litość proszę, uchyl drzwi, abym ciało zmarznięte ogrzała. Jeśli się nie ulitujesz, śmierć mię tu przy twym progu najdzie.
Pojrzy Martynjan przez szparę i widzi rzeczywiście: oszarpana, zziębnięta biedota. Co tu czynić? Jeszcze się waży w postanowieniu swem.
— Jej idzie — myśli w sercu — o cielesną, a mnie o duszną śmierć. Boję się, abym skuszony nie był, a nie upadł.
Lecz na miłosierdzie Boże zawołany, nie mógł odmówić. Poruczywszy więc łasce Boga kruchość natury swojej, a mówiąc psalm: „W tobie nadzieję Panie mam, niech pohańbiony nie będę“, otworzył jej...
— Oto masz — powiada — ogień, osusz się i wypocznij; a jutro, skoro zadnieje, udaj się w drogę swoją.
I dawszy jej daktyli, a przyłożywszy drew na ogień, zamknął się w komórce bocznej, by modlitwy swoje odprawować.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Długo klęczał Martynjan obok łoża swego — już też w izdebce pierwszej uciszyło się zupełnie: niewiastę widać znużoną sen ujął — a modlitwa nie przychodziła. Nadaremnie najżarliwsze przytaczał psalmy i wołania; słowa zdały się jak puste łupiny, albowiem myśl i serce nie brały w nich udziału.