Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sokiej skale, która opodal wyrastała. Wdrapał się na jej szczyt i stamtąd rozejrzał się wokoło. — Nikogo nie uświadczył okiem. A mógł był dostrzec człowieka o milę, bo widok ze skały tej roztaczał się daleki.
Miał już zejść z powrotem, kiedy usłyszy głos przenikający:
— Dokądże to, Martynjanie, tak spieszysz?
Zatrzymał się, a głos dalej przenikał jego serce:
— Codzień, pomnisz, o tym czasie, gdy słońce wstawało, biegłeś tu śpiewać psalmy i chwalić podniesionym duchem wszechmoc Bożą. Sam twierdziłeś, iż niema nad to wyższej szczęśliwości. I jakież to szczęście wyższe znalazłeś teraz, iż chcesz odejść? Patrz — słońce wschodzi...
Pojrzy Martynjan za wskazaniem — i widzi źrenice świetlne, utkwione w jego oczach, wszystkowiedne, do dna duszę przenikające...
Tedy pojął, przelękły, że wzrok ten, jak głos słyszany przedtem — jest Pana samego.
Upadł na skałę i począł kajać się w skruszeniu przed obliczem Pańskiem, wyznając grzech przyzwolenia. A zarazem gęstemi łzami wdzięczności dziękował za łaskę pomocy znajdującemu się już w przedsionku piekła. Poczem, rozgorzały ogniem świętym, uniósł pięść w stronę chaty:
— Poczekaj, czarcie podstępny! — zawołał. — Znajdę ja na ciebie działo, którem ci głowę ze-