Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jego łożu jako jeden z towarzyszy zabaw i drwił słowami:
— Cóż to za kłamstwa, Martynjanie, powiadasz? Wiesz przecie sam, tak dobrze, jak ja, że skoro tylko wyzdrowiejesz, nie zamkniesz się na puszczy, lecz wrócisz do swych hulanek, które mimo wszystko nie są takie złe, jak ci je myśl, boleścią schorzała, przedstawia. Tylko się strzec winieneś zatrutych strzał Wenery.
To znowu przybrał postać kuszącą jednej z niewiast, z któremi miał młody Martynjan sprawy, i, nachylony nad nim, szeptał:
— Nic nie przeważy moich pieszczot... Niczem ból, niczem cierpienie... Jeszcze je dotąd czujesz we krwi swej, nieprawdaż?
Lecz Martynjan uszy na te podszepty zatykał i trwał w uporze nawrócenia.
Tedy szatan, widząc, że tak nic nie wskóra, wziął na się postać starego lekarza, który czasem Martynjana nawiedzał, i rzekł mu na odchodnem z szorstką otwartością:
— Słabość twa nieuleczalna. Żadna moc tu nie poradzi. Wiedz o tem. Mówię ci, abyś się próżno nie łudził.
Jednakże Martynjan nie tracił nadziei. Uczynił ślub w sercu swojem, że gdy go Bóg z chorości tej mocą swą podniesie, rozda resztę majętności swej, uda się na pustynię i tam, zdala od powa-