Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
ROZDZIAŁ V.

Przez siedem miesięcy całych chorzał Martynianus na nogi. Przez ten czas szatan nie napastował go wcale; krążył tylko jak pies czujny dokoła chaty pustelnika, węsząc za sposobnością.
Zleczony wreszcie widocznem miłosierdziem Bożem, gdyż żadnej trawy do ran nie przykładał, począł Martynjan rozważać w nieufnem sercu:
— Jeżeli tu pozostanę, nigdy nie będę mógł być dosyć ubezpieczon. Tu, jak na trakcie, ludzie się przeróżni snują i łacno szatan może mię znów podejść, zmyliwszy jakim podstępem mą czujność. Trzeba mi szukać miejsca tak niedostępnego, gdzieby białogłowa nijakim trudem dojść nie mogła.
W tem zamierzeniu udał się do Pana swego, wołając:
— Panie, który zguby grzesznika nie rad widzisz, ukaż mi kąt bezpieczny, abym nie zginął. Ty znasz słabość moją, wiesz, jaką zdradą jest mi białogłowa, przeto ukaż mi twierdzę niedostępną, gdziebym Cię mógł w bezpieczności chwalić.
Gdy tak wołał o natchnienie, modląc się naprzemian, zdało mu się, że usłyszał głos, dobiegły zdali:
— Idź ku morzu...
Nie zwlekając, pozbierał, co miał w ubóstwie