione przez Pana.
Czemprędzej zebrał się z ziemi, i męstwo napłynęło w niego.
— Poczekaj, czarcie! — pogroził. — Kiedyś mię ty z mojej pustelni wywłaszczył, to ja ci niespodziankę sprawię. W twoją własną jamę wkroczę i tam z tobą walkę toczyć będę.
To wyrzekłszy, skierował kroki swe ku miastu.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Przekonał się Martynjan wkrótce, iż zawiele sobie był zaufał. To też, pomny słów Pisma, w żadnem mieście długo nie pobawiał. A tak uciekając wciąż — z miasta do miasta, — w niespełna półtora roku sto sześćdziesiąt siedem miast ubieżał, — w onem ostatniem znaleziono go bez ducha. — Niewiasta jakaś cnotliwa, rozeznając męża Bożego po szacie, zajęła się pochowaniem jego zwłoku.

*

Obrok duchowny. Lepiej od powabu grzechów uciekać, niźli męstwa w niebezpieczeństwie doświadczać, zwłaszcza od tego cielesnego grzechu, z którym tak trudno jest walczyć. — A iż ten wolał do morza się rzucić, niźli z niewiastą oną zostać, nie dziwuj się temu. Jako bowiem kto z wojska ucieka, żadnej się śmierci nie bojąc, jeno tej, której się naprzód przeląkł — tak też, kto się potępienia zlęknie, już mu żadna śmierć insza straszną nie jest.
Rozmaite są dary Boże. Jedni z żonami własnemi mieszkając, czystość zachowali — a ów święty tak przed niewiastami stronił, bo czuł, że tego daru nie miał, co zaś tamci. — Jednemu Bóg dał to, drugiemu owo. Wszakże najczęściej zamieniają się ludzie z sobą przy tych darach — i nikt przeto nie jest na swojem miejscu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.