Strona:PL Orkan - Miłość pasterska.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ostry kamień ranił jego stopy, a krzew ciernisty rozdzierał mu odzienie. — Nic jednak na to nie dbał, owszem radośnie przyjmował trud wszelki, bowiem Pan włożył mu nadzieję w serce. — Głód zaspokajał korzonkami roślinnemi, pragnienie gasił ssaniem wilgotnych łodyg i dążył naprzód, mało spoczywając, za tajemną przynuką.
Aż nad wieczorem dnia któregoś stanął nad morzem. Tu napotkał rybaka, którego imieniem Bożem pozdrowiwszy, spytał.
— Czy nie wiesz o jakiej wyspie, na którejby nikt nie mieszkał?... Chciałbym gdzieś umknąć przed próżnością świata, lecz miejsca takiego nie znam.
— Jest — mówi rybak — skała jedna, ale prawie niedostępna; i dość daleko od lądu, bo już brzegów z niej nie dojrzy.
— Takiej mi właśnie trza — rzecze z powagą święty — gdzieby białogłowa dojść nie mogła.
— Ho, tam już co do tego — uśmiechnie się rybak — możesz być pewny, że cię nijaka nie najdzie. Chyba syrena morska. Ale czemże ty tam żyć będziesz? — zapytał.
— Uczyńmy ze sobą zmowę taką... — odpowie z namysłem święty. — Ty mię będziesz tam żywić, a ja będę za ciebie prosić Pana Boga.
— Hm... — zastanowi się rybak — to wcale zmowa rozsądna. I ja z ochotą przystaję. Jeno