Nienasycenie/Część druga/Myśli wodza, a teatrzyk Kwintofrona Wieczorowicza
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nienasycenie |
Podtytuł | II. Obłęd |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1930 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga |
Indeks stron |
W trzy dni po tym smutnym incydencie zamieszkał Zypcio przy rodzinie — miał już swobodne noce poza służbą — został „starszym junkrem“. Spędzał noce te na szaleńczej wprost miłości z księżną, która w przeczuciu niedalekiego końca troiła się poprostu czy dziesięciorzyła nawet w oczach i rękach rozwydrzonego programowym upadkiem szczeniaka. Poznał wreszcie Genezyp czem jest przesyt. Dziwne to były chwile, gdy patrzył na te istności, które wczoraj jeszcze zdawały się być tajemnicami bez skazy, doprowadzającemi oczy do wysadzenia z orbit, a z rąk czyniącemi nienasycone polipy, jak na zwykłe przedmioty codziennego użytku. Ale krótkotrwałe były te stany. Zawsze coś nowego jeszcze umiała wymyślić ta stwora, wydobyć nowy „trick“" z niewyczerpanego zapasu swych przebogatych doświadczeń i to bez zbyt ordynarnego demonizmu. A jednak tamta chwila w łazience działała z oddali czasu, promieniejąc niewyczerpanie niby radjum — chroniła od miłości, ale za to była rezerwą dla zamierających czysto–płciowych rozdrażnień. W tem było zło i bezpieczeństwo dość podłego gatunku. Coś psuć się zaczęło pozornie bez żadnego powodu.
W tym to czasie poszedł Genezyp któregoś wieczoru do teatru Kwintofrona Wieczorowicza. Zaprowadził go prawie gwałtem Sturfan Abnol. Szła już jego druga sztuka pół–improwizacyjna, w której dublując rolę jakiegoś zamierającego ze zmęczenia podlotka, miała poraz–pierwszy wystąpić Liljan. Dotąd Genezyp nie chciał zgodzić się na zobaczenie siostry swej na scenie. Może była to podświadoma zazdrość, a może ukryty wstyd rodowy za aktorkę w rodzinie, pannę bądźcobądź Kapen de Vahaz. Za wolno płynęło życie i to odczuwał nietylko Zypcio, ale cały naród, a najbardziej sam Kocmołuchowicz. On miał koncepcję, nie dającą się zawrzeć w słowach: nieuchwytną, jak pajęczynka, a mocną jak wiązania lin stalowych — czuł ją w swoich mięśniach, w błyskach woli, w tem wypiętrzaniu się ponad siebie samego, co było jego specjalnością: chciał by ten naród jako całość był jedną osobowością, tak potężną jak on sam: machiną odrobioną z najwyższą dokładnością do ostatniej śrubki i gwińcika, a jednocześnie swobodną jak pozornie swobodnym jest obłok beztroski na ciemnogłębnym szafirze przestrzeni. Takim był i chciał czuć ten cały blok surowca jako swoją własną rzeźbę: zaklęte w nieruchomość materji mięśniowe czucia, aż pękające w doskonałości idealnej jedni. Cóż z tego: wychodziły z tego rzeźbienia kulfony. Ale i z nich, jak z perwersyjnych elementów, zbijał jakąś pseudo–konstruktywną, improwizacyjną kupę. On, jeździec nad jeźdzcami jechał na lichej, leniwej, zapadłobokiej kobyle. Ale lubił nawet swoje błędy, kochał się w sobie bezświadomie — taki kawaleryjski hypernarcyz–byk. Na to uświadomienie brakło mu jeszcze jednej duchowej platforemki wzwyż, którą, gdyby osiągnął, straciłby możność czynu, poczułby paraliżujący metafizyczny nonsens wszechrzeczy. Był pociskiem; naród cały czuł tak, jakby czuł za sobą pocisk (gdyby czuł) skłębioną w gilzie pyroksylinę. I kondensował pod sobą eksplozywną miazgę, która go miała wypchnąć z gmachu kwatermistrzostwa na ulicy Bykoń, jak z armaty, w wyższe regjony przeznaczeń. Czytał tylko do łóżka i to tylko „Barcza“ i „Wyspę Skarbów“ Stevensona. Poczem spał twardo do piątej na prawym brzucho–bokui budził się z świeżemi ustami, pachnący świeżo skoszonem sianem. One to lubiły bardzo.
Dzień „premjery“ Liljan podwójnie był (później oczywiście) pamiętny dla Zypka, bo przed południem odbył przegląd szkoły sam Wódz. Z nudów oczekiwania (jego nudą mogłoby się zabawić jeszcze z pięćdziesięciu głównodowodzących ze wszystkich armji świata) rozpoczął objazd prowincjonalnych „wojennych“ szkół. Była to jedna wielka orgja fetyszyzmu. Ale Kocmołuchowicz miał jedną zaletę rzadką: uwielbienie innych spływało z niego jak deszcz z oilskinu, a przy tem nie obowiązywało go do bycia nadal tym właśnie uwielbianym. Umiał nie dopuścić bałwochwalczej czci dookolnej, nawet najbliższego otoczenia, do tego rozkosznego wewnętrznego organu, (tej „łechtaczki ambicjowej“ jak go nazywał), którego wtórne działanie stwarza potem wtórną osobowość, (nie tą którą się być miało) jako sumę wszystkich drobnych popchnięć czcicieli, nowotwora, pożerającego często najtęższe charaktery.
Wszelkie porozumienie z chińczykami było wykluczone. Właśnie niedawno wrócił przecie starszy syn księżnej, ambasador z Hańkou, w zaplombowanym wagonie. Nikt dosłownie nic nie wiedział. Po wysłuchaniu raportu kazano młodego księcia zamknąć w celkowem więzieniu kwatermistrzostwa i tyle o nim słyszano. Tajemnica stawała się coraz bardziej jątrząca w swej kurtyzaniej zalotności. Już, już miała się odsłonić i znowu oddalała się, tańcząc lekko i zwijając się w zwojach niewiarogodnych blag. Wszelkie starania księżnej zmierzające do uzyskania widzenia się z synem, nie odniosły żadnego skutku. Coraz bardziej była z tego powodu rozdrażniona, a całą rozpacz topiła w potężniejącej rozpuście z Zypkiem, który stawał się podobnym raczej do jakiegoś upiorka ze złowrogiego snu o utraconej młodości, niż przyszłego adjutanta Wodza. A piękny był jak młody djabeł. Dorosłość samczawypełzała powoli na młodzieńczą gębusię, nadając jej wyraz ostry — okrutnej siły i bezwzględności, co połączone z władczą lubieżnością podbitych na himmelblau oczu działało na kobiety rozpierająco–mdlejącym chwytem od spodu. Na ulicy przepełzały przed nim nieznajome baby jak suki. Och, gdyby raczył... Ale na razie miał dosyć — wyższej marki nie znajdzie teraz — a „malinowe światło“ pokrywało drobne usterki. Zbyczony laluś, udrapieżniony, zjastrzębiały efeb, krew z mlekiem na sino od spęcznienia tęgich mięsnych łodyg — księżna oszalała kompletnie — pokryła ciągłą błyskawicą ekstazy straszliwą ranę swego ciała. A program Zypcia był taki: w dzień męczące ćwiczenia i nauka, a w nocy przygotowanie do lekcji i dzikie wyuzdanie. Nauczył się spać dwie do trzech godzin — trening był niezły. Zaczął trochę (troszeczku) pić i chwile „pochmielja“ dawały mu dziwne stany rozkosznego i męczącego odosobowienia z tem, co nazywał „warjacją na zimno“ (narazie) — katatoniczne prawie zakrzepnięcie, w czasie którego intelekt pracował z precyzją niemal rachunkowej maszyny. Mroczny człowiek–duch–bydlę z dna dawał znać o sobie często, ale słabo — czaił się do skoku jakby — czasem myślał — te to myśli zapisywał Genezyp w dzienniku. Razem później czytali go z tą... ale o tem później. Coraz częściej przypominała się i coraz większego uroku nabierała nawet pomaturyczna, niedawna przeszłość, nie mówiąc już o dalszem dzieciństwie. Dalekie to było jak góry, wyłażące z za uciekającego widnokręgu. Czuł się wtedy starcem. Obcością sobie samemu upajał się jak nieznanym narkotykiem. Zabawne są początki, ale potem...
W spojrzeniu ich, zdrowy człowieku nie poznałbyś wcale świata“.
jak pisał ten „zły“ kolega. Żałował Genezyp że go stracił. Gdyby tak teraz mieć go tu pod ręką! Ileż rzeczy tajemnych wyjaśniłoby się bez reszty. Zachowywał całą świadomość niebezpieczeństwa, bez poczucia jego jakości. Skąd ono nadejść mogło? Czy od strony tego draba, którego gościł w podziemiach swoich psychicznych bebechów i w które on, ten obcy, zdawał się wrastać coraz dokładniej, przyjmując ich formę a nawet i wchłaniając zawartość. (Pseudomorfoza.) Czy też z zewnątrz ze sfer splugawionej miłości, w których przebywał z księżną? Mimo głębokiego skrytego wstrętu do niej i do siebie poddawał się wrażeniu, że nikt nigdy tak jak ona podobać mu się nie będzie, a nadewszystko, że nikt takich sztuk wyprawiać i tak odgadywać jego najwstydliwszych życzeń nie potrafi. Nauczył się wreszcie walczyć z demonizmem, oczywiście nie na skalę największą. Takiego natężenia jak w Ludzimierzu nie osiągnęły te objawy już nigdy. Ale przecie, ale przecie. Nagłe odmowy kończyły się dzikiemi gwałtami (nawet jeśli ich podłożem były sfingowane ataki świętości). Wzbudzana kunsztownie zazdrość odgrywała rolę erotycznego motorku dodatkowego, gdy pomęczone gruczoły chciały spać, a dusze pragnęły jeszcze oszałamiającej, wytwarzającej złudzenie jakiegoś nowego gatunku poznania, ujedniającej ich oboje w jakieś hyperjestestwo, rozkoszy.
Ta chwila, w której Zypcio zobaczył Generał–Kwatermistrza, wchodzącego do sali jadalnej Szkoły, to była naprawdę chwila, a nie jakieś głupie orgazmy, wyduszane sztuczkami na tamtem zjełczałem, arystokratyczno–mongolskiem cielsku. Ugięły się pod nim kolana, ale oczy, z jastrzębią żarłocznością, wpiły się w oczy tamtego. Czarne śliwy, zatopione w medjum szklisto–spermatycznem, obrotowe maszynki dodatkowe spotworniałego w nieprzyzwoitych myślach o nieosiągalnem człowieczeństwie jakiegoś hypermotoru. To ruszało się, to żyło — ten wąs był z prawdziwej, żywej szczeciny, jak u foki w ogrodzie zoologicznym, jak u Michalskiego! Jeszcze sekunda upojenia rzeczywistością tej mordy i ujrzał przeznaczenie swoje i całego kraju, wywalone na wierzch, jak flaki z martwego bydlęcia. Jakież to ono było! I przecie tak jasno to widział, a słowaby o tem pisnąć nie potrafił — nietylko temu Cylindrjonowi bez czci, ale samemu nawet sobie w najgłębszem wewnętrznem zamyśleniu. Coś poprostu wielkiego czaiło się w tym pół–bogu dawnego autoramentu (ale nic z szlacheckiej swołoczy ubiegłych wieków), coś co przechodziło jego samego, jako jakość i potęga. Otóż to: wielkość jako zjawisko, nie „stan psychiczny“, (podstawy tego są: natężenie woli, ilość i jakość implikowanych w danej awanturze osób, siła nie zwracania uwagi na jednostki [bez wykluczenia ludzkich uczuć], ogólna bezmyślność w wykonywaniu raz powziętego zamiaru; poczucie własnej nierzeczywistości, jako przecięcia sił; poczucie wyższości czegoś ponad sobą: od Boga do społeczeństwa, poprzez naukę, sztukę, filozofję; poczucie samotności metafizycznej; marne, życiowe właściwości każdego pospolitego drania, uniezależnione w swych funkcjach od tamtych elementów - dość) polega na tem, że podstawa jej w danym człowieku jest za mała w stosunku do rozrastających się wzwyż i wszerz kondygnacji... Nie — nic na ten temat ogólnego powiedzieć się nie da — dajmy temu spokój.
Ale on, Zypcio, był jednak jakimś elementem dynamicznym w bliskości punktu zdeklanszowania — bez niego nic. Ale co? Intuicyjna bzdura — 5% sprawdza się przypadkiem (i potem gadają o tem te mistyficiątka 3–ciej klasy całemi latami) albo się zapomina o tych 95% i też jest dobrze. Znowu zapadł Genezypcio w ciemności: Ojciec, jako skrzydlaty bykołak w białym wirze gwiazd; Kocmołuchowicz — czarność całego wszechistnienia, oplatająca nawet Boga matki razem z Michalskim, oddech palącej nieskończonej nocy świata całego, i księżna, jak złota szpilka (fałszywa), przebijająca „naskwoz“ cały ten burdel życiowych, umetafizycznionych wielkości; a on sam jak ogonek merdający się z radości a należący do nieistniejącego kundelka.
Cała ceremonja: „baczność“, zerwanie się „junkrów“ od stołów (programowa niespodzianka), „spocznij“, zasiądnięcie Wodza do podłej ryby z jarzynami (rzygać mu się tem chciało po dobrem śniadaniu w „Astorji“) jego „ćmiak“ (umiał ćmiakać kiedy chciał, dla zjednania sobie popularności — na pewnej już wysokości drobne błędy robią wcale niezłe wrażenie) — wszystko to przeżył Genezyp nie jako ten: jakieś katatonicze bydlę przeżyło to na martwo, na nie było. Ocknął się, gdy już junkrowie, i on sam, przechodzili „wolno“, nie w szyku, do szwadronowych lokali. Przechodził tuż mimo NIEGO ze ściśniętem sercem — wszystko mu opadało, było za luźne, podwiązki, gacie, spodnie, coś go swędziało, czuł się w rozkładzie jakby nie był tym, który miał prawo kochać Wodza. Był szczytem wielorakiej roztrzęsionej niedoskonałości, a chciałby być kryształem, choćby w tryklinicznym systemie.
— Nastąp się, durniu — burknął Kocmołuchowicz na adjutanta, młodziutkiego księcia Zbigniewa Oleśnickiego, cudnej rasy i urody hubka, takiego prawdziwego arystokraty z Almanachu de Gotha, a nie puszącego się, durnego, szlachetkowatego „ziemiańskiego“ smroda, bez manier i bez wewnętrznej wytworności. Tych niecierpiał Wódz i kopał ich przy lada sposobności gdzie popadło. Rozpłaszczony jak bura suka „eddekan“ umknął się wtył, nieomal między nogami Wodza. Jakże kochał tę chwilę Genezyp! Gdyby ta chwila mogła być osobą! Cóż to byłoby za szczęście! Gdyby czas jako taki mógł być rozciągliwym, gdyby można go było napiąć, jak jakąś skórkę na spęczniałej rzeczywistości, a? I potem dopiero... No — nic. Orkiestra zagrała piekielnego kawaleryjskiego marsza, kompozycji jeszcze starego, dobrego, klasycznego Karolka Szymanowskiego, [którego pomnik dłuta czy pięt Augusta Zamoyskiego, opluła niedawno grupa muzycznych bezkręgowców pochodzących od Schönherga, i który, po przed–ostatniej fazie religijnej, wpadł (na tle popularności znowu wojny w okresie „krucjaty“) w szał wojenny i w tym szale skończył.] i dusza Genezypa, porwana wirem wojennej, czysto–kondotjerskiej wzniosłości uleciała w niedosiężne kręgi wymarzonej śmierci na tak zwanem „polu bitwy“. Tak umierać niech tylko będzie wolno, przy takiej muzyczce, w oczach takiego hyperkomandora, a reszta to furda — właśnie furda, to niesmaczne, przykre, „ślachcickie“ słowo.
— Baron Kapen de Vahaz, Genezyp — szepnął Oleśnicki między puszyste włoski na mięsistem, czut’ czut’ semickiem uchu Wodza. Pytania Zypcio nie słyszał, ale widział ucho... Być nawet kobietą, aby móc się mu, mu, muuuu...
— Stój! — To on „sam“ na niego krzyknął! Zwrot w lewo, trzask obcasów i brzęk ostróg i samo ucieleśnione wojenne wypięcie wyrosło przed czarnemi śliwami–smorodinami Kocmołuchowicza. Między nimi dwoma biła jakaś ciągła nieskończenie szybka błyskawica, w obie strony jednocześnie. Cement fluidu krzepi na niezniszczalny zaświatowy mur. W tem była przyszłość. Jakoteż była. I to jaka! — Ty nie rozpływaj się w empirejach! — Nie–do–uwierzenia! To on do niego mówił. Słowa, jak wyhodowane w zaświatach, nieistniejące rajskie ptaki, siadały Zypciowi na głowę, zdobiąc ją w pióropusz chwały już nie z tej planety. Tam to, w jego głowie, stawały się one naprawdę tem, czem były. A przy tem obaj mieli tyłki, dziś srali, tylko co obaj rybę żarli — jakie to dziwne. Nawet Kocmołuchowicz miał lekki atak hemoroidalny à la Roztopczyn. Nie — to piekielnie dziwne.
Zawisły nad Genezypem długie, kozackie wąsy i śmiejący się wzrok dzika, orła, byka i węgra i ujeżdżacza czy nawet koniokrada jednocześnie — i ten kocmołuchowaty, nieujęty, nieuchwytny, najistotniejszy wzrokowy chwyt pajęczo–tygrysi. (Fotografje były nieznane, bo straszliwie karane — jak mit to mit tęgi — musi zginąć wszelki ślad. — Nigdy nie powinien wzrok ten dać się zafiksować, złapać, utrwalić, stężyć.) Spadła w tym piwnym, raczej czarno–porterowym, smolistym, a żywym jak ukrop i sam ogień wzroku Wodza, maska erotycznego świństwa z niedoszłego, granicznego jeszcze adjutanta. Jak wszystko się uwzniośliło w tym, wybuchniętym z samych psychicznych jąder, zachwycie. I księżna jak anioł gdzieś pływała w nieznanem medjum, jak chybki wiertnik– wymoczek w szklance zgniłej wody — ho, ho! — jak wysokawo, obłokawo, kadzidławo, świętawo. I matka stała się jedyna i konieczna, ta, a nie inna, razem ze swoją nową manją kooperatyw i Michalskim. Ten wzrok organizował swą specyficzną, skupiającą i porządkującą potęgą, dowolnie rozłożoną miazgę flaków. Zdawało się, że jeśli spojrzy na śmietnik jaki najgorszy, to wszystko się tam ruszy i ułoży w prześliczną promienistą gwiazdę symetrji i harmonji. Tako zbił w kupę rozkładającego się Zypcia i uczynił porządek we wątpiach jego i duchowych „rozpołożeniach“. Wszystko tak było cudne — cudne aż do bólu — przelewało się po brzegi świata (nie poza — to niemożliwe) pianą spienionego szczęściem duchowego pyska. Położył się pełny siebie na krawędziach wszystkości i trwał. I to on to sprawił, ten ciemny chuj morowy, w generalskim, zalepionym orderami mundurze. Muzyka rwała kiszki na niebiańskie flagi, sztandary i chorągwie ku czci tamtego, prawie Nienazwanego = „Kocmołuchowicz“, to był znaczek dla ludzi — on sam nie mógł się nazywać, był jedyny. Jego Jedyność nie potrzebował nazwy — był — to dość. Czy tylko był? Boże! Oddal tę mękę... może go niema wcale...? Ale jest, jest — o! — śmieją się smoliste gały, błyszczy tęcza orderowych wstęg i nogi (jakie też on może mieć nogi?) wypychają wspaniałe, lakierowane ostrogowate buciska. [Cóż dopiero działo się z babami!! Strach pomyśleć. Po przejeździe Jego Jedyności przez ulicę wszystkie musiały majtki zmieniać jak jedna. Aż chlupało im w międzykroczach z suczego uwielbienia. Lepiej chwytało, niż najpiekielniejszy hałas ponurej dźwiękojebni samego Tengiera. Ano, ano.] Z wdzięczności za jedną taką chwilę można było umrzeć — byle prędko — byle zaraz.
— Ojciec — padło pierwsze bardziej osobiste słowo — rozlało się po arterjach słodką trucizną dającą siłę, męstwo, odwagę bez granic, prawdziwą żądzę śmierci. (Ach, ojciec! że też Zypcio o nim zapomniał! — przecież to on zgotował mu tę chwilę jedyną! — „tak, tak ojciec — tak ojciec, ojciec“, — powtarzał w myśli ze łzami początek zdania tamtego, mówionego do niego). — Ojciec polecił mi cię, Zypulka — a? Za 3 miesiące zgłosisz się młody wądrołaju w stolicy u mnie do raportu. Pamiętaj że główna rzecz w życiu, to się nie przeczekać! A beau se raidir le cadavre — (to było słynne jego, jedyne francuskie, ale koślawe, przysłowie.) — Panowie: — zwrócił się do całej sali, stojąc na prawem skrzydle 1–go szwadronu. (Zypcio był drugim w drugim — pierwszy jeszcze nie ruszył z za stołów.) Był to jeden z tych jego szaleńczych histeryczno–historycznych występów–wystąpień — jedna rzecz, której się bał, aby w niej nie przesolić. Histeryczne ataki zupełnej bezwątpienia szczerości, nieobliczalnej, która, rozpraszając mrok w detalach, utajemniczała go jeszcze bardziej ogólnie w oczach tłumów, a nawet najmorowszych inteligentów. Tam sięgał w chwilach tych, gdzie kryła się jeszcze morowsza tajemnica, niż jego własna osobowość: stan społeczny obecnego przekroju. A potem zaraz do Zypka cicho szeptem metalicznym: Zypcio mało nie umarł ze szczęścia, poprostu mało nie zesrał się w portki. Poprostu zachodził w ciążę we łbie jakimś nieznanym płodem: nieugiętą w pojęcia myślą Wodza, jego marzeniem o ogólnej potędze. — Nie masz pojęcia lizogonku jak to świetnie się złożyło, żeś wtedy wyrżnął Piętalskiego w mordę. — (Boże, Boże! Skąd on wiedział o tem ten kawaleryjski bóg? On zdawał się czemś tak ogólnem, że nie powinien wiedzieć „zda się“ o żadnym „zasię“ takim marnym fakcie.) — Akurat mi trzeba przyśpieszeń dla małej próby sił. — (Głośno.) — Panowie! Musimy zrobić próbę. Wiem co mówię i do kogo. Agenci moi prowokują Syndykat już od dwóch tygodni. Nikt nic nie wie i ja też. Dosyć tych ciuciuduszek. Ja nie mogę jechać na Centaurze — ja muszę mieć pod sobą konia sztandardowego. Naród w sumie może być normalnym durniem — byleby chciał siły. Zamiast naszej „Wille zur Ohnmacht“ stawiam hasło: „wygiąć się aż do pęknięcia“ bo „lepiej pęknąć niźli gnić“, nawet jeśli to pęknięcie znaczyć będzie międzyplanetarnie tyle, coby ktoś tam sobie pierdnął. Panowie: taki los parszywy każdego żywego stworzenia, że sobie samemu wystarczyć nie może. Spodziewam się, że wobec mojej notorycznej tajemniczości — mam odwagę o tem mówić — tem różnię się od wszystkich innych działaczy ziemskich — (każdy był szczęśliwy, że on się tak z nim spoufala — aż ze skóry własnej się rwał czort wie gdzie z bezwstydnej „niegi“.) i bliskości wojsk Niebieskiego Państwa, zdenerwowanie strony, która uwzięła się, aby być stroną wrogą wobec mnie i armji, jest wielkie i prowokacja się uda. Będziemy wiedzieli wtedy jasno, jakie są procentowe rozłożenia w kraju. Parę trupków jest koniecznych. Ale każdy facet, który padnie tu, z pomiędzy was, czy tam, to cyfra w moim notatniku tajemnym, o ile go wogóle mam. Cha, cha, cha — „zalał się“ weselnym, chamskim, radosnym jak ryk rozkoszy bydlęcia, śmiechem. — Ja papierków nie lubię, chyba klozetowe — post factum — niech mnie historja podetrze i dowie się qu’est ce que j’avais dans le cul, czy dans le ventre même. Mój notatnik to mit panowie — ilu chińskich szpich za nim goni, a żaden go nawet nie wąchał zdaleka. Każdy z was to jeszcze jeden parametr we wspaniałem równaniu, które układa się tu! — Uderzył się bezczelnie w łeb — słychać było to uderzenie na całą salę. Ryk rozkiełznanego zachwytu i cicha, gwałtowna chęć śmierci dla i za tego koniokradowego zgeneralonego dojeżdżacza, z domieszką 80–ciu procent Aleksandra Macedońskiego i 10–ciu procent księcia de Lauzun, wypełniła salę. Gdzieś w drugim końcu oberwały się i poleciały zmurszałe po–pneumatyckie stiuki na głowy rozpalone junkrów — dwudziestu było rannych — wyli jeszcze bardziej z zapału (a nawet z animuszu) opatrywani na miejscu, na sali. Kocmołuch otrząsnął żółtawo-biały pył z lśniącego dekoracjami munduru i rzekł:
— A pamiętajcie chłopcy, że ja was kocham, was jednych — bo całą rodzinę moją, żonę i córeczkę, to ja mam w zadzie mego „Siwka“. — To były to okropne powiedzonka, które zjednywały mu najszaleńszą miłość i to wśród najwytworniejszych bubków. Oleśnicki płakał rzewnemi łzami, a komendant szkoły, generał Próchwa nie wytrzymał: złapał litrową butelkę czystej dzikowskiej i wychlał całą do dna na oczach całej szkoły, poczem wciągnął, równie przy wszystkich, w krwawy nochal, gram najlepszej lśniącej kokainy Merck’a. „Bo żebym ja miał sobie czego odmawiać, dlatego aby o pięć lat dłużej żyć? Niedoczekanie anielskie. Najwięcej energji kosztują człowieka te wszystkie abstynencje“ — mawiał 95–cio letni starzec. Już go Kocmołuchowicz trzymał w swych kawaleryjsko–kleszczowatych objęciach. Piła cała szkoła — jutro i tak dzień wolny. W przeczuciu wielkich wypadków, których ten czarny, młody jeszcze, chmyzowaty wąsal, był żywem wcieleniem, ogarnął wszystkich śmiertelny szał pojmowania najwyższego uroku życia już prawie w samem tchnieniu nagłej śmierci. (Są naprawdę chwile, kiedy i gram kokainy nie zaszkodzi. Ale trzeba o nich dobrze wiedzieć — nie wziąć innej chwili za tę właśnie. A przytem zasada ta stosuje się tylko do silnych: „meine Wahrheiten sind nicht für die Anderen“). Cyferblat przeznaczeń kręcił się jak szalony — dwie tarcze: jedna czarna, druga złota, zlały się w jedną szarą kulę. Czemże byłoby życie bez śmierci?! Świństwem — w doskonałości zakrzepł cały świat. Rozkosz bytu w śmiertelnym pół–cieniu dudniała we krwi wraz z alkoholem, mocnym, prawdziwym prądem. Połączyć, ach choć na jedną setną sekundy te sprzeczności i trwać choć jedno mgnienie już po wszystkiem. Niestety — cała rozkosz jest w tem wypinaniu się — niema w uczuciu tem orgazmu — najwyższy punkt jest aktualną nicością. Biada temu, co przetrzyma za długo. Ocknie się w nudzie jakiej dotąd nie znała planeta (oczywiście dla niego). I w niej pojmie dopiero czem jest śmierć naprawdę: niczem strasznem: nieznośną nudą nieistnienia, wobec której niczem jest najstraszniejszy ból i rozpacz. Ale teraz „pożywał“ Genezyp pełną gębą słodko–trujący, dwoisty owoc śmierci za życia, czy pośmiertnego istnienia.
Za oknami gasło przepiękne wiosenne słońce, pomarańczowo błyszcząc w oknach domów i na mokrych od niedawnego pachnącego deszczu pniach puszystych od młodych listków, wiosennie sprężonych do życia drzew. Już prawie po ciemku, kiedy niebo konało w najcudniejszym seledyno-granacie przepikowanym mosiężno–żółtemi ognikami pierwszych gwiazd, rozpoczęły się pijane popisy uczniów, w których brał udział on, pierwszy jeździec kraju, dawny „bóg“ ze szkoły w Saumurs. Dotąd w takich okazjach, on jeden z całej armji, (przebrał się bestja po obiedzie) nosił czarny i czarno–szamerowany mundur i złote ostrogi „somiurskiego boga“. Genezyp, dostawszy w pijanem zamieszaniu nie swojego konia (czy w to nie była zamieszana „długa ręka“ Piętalskiego?) rozbił sobie ciężko głowę przy samem ciemieniu. Leżał w świeżej trawce półprzytomny od piekielnego wyrżnięcia się i wódki. Obok stał ON — o parę kroków. Widział go — on Zypka — ale nie podszedł do niego i nie spytał jak się czuje. Rozmawiał wesoło z kursowymi oficerami, z których jeden właśnie zwichnął lewą rękę, a prawą palił nonszalancko (czekając na doktora) „Mr. Rothman’s own special“ papierosa, którego dostał od wodza.
— ...wielkie rzeczy na małą skalę. Nie, nie — ja wiem: jeśli chodzi o napięcie psychiczne osobiste, to bezsprzecznie wielkie, może ostatnie w swoim rodzaju, ale jeśli wziąć pod uwagę skutki, to może wszystko jest zbyt małe jak na to właśnie zbiorowe wypiętrzenie się miazgi ludzkiej. Ziemia jest kulą, w przybliżeniu, psia–krew! Ograniczone ścierwo! Dziwnie świat się zamaskował sam przed sobą... — (I to on mówił! — najdoskonalsze wcielenie tajemnicy, a może i wcielenie najlepiej wykonanej maski! O szczęście, niewypowiedziane szczęście; móc słyszeć coś takiego, choćby z rozbitą głową i nawet będąc świadomie zignorowanym (dobrze, że świadomie — to wiedział) przez tego wymarzonego „nadpłciowca“, to nad–człowiecze, a jednak antymetafizyczne bydlę!) — ... tę maskę trzeba zerwać, choćby razem z twarzą, a może i głową. W tym wypadku i z nami koniec. Ale czemże jest życie, nie przeżyte na ostrzu wbijającem się w nieznane, na szczycie szaleństwa, czy mądrości? „Wsio rawnò! „Trzebiona nać“ — (Wyrażenie zastępcze — jak parbleu — a lubił Kwatermistrz „ruskie rugàtielstwa“ — trudno — trzeba się było odzwyczaić). Och — żeby to wszyscy zrozumieli! Żeby każdy chciał, nawet ostatni drań, przeżyć siebie w swojej proporcji psia–kość, w tej dymensji wielkości. Ale... — (i tu powiedział słynne swoje zdanie o kryształach. Teraz słyszał to Zypcio, o czem wtedy w salonie księżnej bełtano tak bezwstydnie naiwnie. Czuł całą dysproporcję tych słów z rzeczywistością i w tem poczuciu urósł mu Kocmołuch do potwornych wprost rozmiarów — zalał świat cały, zasiadł w nim swym wspaniałym kawaleryjskim zadem i roztarł go na proszek. Łeb bolał niesamowicie i ten ból czuł Zypcio jako ból tamtego, ból dysproporcji i koniecznej przyszłej jego hańby — prawdziwy wściekły orzeł na czele tłumu koników polnych i „śniętych rybek“. A bodaj to...!) I głos ten lejąc się jakby roztopionym metalem w bebechy junkra mówił dalej:
— I czy nie czas to jest, aby te ostatnie szaleństwa popełnić — te wielkie — bo te, za które „atprawljajut w żołtyj dom“, to ja mam w zadzie „Siwka“ za przeproszeniem pana, panie rotmistrzu. Hę? Jak pan się nazywa? Hrabia Ostromęcki? Bon — nie zapomnę. — To „hrabia“ powiedziane było z lekkim odcieniem pogardy — ale w miarę. On umiał jeszcze w ten sposób oddziaływać na zatracone poczucie wielkości naszych lepszych „aristos“ — mało takich już było. I ten tytan nie lenił się takich rzeczy mówić byle kursowemu oficerzynie z jednej ze stu czy dwiestu szkół. „Il a de la poigne ce bougre-là“ — jak mówił Lebac.
Genezyp siłą woli pokonawszy rozbicie łba o pień (uderzył o niższą część prawie zakrytą trawą) wylizał się z tego, wzmocnionym widzeniem Wodza, psychicznym ozorem i o ósmej, napchany potęgą Kocmołuchowicza, jak akumulator (Wódz walił już o tej porze do szkoły artylerji konnej w Kocmyrzowie ładować dalej — niestrudzona jedna psychodynamo na cały kraj) olśniony urokiem życia od wewnątrz, którym promieniały wszystkie komórki jego ciała, jadł kolację w domu razem z „panem“ Michalskim. Dziwnie małym wydał mu się ten niestrudzony człeczyna od kooperatyw, na tle szkolnej wizytacji. Niechże takiego „rzecznika wspólnoty“ zmusi co do przeżycia życia „na szczytach“ à la „le Grand Kotzmoloukh“. Jak rozpętać pod wyższy djapazon tę zacietrzewioną w sobie uspołecznioną codzienność? Co dla tamtego było ciągłem świętem („immer Sonntag“ jak mówił Buxenhayn) u tego „wycirusa łzawej społeczności“ stawało się wcieloną pospolitością — szara miazga nie mogła czuć tego święta — dla niej to była katastrofa. Inne jakościowo gatunki sił. Trzeba to skopać, zmiażdżyć, rozpłaszczyć jak ciasto walkiem, aby na tem móc dopiero zatańczyć ostatni swój taniec szaleństwa, upicia się względną w dodatku wielkością. Widział Zypcio błędy Kocmołuchowicza, całą jego niewspółczesność, nieprzystosowalność i za to jeszcze bardziej go kochał. O ile trudniejsze miał zadanie on, niż „taki“ Napoleon choćby, nie mówiąc już o dawniejszych bohaterach — on musiał tłamsić, deformować swą wielkość w gęstniejącej z minuty na minutę organizacji — tamci ruszali się w próżni prawie — on, w smolnej mazi.
Za chwilę miał Zypcio ujrzeć Liljan na scenie poraz–pierwszy — i to w taki dzień. Poczuł, że coś komponuje mu życie i że nic nie jest tu „bez kozery“ — (okropne wyrażenie). Tak czuć zawsze byłoby już szczęściem, bez względu na ujemne zdarzenia. Przyszedł Sturfan Abnol i powitał go jak najrodzeńszego z braci. Zaraz wypili na „ty“. Jeszcze nie wywietrzała mu uczta w szkole, a już zalewał mózg nowe mi falami likworu. Trudno — ten dzień trzeba było spotęgować do ostatnich możliwych granic, choćby wszystko miało trzasnąć aż do wiązań mózgowych włącznie. Obręczą stalową na łeb była mu wizja Wodza, zdeformowana już w kierunku nadzwyczajności do niewyrażalnej potęgi. Czuł go całego razem z butami i ostrogami gdzieś pod sercem, jako czarną, metalową pigułę nie do strawienia. Ale mimo pozytywnej wartości narazie wszystko to razem spotęgowało tylko, zafiksowało, obramiło i utwierdziło gościa z dna. — Stał się już czemś stałem, ekranem, na którym rysowały się niesamowite cienie chwil obecnych, ekranem który zwolna z płaskości wizji wchodził w trzeci wymiar, urealniał się nieomal mięśniowo. Otóż to — pewne mięśnie należały już trochę do tamtego — tracił Genezyp nad niemi coraz bardziej władzę. Było to piekielnie niebezpieczne.
Tak — takiego dnia nie wolno było z rąk wypuścić, nie wyssawszy z niego całej utajonej rozkoszy, niezdobytej dla normalnych ludzi. Są dnie–kwiaty i dnie–plwociny i wypociny. Ale czy te pierwsze nie wyrastają względnie rzadko na odpowiednio przezwyciężonych tamtych? Trzeba czasem miesięcy całych czarnej, pozornie jałowej pracy, aby znienacka „uszczknąć sobie taki śliczny »dzionek«, lub choćby »smaczne« pół-godzinki“ — przypomniało mu się nie smaczne zdanie Tengiera. Druga wątpliwość Sturfana: „czy kobiety nie są czasami wstrętnemi kapliczkami w których pewni onanistyczni bałwochwalcy oddają cześć sobie samym, nawet pod pozorami zupełnie autentycznej miłości?“ Księżna zmalała w tem wszystkiem — ale ostatecznie dobrze, że była, faute de mieux. Wygodny był bądźcobądź ten „ujarzmiony demon“, którego można było dowolnie na dwie strony tłomaczyć, robić z nim, przynajmniej wewnętrznie co się chciało. A przyjemność była wprost straszna. Czuł Zypcio, że takiej kobiety, o takiej proporcji elementów psychicznych i fizycznych już nie spotka i to go właśnie do niej podniecało — ta ostatniość, końcowość. Ale nie dziś — dziś wszystko było oddane ostatnim promieniom młodego życia w obliczu [tak — obliczu — oblicze to nie twarz — to puste miejsce pod jakiemiś wualami (a nie woalami — czort wie co) z nad grobu] w obliczu najpiękniejszej ze śmierci, uosobionej we wspaniałym wodzu, śmierci, w której świat wyolbrzymia się w dzikim uroku aż do najdrobniejszej swej „pecyneczki“ i staje się naprawdę aktualną nieskończonością, dającą się pożreć w jednym kawale, gdy osobowość pęka pod własnem ciśnieniem i rozlatuje się aż po najdalsze krańce wszystkości. W śmierci takiej niema miejsca na jakiś parszywy żal za życiem — on zostaje przetransformowany na odwrotność swą: radosne potwierdzenie niebytu, nasycenie żądzy życia tak wściekłe, jakiego w życiu niczem osiągnąć się nie da. Pojęcia: odwaga — i strach stają się bezsensami, wyblakłemi widmami istności z innego, niższego wymiaru. Nadać nową wartość wyrazom — gdyby mógł to uczynić mówiłby tak właśnie na granicy bezsensu — bo do czego się sprowadzają tak zwane „intuicyjne sformułowania“?: rezygnacja z logiki na rzecz bezpośredniego, artystycznego = działającego formą i niezwykłemi zestawieniami słów, wypowiedzenia. Intuicja (ta, o której plotą baby i umysłowe leniuchy) zawsze jest upadkiem, w stosunku do sensu. Ale poza pewnemi, ograniczonemi co do ilości sprzecznościami, sens w znaczeniu pozytywnem jest bezsilny — trzeba bredzić, aby wyrazić bezpośrednio metafizyczną dziwność bytu i jej pochodne. Poza nią i sprzecznemi uczuciami niema rzeczy, które mogłyby pretendować do „intuicyjnych“ (w powyższem znaczeniu) ujęć. Durnie mówią wtedy o „niezrozumialstwie“. Tak mawiał ten wieczny Sturfan Abnol. A potem pienił się na tę „bandę pasożytów zamierającej sztuki“, jak nazywał krytyków całego świata: „...to stado tchórzliwych impotentów, bojących się walki ze mną w obawie kompromitacji i mego wywyższenia, operujące przekręconą myślą, fałszem, lub udaną nawet czasem głupotą, aby mnie zwyciężyć w mózgach skretyniałej publiczności...“ i t. d. i t. d. Genezypa nudziły te zwierzenia. Dawniej może byłby się zapalił i chciał zostać „prawdziwym krytykiem“ tak samo jak stangretem czy maszynistą. Dziś miał w zadku swego „Eufanazego“ całą literaturę, podobnie jak Kocmołuchowicz w zadku „Siwka“ nieomal że świat cały, z wyjątkiem... Ale o tem później. (Naiwne zaciekawianie). Co to kogo może obchodzić w czasach, gdzie wszystko się wali i na żywo przewala de lond en comble. Może to i było czemś realnem kiedyś: ten cały niby związek literatury z życiem i wpływ jej na to życie właśnie. Ale teraz kultura o ile jest wogóle, fabrykuje się w innej kondygnacji wartości, świadomie czysto społeczno–ekonomicznych. Może nie jest już kulturą w dawnem, spenglerowskiem znaczeniu, nie opiera się na mitach, choćby się tu stu Sorelów nawet zagadało na śmierć. Ta manja nie widzenia kardynalnych różnic w czasie to też jeden z atrybutów typowego „spłyciarza“.
„Wszystko jest to samo, dusza ludzka jest niezmienna, wszystko było i będzie, są tylko oscylacje“ — ględzą psie–krwie, zamazując istotne przepaście, tropiąc problemy w celu zniszczenia ich gdzie mogą. A w sferze pojęć absolutnych i koniecznych są psychologistami, empirystami i wogóle „względnisiami“. Och, wytruć to plemię! Ale mniejsza z tem. Trudno: słowo przestało być twórcze: wlecze się za życiem społecznem, jak tabor za zwycięskiem wojskiem. Przeżuwa zaledwie materjał, ale nie stwarza nowego. Pewnie nietylko dlatego, że ilość słów jest ograniczona, a nowych pojęć zasadniczych przybywać nie może, ale z powodu wygaśnięcia głębszych źródeł twórczości: zasychania i więdnięcia samej osobowości ludzkiej. Dawniej słowo było na froncie, a dziś? Co taki pół–artystyczny (bo już nawet nie pełny artysta słowa dawnych czasów — ci — wymarli) bałwan Sturfan Abnol, wie o istocie takiego Kocmołuchowicza? Nie może już chwycić rozpiętości jego fali na swój sparszywiały transformator. Życie wyprzedziło sztukę pod względem jej materjału, nie mogą nastarczyć już temu napięciu nawet sami główniarze z ich zdewergondowaną psychiką — chyba jeszcze w muzyce, bo tam jest tylko rzeczywistość uczuć, a nie świata, a sztuka, w chwili formalnego wyprzedzenia życia, o parę dziesiątków lat wstecz, wyczerpała wszystkie formy do dna. On jeden, Zypcio, może coś rozumiał, jako stojący na samej grani, czy na spęknięciu — jak kto chce — w punkcie przecięcia sprzecznych sił przeszłości i przyszłości, Zypcio i może paru takich samych rozdwojeńców. A zresztą całe życie społeczne poza świadomością rozdwojenia w takich mózgach jest, gdyby je tak dokładnie zanalizować, tak wstrętne i bezidejowe jak te literacko–artystyczne „stosuneczki“, zionące bezmyślnem mizeractwem walk cienko–osobistych, bezsilnych pseudo–ambicyjek. Tak przedstawiał to czasem Sturfan Abnol, twierdząc, że literatura to skondensowane życie — ale napewno tak nie było — przynajmniej w tych strasznych czasach. Może jeden tylko Kocmołuchowicz maskował ostateczną nędzę wszystkiego, tę, w którą nie śmieli spojrzeć najlepsi z minionych epok. A czemże to było poza niezdolnością do pracy, niechlujstwem myśli, brakiem poczucia czasu (tego zegarkowego), jak nie pewnem historycznem zapóźnieniem, brakiem tresury wieków i niezdolnością przystosowania. „To, to ono jest“: co w indywiduach daje czasem nowe wartości, u narodów staje się głupotą i mizerją — narodowa odwaga na mały dystans — tchórzostwo na wielki. Ale w takim razie (jakim?) jaki czort dawał temu tytanowi kwatermistrzowstwa („zakwateruje on po mistrzowsku cały ten swój naród w jakiejś chińskiej czerezwyczajce“ — mówiły skeptyki), tę siłę, aby mógł on być takim ogólnym samoparawanem dla wszystkich, czy raczej taką wewnętrzną maską całego narodu? Jak w nim odbijała się ta ohyda, jak w nim to wszystko wyglądało!? Nie wiedział tego nikt i co najstraszniejsze, on sam — tylko za cenę tej nieświadomości był tem, czem był — wielkim żołądkiem, w którym trawił się i dotrawić się nie mógł cały naród — zgaga tej niestrawności, to była jego prywatna świadomość. Wrogowie jego nawet czuli, że istnieją przez to tylko, że są jego wrogami — czysto negatywnie szwendali się po tej ziemi. Na tem polegała jego Nietykalność i na Tajemnicy. Tą tajemnicą i pieniędzmi Zachodu żyło wszystko. Cienka była to warstewka, oj cienka! Gięła się już czasem miejscami, ale nie pękała. I na nią to wpełzała powoli nowa wiara Dżewaniego, za którym piętrzył się jak wieża z żelaznej mgły, tajemniczy do niewymierzalnej potęgi, nikomu nieznany Murti Bing, na dalekiej malajskiej wysepce. A tu pod nogami wstręt, wstręt, wstręt — niech przyjdzie zniszczenie, byle piękne — bo w tej idealnie zorganizowanej pracy, zaczynały już śmierdzieć jakąś metalową zgnilizną nawet szczero–złote serca i stalowe umysły. Tak, tak — jeden Kocmołuchowicz — w nim była do tego jeszcze głupia młodość i wyzywająca niebezpieczeństwo siła, ale nie ta głupia dawna, albo ta krótkotrwała tak zwana dancingowo–sportowa, nie siła i młodość mądrych bydląt z przedhistorycznych epok, takich bydląt paleontologicznych, jakich dziś niema, (bo dziś marne, biedne człowieczysko splugawiło nawet dzikiego zwierza swoją marną o nim świadomością) tylko perwersyjna, powstała jakby z wywróconej podszewką na wierzch starości i słabości — na złość wszystkim. [„Zbrudził człowiek świat, narobił świństwa pod siebie i w tem siedzi — za kark go jak szczeniaka, w mordę i rzucić potem na nowo na tło wszechświatowej przestrzeni“ — to była jedyna „astronomiczna“, jak ją nazywał, filozofja Kwatermistrza — na Drodze Mlecznej kończyły się dla niego te problemy — czytał tylko „Zwei neue Welten“, Fournier d’ Albe’a, jako najwyższy już intelektualny luksus i pękał sobie z tego ze śmiechu. Zhypostazowana Przestrzeń była jego jedynym fetyszem — niebóstwem. — Czas miał w zadzie „Siwka“. Ten zad biednego (skończył bardzo tragicznie) „Siwka“ była to zaiste przedziwna rupieciarnia. Tam to znajdował się też obraz drugiego Kocmołuchowicza na elektronie w materji niższej jako na planecie (i to w jego własnym brzuchu), podczas gdy wszystko razem z Drogą Mleczną było w brzuchu trzeciego Kocmołuchowicza w materji rzędu wyższego. Jeden Kocmołuchowicz na świecie całym — — już nie śmiano go nazywać polskim Gutierezem de Estradą — on był jedynym autentycznym unikatem].
A Zypcio myślał, pijąc na umór ze Sturfanem: „...Cóż to za rozkosz piekielna mieć Wodza: móc komuś zawierzyć ponad wszystko i ponad siebie samego! Ach — nieszczęsne te epoki, grupy i ci ludzie, którzy tego nie mieli! Jak już nie można wierzyć sobie samemu, ani swemu narodowi, ani jakiejś idei społecznej, niechże zostanie choć wiara w takiego szaleńca, który w to wszystko wierzy“. Nie być sobą, być w kimś, w NIM — być atomem jego potęgi, włókienkiem jego przedłużonych mięśni — a na dnie tego podłe uczucie: zrzucić odpowiedzialność za siebie — tak myśleli też wrogowie Kwatermistrza: musieli być takimi, mając takiego wroga i w ten sposób pozbywali się ciężaru własnych czynów wobec historji.
[A w salonowym wagonie kocmyrzowskiego ekspresu, samotny w swym przedziale Kocmołuchowicz, myślał. („Jak ty myślisz o tem wszystkiem“ — pytała go często jego żona. On się tylko uśmiechał na to po bestjalsku, muskając straszną swą łapą zbrodniarza jedwabistą czerń swych wąsów, a potem... Były to chwile największego jej dla niego uwielbienia. Rzecz dziwna: były coraz częstsze, ale coraz bardziej krótkotrwałe. Wtedy tylko jej pożądał — mógł sobie na to pozwolić, aby być wobec niej sobą, to jest masochistą...) A więc myślał w przybliżeniu tak = »obraz granicy państwa: słupki w Zdołbunowie, Żmerynce, Rohatyńcach, na Psiorach, w Kropiwnicy... Tak — tylko brakuje jeszcze kaszubskich słów w naszym języku. To fatalne«. (Etnograficzna, aktualna Polska zdała mu się czemś małem, jak piąstka dziecka, może jego córeczki, jedynej Ileanki. On trzymał to w swojej garści. Spojrzał na swoją piękną męską, włochatą, zbrodniczą [tak mówiły kabalarki] rękę i zadrżał. Widział obcą łapę, która nie wie co myśli). »Obraz chińczyków — znał te toczone z kości gęby i ukośność draniowatą oczu, znał z Rosji — sam, gdy rękami skosił sobie oczy przed lustrem, czuł się potwornym wprost draniem, czuł obcą psychikę w sobie, całkiem kogoś innego, kogoś, którego znał z widzenia, nie osobiście. A może był to on, który kiedyś się objawi“. Niema czasu na takie myśli — to nie wchodzi w sztubacką nieomal grę, którą prowadzi z nieznanym przeciwnikiem. Jakże mógł wiedzieć co mu jest przeciwne, nie wiedząc kim był i jest sam. Kim będzie? Ha — niech inni to rozplączą potem. Po czem? Zimny pot na dolnych powiekach. Życie jest jedno. On jest tym jedynym „polaczyszką“ prawdziwym na całym globie. Niska marka Polski jako narodu, ale znowu jedyność tego zjawiska... I on, prawie tak, jak król Hyrkanji, Edyp IV-ty — tylko nieskończenie wyżej, choć bez korony, bo tamten au fond des fonds jest błaznem. Chociaż...? Straszliwa wątpliwość wybłysła ze „szklannych szkopułów“, zaplątanych w podmorskie algi znanych słów. Nowych brakło mu — tak lepiej. Gdyby na pewne rzeczy znalazł słowa, to rzeczy te ożyłyby, rzuciły się nań i zjadły. On płynął dalej jak rekin w bezrybnym oceanie, skazany na śmierć głodową. Nonsens — wizje prysnęły — był znowu sobą. Skondensował się w punkt. I to, że nikt nie wie tej jego ostatniej myśli... Strach potworny, jak w tych chwilach z NIĄ... Nie z żoną. I w tem cały urok, że jeszcze można się czegoś bać i że to się ma w sobie, a nie poza sobą. Taki strach nie upadla. Och — tego, tej myśli nie wygadać histerycznie, samemu zapomnieć. Ściśnięcie wszystkich mięśni w jedną kulę żelazną z mózgiem — już niema nic. Skok w inny wymiar. I ten „biedny“ Kocmołuchowicz, mimo piekielnych bohaterstw krucjatowych w Bolszewji, do niedawna nieprzyjmowany przez bardziej arystokratycznych członków Syndykatu, ten, który porwał sobie tę kochaną zresztą hrabiankę — teraz rodzina jej chciała się z nim pogodzić — on nie chciał, uśmiechnął się gorzko, choć z prawdziwą pogardą — to rzadka rzecz w takich kombinacjach. Wolałby jednak, aby tak nie było. Wolałby jednak być jakimś choćby parszywym, nędznym hrabią. Zapatrzył się na chwilę w wyobraźni w przepiękną, natchnioną twarz młodego Oleśnickiego, rzymskiego księcia od XVI–go wieku i zadrżał z dziwnej nienawiści, połączonej z nieprzyjemnie piekącą zazdrością. Czyż nienasycenie jego w tym kierunku nie jest motorem połowy jego działań? Tak, oczywiście: parszywym hrabią być, parszywym w swem hrabiostwie, byłoby lepiej. Ale siebie, jako takiego, nie oddałby nawet za króla czy cesarza. Chyba może jakie 5 tysięcy lat wstecz? Wtedy nawet z przyjemnością. Cóż — dziś trzeba być tylko Kocmołuchowiczem. I nagle poczuł nonsens metafizyczny, wyrosły z przemian życiowych człowieka, choćby od podoficera do generała, polegający na gadaniu, że ten mógłby być tym, a ten znów tamtym. Tylko tem właśnie, a nie innem może być to dane Istnienie Poszczególne raz na całą wieczność — tylko to może o sobie powiedzieć „ja“ — nie „ja“ jako abstrakcja przelatująca z ciała na ciało jak motyl z kwiatka na kwiatek, tylko to jedno, stanowiące z tem ciałem absolutną jedność. Poczuł nieszczęsny Kocmołuch swoją własną „ponad–astronomiczną“ konieczność. Jak mgnienie przeszła chwila metafizycznego zdumienia nad sobą i światem. Był znowu Kwatermistrzem, stąd dotąd — małym w swej wielkości, jak przed chwilą wielkim był w małości. Nie było czasu na takie bzdury. Zadławiła go pogarda dla siebie samego tak wielka, jak dla obcego człowieka i to go ocuciło, ocaliło przed samym sobą. Gdyby raz się był na siebie porządnie rzucił, toby go nic już z własnych szponów nie wyrwało. Bechmetjew inaczejby to określił. Mógł Kwatermistrz zgnieść siebie w tej chwili jak stonogę, a wzleciał ponad siebie, jak orzeł ponad śmierdzące bagnisko. Zduszona wątpliwość wylała się poza brzegi duszy, dusza nią ociekała po wierzchu. I zaraz: »cały kraj jak mapa i ta piekielna, męcząca, absolutna niewiadomość celu. Za małe to wszystko, za małe — cały świat zadusićby w uścisku, przetworzyć i przepotworzyć i odrzucić omdlały z rozkoszy (że to on niby właśnie go ściskał) jak Tę... Stop. Ha — żeby wiedzieli jak to on jest tajemniczy sam dla siebie, toby się dopiero śmiali. Chociaż teraz, gdzieś popodświadomie może, gdyby się tak zacząć uczciwie grzebać, to możnaby się może domyślić. Już „szybował“ nad swoją“ bezdenną dziurą prywatną“ („prewetną“, jak mówił jakiś chłop, bardzo inteligentny zresztą — czyż jest okropniejsze słowo?) Nie patrzeć tam w tę otchłań. („prawdziwą do pioruna, nie jakąś głupią poetycką jakiegoś żydka czy mistyka w kawiarni“ — własne słowa Jego Jedyności) — tam obłęd, a może przedtem jeszcze śmierć na przytomno z własnej ręki — z nienasycenia. Czegóż on jeszcze chciał, ten uosobiony maksymalny potencjał osobowości? Aktualnej Nieskończoności w życiu — a to się niestety nie zdarza. Praca, praca, praca — to jedynie ratuje. Nie dać się zatruć złogami niezużytych sił. A Bechmetjew znowu radził trochę odpocząć. „Tyle życia, co się człowiek zużyje i przemęczy do upadłego“ — odpowiadał mu na to wesoło, zabójczy dla wykonawców swej woli jak Napoleon, Kwatermistrz. Słynny strażnik dusz na krawędziach przepaści potępienia za życia i opiekun już potępionych mawiał o nim: „Erazm Wojciechowicz nie imiejet daże wremieni cztob s umà sojti. No eto dołżno byt’ konczitsa kakimnibud’ wzrywom“. Jedno było pewne: ani naród, ani społeczeństwo nie obchodziły go jako takie: to jest zbiorowiska czujących istot, nie obchodziło go wcale. Nie miał rezonansu dla masowych stanów psychicznych. „Od środka“ odczuwał parę osób: l) córkę, 2) żonę, 3) „tę małpę“ (jak mówiła generałowa o NIEJ), no i 4) suczkę „Bobcię“. Reszta to były cyfry. Ale widział tę „resztę“ ludzi jak nikt, na zimno rozłożonych, jak na sekcji: od najbliższych wielbicieli, aż do ostatniego żołnierza, którego zawsze za najczulszy pępek uchwycić umiał. I prędzejby się rozleciał na drobne kawałki, niżby mógł sam się co do tego zanalizować czy miał jakie narodowe uczucia, czy społeczne instynkty. Przeznaczenie zwaliło go na szczyt tej piramidy i musiał wytrwać tam do końca. Ale temu przeznaczeniu godnie też pomagał. I teraz zawarzyć w tem wszystkiem kaszy i potem jeszcze raz w tej kaszy sobą maksymalnie zaważyć i być zauważonym wreszcie przez cały świat — ale nie tak, jak teraz. Nie wystarczało mu, że jakieś tam zagwazdrane zagraniczne piśmidełka ledwo czasem coś o nim skrobną. (Wogóle milczano o nas wtedy publicznie, zużywając tajnie jako bufor — „butaforski bufor zbutwiałego, nabufionego a butnego i głupiego jak but bufoństwa“ — jak mówił on sam. Coś tam było jeszcze o bufecie — że niby Rosja i Polska to bufet z zakąskami dla mongołów, przed pożarciem całego świata. Lubił takie wyrazy w wolnych chwilach „Wielki Kocmołuch“.) Tak — to jedyna jeszcze forma twórczości dzisiaj: potrafić według własnej woli i fantazji zakręcić porządnie, kłębowiskiem ludzkiem (choćby taką Polską), naruszyć zacieśniającą się, jak obręcz na szyi organizację mas i układ ciśnień zewnętrznych. Ale był to raczej nowotwór intelektualny — bo we krwi nie miał kwatermistrz władztwa — tego pierwotnego, rozlanego po całem ciele. Siedziało to w jakimś przerośniętym mózgowym gruczole — osobno gdzieś tkwiło, ale zato mocno.« »Znowu plan — ta prawdziwa jego koncepcja: plan wielkiej bitwy z chińczykami, polegający na takiej konfiguracji frontu, któraby z początkiem boju zmusiła przeciwnika do takiej a nie innej „pieregrupirowki“ (ulubione wyrażenie Wodza), przyczem sztab chiński miał być nawet o pewnych rzeczach programowo prawdziwie i wiarogodnie poinformowany. W istocie kwatermistrz był urodzonym kondotjerem — tu leżało jądro rzeczy, — a przy tem strategiem–artystą. To była istotna twórczość, którą on jako „mąż stanu“ lekceważył. Działalność społeczna stanowiła tylko do dla wielkich koncepcji bojowych — ale w świadomości swej uważał się za wielkiego proroka całej ludzkości, proroka bez idei. A może było coś takiego tam w tej „prywatnej otchłani“ — ale o tem później. On sam nie wiedział co tam siedzi i wiedzieć w tej chwili nie chciał. Plan dojrzewał w szatańskiej wyobraźni Wielkiego Kocmołucha bez pomocy żadnych papierów — jedna goła, bez nijakich rysuneczków odręcznych mapa i pamięć, jak jedno kolosalne sztabowe biuro z miljonem szufladek i siecią elektrycznych przewodów, łączących system sygnałowych lamp. Centralny guzik tego potwornego aparatu lokalizował sobie prywatnie kwatermistrz między brwiami, trochę na lewo, gdzie miał pewien nieregularny guz — „guz macedoński“, jak go nazywał wobec NIEJ. Osobno zdawał się on sterczeć (subjektywnie oczywiście) zdala od chamskich pokładów duszy (od barów i od lędźwi stalowych też), które nie były do pogardzenia też — w pewnych chwilach stanowiły doskonałą rezerwę.« »Ha, ci strzelcy konni w Grudziądzu, to nie jest pewne. Wizytacja może popsuć, z powodu tego djabelskiego Wolframa — a sprzątnąć go niepodobna. A on przeziera — oczywiście zdaje mu się, ale to wystarczy. A to najgorsze, że on jest także „kawaleryjskim bogiem“. Nie ruszać — zresorbuje się samo, albo pęknie i....„czik“ — przyszczypnąć w odpowiednim momencie. Już tam Swędziagolski da sobie radę w razie wybuchu. Teraz nie można zawczasu „przyjąć miar“ zbyt surowych, a potem... Ha — K, I, i W — to trzy. Cyferblatowicz jest przekonany o tajnem zbliżeniu do Syndykatu — niedocenia jego siły. Niech będzie — tem go się później unieszkodliwi. Niech działa na własną rękę.« Poczuł pogardę dla wrogów, zmuszających go do niegodnych sztuczek. »Puścić go wolno, a przeważy tam gdzie trzeba. Boroeder — ta enigmatyczna twarz wschodnia to jedyna nieomal przeszkoda — prawie tak tajemniczy, jak on sam, tylko nie tak ogólnie interesujący. Lśniąca czarna broda, w której się kryją wszystkie jego zagadki. Nią się bestja maskuje — gdyby go tak związać i ogolić? Genjalny pomysł: straciłby połowę potęgi. I ta żółta ręka z pierścieniami o czerwonych, tanich półszlachetnych kamieniach (Spinele?) (też się wybrał!) gdy gładzi tę brodę, jak wiernego psa. I to imię: Jacek — konglomerat usystematyzowanych sprzeczności. „Ogolę drania“! — krzyknął głośno wódz. „Z tymi cywilami jest najgorzej. On ma kogoś blizko mnie. Ale który?“ Wpatrzył się w czerwony aksamit poduszki tak intensywnie, że mu aż pociemniało w oczach. Wypłynęła razem ze szczypiącemi łzami kamienno–poczciwa twarz Uhrynowicza...
Wódz był człowiekiem nie–bez–pie–cznym. Umiał zapatrzeć się w cel choć nieokreślony i nie patrzeć na boki. Boczne — realne przepaście tylko się migały wzdłuż lśniącego jego toru — jak tarcza złota na wschodzie widniała straszliwa bitwa i pewne zwycięstwo — — — A potem? „Ha — Kołdryk (Dyament) = poduszka: wyrżnę — wydmie się na nowo. Ha — nie warto gnieść. Lepiej powoli wypuszczać z niego dech, dając mu zbyt odpowiedzialne zadania. Najlepiej zniszczy go w ten sposób jego bezsenność.“ „Ha — znowu otchłań. Zamroczył się wklęsły jej horyzont i na tle skłębionych „pytyjskich“ dymów Niewiadomego, zamajaczył budujący się dom na Żoliborzu i wizja spokojnej, nasyconej po gardło czynami, starości. Wyrżnął Wódz duchowym kułakiem przez łeb ten kuszący spokojną marnością obrazek i przeciął go jeszcze dla pewności na dwoje olbrzymim, rycerskim, bardziej już realnym koncerzem, którego prototyp nosili może jego przodkowie–pachołkowie, za wielkimi panami dawnych wieków. Psychicznie zatarł ręce z zadowolenia, że jest finansowo czysty — to nie była etyka: to był tylko sport, ale lepszy jeszcze od konia. Ach, ten jego koń, ten koń: „Hindoo“ — „Siwkiem“ zwany, arab gdzieś aż z nad Zatoki Perskiej. Razem z nim powinni się nazywać „Bucentaurem“, gdyby to całkiem czego innego nie oznaczało. Poczuł go na chwilę pod sobą, potem żonę, potem jeszcze kogoś — ha, to najstraszniejsze (o tem później) = le problème de détentes, das Entspannungsproblem. I znowu liczby i kolory pułków i twarze oficerów, tych niewierzących mu, tych, których trzeba sprowokować teraz na tę pseudo–konserwatywną, prewentywną, prezerwatywną, prewetową pseudo–rewolucję, która będzie w istocie dla niego, bo przecież mówią w „dołach“, że się z „hrabiami“ zwąchał i trzeba to odwrócić, póki Niehyd–Ochluj nie wyciągnie z tego swych flakowatych konsekwencji. Zakotłuje się to jego wstydliwe nazwisko na wszystkich pyskach, a w każdym z nich w innem znaczeniu i wychynie z tego prawda, jemu tylko wiadoma teraz, a potem wszystkim. „Mimo braku świadomych uczuć w tym kierunku jestem emanacją tłumu, a oni, ci durnie, widzą we mnie niebezpiecznego indywidualistę“ — (Ci durnie to byli: Cyferblatowicz, Kołdryk i Boroeder — M. S. W.; M. S. Z.; i Finanse — najtęższe łby w kraju, ludzie bezwątpienia inteligentniejsi od niego, a mimo to durnie — w tem też była mała tajemnica: piekielna wprost intuicja (ale ta zwykła, nie bergsonowska) kwatermistrza derutowała najmorowszych spryciarzy. Jeden go niepokoił: Dżewani — z tym miał się rozprawić za powrotem z objazdu.)« Wszedł Oleśnicki z jakimś głupim meldunkiem i został zaproszony do pozostania w coupé wodza. — Zasnął natychmiast wyżyłowany doszczętnie. Kwatermistrz wpatrzył się w jego efebowatą twarz z rozchylonemi panieńskiemi ustami i zaraz zaczął się wyobraźniowy kołowrót pysków na tle tej cudownej maski „śpiącego hermafrodyty“ — pysków i odgadniętych „psych“ — raczej psychoz. »A on sam?« — Nie myślmy o tem... Obłęd sterczał z każdej prawie wybitnej twarzy tego strasznego zaczarowanego kraju, jak kość ze złamanego członka, świadcząca o jego bezsile. Maski wrosłe w pyski zdawały się tworzyć, czy symbolizować tylko, nową, nieznaną, nieprzeczuwaną, niedającą się przewidzieć, zbiorową duszę — raczej jakieś kolosalne „bydlisko“. Mordy i mordy — i on, sam, bez jednej choćby mordy bratniej, na równym z nim poziomie, (pod sobą miał ich całe stosy, piramidy, ale na równi ni gugu). Chyba te maseczki rodzinne (rwące wnętrzności w wolnych chwilach–sekundach, żalem, bezgraniczną czułością i piekielnym smrodem zaprzepaszczonego w nieskończonych możliwościach życia — (bo i takie rzeczy były — a jakże) i takież pseudo — i te i tamte miały wyższość uczuć nad nim, uczuć, których odpłacić nie umiał, a był uczciwy jak Robespierre — (co za męka!) — żona, córeczka i nawet ONA, ona też mimo wszystkich tych strasznych rzeczy... I Bobcia... Ale o tem później. I na tem tle najbliższem on, straszny samotnik w imię niezbadanej idei, wtem samotnictwie i podświadomem, ale już na samej granicy, nabieraniu i kpiarstwie ze wszystkich, ale to absolutnie ze wszystkich — przynajmniej w kraju — znajdujący najistotniejszą radość swego życia, beztroskę i dziki artystyczny urok każdej chwili, nawet klęskawej — mało takich chwil zresztą było: atak na kawalerję Bezobrazowa pod Konotopem, zamach tego durnia Parszywienki, manjaka, który chciał go „stayloryzować“ i — trochę przydługi moment obecnego czekania — to najgorsze. Wzdrygnął się i wpatrzył znowu w Oleśnickiego, który spał jak anioł, ale zlekka chapał. „Książę, a chrapie jednak“ — pomyślał Wódz. Takie myśli były mu odpoczynkiem. „Ale czy ja nie jestem czasem zwykły anarchista, przygotowujący wybuch bałaganu na wielką skalę? Ten wstręt do organizacji, który muszę pokonać, organizując to bydło? Ech — co tam moja skala — Chiny — to jest coś. Tyle mego, że mogę się z tem zmierzyć. A pluskwa rozdusza na kirasjerskim (koniecznie) butem też się z nim w pewien sposób „mierzy“, a przecież po zwycięskiej bitwie i tak ulec musimy. I co wtedy? Znowu przyszło to fatalne poczucie własnej małości, — najbardziej paraliżująca wszelki czyn wątpliwość. Przeraził się, bo mu się zdawało, że Oleśnicki posłyszał tę myśl, udając dalej chrapanie. Nie wiedział już teraz, czy czasem przypadkiem nie powiedział tego głośno. Spało przeklęte „bubjo“ — czuł się wobec niego Kwatermistrz jak Judym wobec Karbowskiego w „Ludziach Bezdomnych“ Żeromskiego — na to nie było rady. Kiedyż zniknie z tej ziemi ta przeklęta, nieprzezwyciężalna niczem „transcendententalna“ arystokracja. I to on, wobec którego tamten płaszczył się jak sama „Bobcia“. Tu był kres upadkowych myśli. Zamknął się ich beznadziejny krąg. Nie — jeszcze jedno najstraszniejsze: ktoś odszczekał w nim jak bezdomny pies, odczekanił, wystukał jak na maszynie takie zdanie: „Czy jestem zmienną niezależną, czy też tylko dość stosunkowo prostą funkcją: a) potwornej koncepcji chińskiej = wessania białej rasy b) komunistyczno–faszystowskich sprzeczności Zachodu“. Hu — źle. Szlus.« Znowu mapy, pułki, t. zw. „realna praca“ i zupełna beztroska. Rzadko pozwalał sobie na takie rzeczy. Ha — jeszcze po Kocmyrzowie, o 2–giej, najpóźniejszej godzinie nocy, będzie ONA — wygładzi się wszystko. Dreszcz potwornej rozkoszy jak szpada przeniknął go od móżdżku do kości ogonowej i zasnął Wódz po napoleońsku na dziesięć minut jak kamień — on, mimo całej swej barwności, szary, przydrożny, zapylony kamień na kończących się szlakach zamierającej ludzkości.]
Gdyby Genezyp mógł „widzieć“ te myśli, byłoby to dla niego katastrofą, ruiną moralną. Musiał szukać oparcia w kimś. Sam był za słaby, aby udźwignąć swoją własną komplikację — „karkasa“ nie wytrzymywała nieregularnych szarpań się zbyt mocnego i nieskorygowanego motoru. Gdyby nie Kocmołuchowicz, który nastrzyknął go swoim „jadem życia“, czemże byłby wobec potęg takich jak księżna, Syndykat, matka, a nawet Michalski. To już się okazało. Teraz dopiero pojął co zawdzięczał Wodzowi. „Cóż mi dał ojciec? Dał mi przypadkiem życie — ty wracasz mi wiarę w istnienie wierzchołków duchowych“ — przypomniało mu się powiedzenie Jana Cymischesa do Nikefora w „Bazylissie“ Micińskiego, Była w tem przesada, bo dotąd ojciec właśnie pchał go swą wolą, nawet z za grobu. Teraz dopiero oddał go w ręce dalekiego za życia przyjaciela. Nie przeczuwał Zypcio co go czeka — że to co widzi obecnie to ostatnie odbłyski normalnego życia: matki zapatrzonej w Michalskiego, potrawki cielęcej z beszamelem, dorożki i dżdżystego wieczoru — (już kiedy wracał ze szkoły nadciągnęły ciężkie chmurzyska od Zachodu.) Już nigdy nie miał używać przedmiotów świata tego w ich zwykłych związkach i stosunkach i, co najgorsze, zachować miał świadomość różności obecnego otoczenia w stosunku do dawnego układu. Gdyby miał czas zamęczyłby się tem na śmierć przedwcześnie.
Pierwsza wiosenna burza przewalała się nad miastem, gdy jechali we troje dryndą w kierunku Chaizowego Przedmieścia, gdzie rozpanaszał się kwintofronowy „Przybytek Szatana“. Tak przynajmniej nazywali tę budę członkowie Syndykatu Zbawienia. [Jednocześnie, przy dźwiękach hymnu Karola Szymanowskiego „Boże, zbaw Ojczyznę“, Kocmołuchowicz wjeżdżał na Kocmyrzowski dworzec, beztroski jak pies spuszczony z łańcucha.] Gdzieś z pól dalekich za miastem przywiewał wiatr wiosenny zapach „ziem ojczystych“, znienawidzonych i trawy świeżej, pijącej łaknącemi listeczkami gaz węglowy. Rozkoszna wewnętrzna niechlujność zalała Genezypa aż po najdalsze krańce ducha. Pławił się w bagnie fałszywej zgody ze sobą samym. Całował cudownie piękną rękę matki, obnażając ją bezwstydnie z rękawiczki i (niewiadomo poco) pocałował w czoło zdumionego Michalskiego, który zgnieciony absolutnem szczęściem przeważnie milczał. (Bał się przy swojej „hrabinie“ — tak ją, ku jej zgorszeniu nazywał — palnąć coś niestosownego. W łóżku co innego — tam, mając wszystkie atuty w ręku, dużo pewniejszym był siebie.)
Ostatni raz... O, gdyby można o tem wiedzieć w takich razach... Bezecne szczęście rozpierało wnętrzności Zypcia. Wstrętny pasożyt „złogów sił“ Wodza, poił się cudzą wartością najwyższą: poczuciem sensu Istnienia. Ogólna harmonja Bytu zdawała się nie mieścić w sobie — świat pękał od doskonałości. W takich chwilach, lub równie natężonych momentach rozpaczy, stwarzają ludzie zwykli zaświaty, jako ujście dla nieznośnego ciśnienia ujemnej, lub dodatniej, doskonałości.
Powitały ich, u wejścia już, zwykłe mechaniczne, fotomontażowe, wyrzygane z przekwaśniałej nawskroś pustki twórczej, purystyczno–infantylistyczno–sowiecko–staropikaso-we, piurblagistyczne nieomal „biezobrazja“ i lampjony w kształcie wyłażących wszystkiemi bokami skajskraperów i zamaskowanych (czarnemi maskami) fantastycznie zdeformowanych części ciała. To ostatnie, to była nowość. Pierwszy raz widział Zypcio podobne świństwa i zamarł ze zgrozy. Znał to z reprodukcji w dawnych historjach sztuki, ale nie wiedział, że może to być aż tak wstrętne w swej beznadziejnej degeneracji. A jednak było w tem coś = rozpaczliwa blaga, doprowadzona do ekshibicjonistycznego bezwstydu. „Biedna Liljan, nieszczęsna prostytuteczka najukochańsza! Jakże okropnie żyć musimy — ja: pseudo–oficer (bo przecież we krwi tego nie mam?) — ona: taka pseudo–artystyczna duchowa kurewka.“ Szczęście zgasło: sterczał nagi, wśród zimnego, błotnistego deszczu, za jakiemiś rozwalonemi budami z zapachem pralni i kapusty, w których miał życia dokonać. Przypomniała mu się rosyjska piosenka, którą znał ze szkoły, z refrenem, kończącym się na słowach: „oficerow i bladièj“...
I tu naraz świat faktycznie pękł. Coś nie coś słyszał Genezyp o słynnej Persy Zwierżontkowskoj od Liljan i Sturfana. Ale to, co zobaczył przeszło pojęcie o wszelkich wyśnionych, najbardziej wybzdyczonych, wyindyczonych wymiarach — „and she has got him in his negative phase“.
Trafiła na „dolinkę“ — przepadło. Na chwilę nawet Kocmołuchowicz zbladł na całej linji tylko co stworzonego wewnętrznego frontu. Ale siła tego przeżycia była funkcją układu wypadków dziennych, w których główną rolę odegrywał jednak świeżo wymarzony, wysmarzony Wódz.
Przed kurtynę stanowiącą bohomaz wyjący o pomstę do idei Czystej Formy, wyszło skromne, szaro ubrane, panienkowate stworzenie, lat może aż 25-ciu, może 6-ściu i głosem, który rozpływał się po wszystkich mięśniach zaułkach ciała, jak jakaś ciepła, lubieżno-dreszczykowata, dziwna oliwa nienasycenia, czy djabelski smar zmysłowości, rozluźniając wiązadła cielesne jak żar parafinę i wypiętrzając całą samczość samców w niedosiężną sferę warjackich pragnień, tym głosem powiedziała parę słów o mającem się odbyć przedstawieniu, przyczem wspomniała, że rolę Dzibdzi dublować będzie Liljana baronówna Kapen de Vahàz, występująca poraz-pierwszy. Powstał na sali nagły ryk żalu i tupot nóg zawiedzionych widzów.
Ujrzał Genezyp nad kostiumikiem szarym i dwiema (dobrze, że nie trzema) piekielnie zgrabnemi nóżkami (nie nogami) twarz dziecinną, niemal owczą, czy nawet baranią, a tak jednocześnie piękną i przejaśnioną łagodnością i słodyczą (ale nie mdłą) tak niesłychanie dostojnej marki, że trzewia zatrzęsły mu się od spodu, a serce połknęło siebie w nagłym kurczu. A oczy, wielkie jak koła młyńskie i chłonne jak jakieś gąby olbrzymie, zastygły nasycone po brzegi widokiem niezwykłym, w zachwycie, unicestwiającym byt osobowy, zżarłszy w jedno mgnienie tę owczą twarzyczkę, zabrały ją sobie, niezależnie od mózgu, na wieczną własność. Ale to było jeszcze wrażenie powierzchowne, jednostronne. Aż wreszcie prysły jak dwie złote (koniecznie złote) tarcze, chroniące mózg przed bezpośrednim szturmem materjalnego obrazu w mięsiste jego, bolesne zwoje — one naprowadzały obraz ten potencjalnie nijaki w subtelnych drgnieniach przestrzeni, w mozaikę tajemniczych, niedocieczonych w swej istocie, barw. Wtedy spotkały się ich oczy i Zypcio poczuł, że ona (co za zwycięstwo! — zadygotał cały z płciowego bólu, ze złego szczęścia i tryumfu tak smutnego, że aż przeweselonego nawylot, czy jak tam) — poprostu go widziała. Przypomniał mu się, niewiadomo czemu, Jerzy z Podjebradu. Zapadł się pod siebie — raczej nie: poprostu zrobił całym sobą pod siebie — kwicząc ze sprzecznych uczuć. Rozrywały się kiszki i inne organa w spaźmie powolnym beznadziejnego żalu za całem istnieniem, nigdy nie wcielonem, nie przeżytem, którego nieskończoność wołała ze wszystkich stron naraz, biedne, „ogałuszone“, „opępione“, zdezorjentowane, wystrychnięte na dudka, istnieńko indywidualne.
Zypcio poczuł, że musi ją mieć, albo życie spotwornieje tu, w tej chwilce, do wymiarów zbrodniczych i to takiego natężenia, no że niby ja nie wiem, no że przypuśćmy śmierć w torturach: matki, Iriny, Liljany i innych (nie pomyślał tylko o Kocmołuchowiczu — a szkoda) będzie niczem w porównaniu do rozpacznych pustko–otchłani, które trzeba będzie zapełnić, aby przeżyć tę stratę niepowetowaną — o „wetowaniu“ mowy nawet być nie mogło wobec tego gatunku nieszczęścia, tego bydlakowatego, onanistycznego, sinego żalu, zmieszanego z wściekłością taką, (na myśl o wydarciu jej jemu naprzykład — a tu jeszcze jej nie miał), że choć gryźć ten oto pluszowy fotel. To nie była już kobieta — to całe życie rozdęło się potwornie w sekundę jedną spojrzenia w te oczy, aż do nieskończonych granic wszechświata, do sensu ostatecznego, dotąd nawet nieprzeczuwalnego — („gdzież są granice duszy“ — szeptał Zypcio w podziwie nad gutarperkowatością swojej własnej istoty). Rozciągało się to i rozciągało i za nic pęknąć nie mogło. I oto teraz miało klapnąć to wszystko znowu w błotko codzienności i pospolitego sensiku z minuty na minutę z godziny na godzinę (o męko!), z dnia na dzień (nie przelazę!) może z roku na rok (o niewytrzymanie twoje!). „To musi być samo dobro“ — (błysk tamtych oczu w bok i dalej słowa niepojęte, a zwykłe i zaraz straszne zwątpienie: może to samo zło najgorsze, o jakiem dotąd pojęcia nie miał (jak o wielu rzeczach zresztą w ich żywej realności), to zło o którem się tylko w gazetach czyta, ale się go naprawdę nie rozumie, to zło śmierdzące i bolące, na zimno okrutne i przeważnie śmiertelne, o którem nie wiedzą „szanowne ludzie“, tonący w ich wątpliwej wartości „respectability“.) A tak była ta twarz ponad wszystkiem, że nic z tych pojęć dobra i zła nawet powierzchownie się jej nie czepiało. I zaraz poczuł, że teraz dopiero całe dzieciństwo i matura i cały dziecinny również romans z księżną, to wszystko zapadło się w bezdenną jeszcze, ale dziurę (nie otchłań już) przeszłości — oczywiście Kocmołuchowicz przygotował grunt do obcięcia się epoki, ale sam epoką nie był — nie dochodził tak głęboko, jak płciowe świństwa. Życie ruszyło się od swych szczytów, jak lawina. Nieomal czuł Genezyp świst przepływającego czasu wewnątrz samego siebie. Naokoło działo się wszystko jak w zwolnionem tempie w kinie — to znaczy na razie tylko spóźnieni widzowie, zajmujący miejsca i to odejście jej z przed kurtyny, które było gorsze od wszelkich dotąd rozstań, zerwań i śmierci nawet.
Persy dawno przestała mówić — nie wiedział Genezyp co. Zobaczył tylko ostatnie podrygi ruchu ust, niebardzo czerwonych, lecz jakże piekielnie nieprzyzwoicie i jednocześnie szatańsko niewinnie wykrojonych. Każde wymówione słowo było pocałunkiem w zbrodniczym stopniu bezwstydnym i lubieżnym, a jednocześnie świętym, jak dotknięcie jakichś najświętszych relikwij. Na czem to polegało nie mógł nikt określić, nietylko biedny Genezyp. Podobno dwaj malarze jacyś ohydni w swej istocie, „oddali“ czy „uwiecznili“ to na płótnach i papierach, ale mówiono o nich, że zaonanizowali się na śmierć obaj. Ale nienawidził osoby tej jedynie Sturfan Ahnol. On też błąkał się już nad brzegiem tej przepaści, (teraz po przyjeździe do miasta), ale znalazłszy odrazu dość silny antydot w miłości swojej dla Liljany, odwrócił tamto nierozwinięte uczucie na niechęć i nieuznanie absolutne. Oboje mieli zresztą coś podobnie baraniego w twarzach — nawet zaczęto przebąkiwać, że są przyrodniem rodzeństwem. Może coś takiego i było, ale szybko stłumił Abnol tę wersję zręcznem i w porę wyczynionem mordobiciem, poczem „zasię“ otworzył rozmyślnie niecelny ogień po sali (działo się to w „Euforjalu“)i wystrzelał koło czterdziestu naboi. Puszczono go niebawem, bo udowodnił, że nawet po pijanemu strzelcem jest nie omylnym — odbyły się takie zabawne próby w więzieniu, ze współudziałem najlepszych szarfszicerów armji, korpusu oficerskiego artylerji, przedstawicieli kondekanalnego duchowieństwa i prasy. Trochę był Abnol zazdrosny o Liljan, z powodu jej koniecznego utarzania się w aktorskim sosie: melanżu psychofizycznego wypranych z uczciwości wszelkiej uczuciowych wycirusów obojga płci, wydzielin prześmierdłych gruczołów płciowych, szminki, pudru, wazeliny i codziennej restauracyjności, ale zbyt cenił jej zajęcie się sztuką (ale czy to była sztuka właśnie, to, co wyrabiał na swej „ostatniej barykadzie złego ducha“ Kwintofron?) aby nie miał przezwyciężyć przesądowych raczej fobji.
Zaczęło się przedstawienie — raczej potworna msza szaro–zielona (koloru suchotniczej flegmy) do nieznanego bóstwa ni to złego, ni dobrego, ale zato nieskończenie wszawego, w swej pozornej, oszukańczej antytezie wszelkiej pospolitości. Widział ten koszmar i słuchał jego „treści“, godnej natychmiastowego zasypania torfem, Genezyp, zabity w samem centrum swej człowieczej godności, zaklinowany beznadziejnie w sam kil dna ostatecznej rozpaczy. Realnie wypsnęło mu się wszystko, a jeszcze psnęły się dalej czy wypsniwały ostatnie rezerwy ludzkich pokładów, tych na czarną godzinę, „couches d’émergence“ — system alarmowy nie działał. Piersi zdawało się miał w strzępach, a głowę w tumanie krwawej nudy, niższe zaś części w warze łaskocącego bólu. Coś poprostu nieznośnego — na stłumienie tego nie wystarczałoby dziesięciu pastylek allonalu. Swędziało wprost wszystko moralnie (a nawet fizycznie) do niemożliwości, a podrapanie tego kompleksu bolało do zwierzęcego ryku włącznie. Są takie wysypki zdaje się, a jeśli niema jeszcze, to przyjdą. Dusza uciekła wreszcie z rozszarpanego ciała — nie chciała cierpieć. Ale ciało trzymało ją swemi najwstrętniejszemi, bo płciowemi, miękkiemi szponami i mackami i nie popuszczało w świat doskonałości: idealnego bytu pojęć i śmierci. Właściwie jedyną rzeczą do zrobienia była śmierć. Ale ciekawość tak paląca i piekąca (trzech–metrowa rozdziawiona gęba, wydająca szept, niosący na kilometry całe: „Co będzie? Co będzie?“) jak najbardziej nienasycona żądza, zasłoniła wszystko inne. Czuł „wypełnianie się losów“ w samych podziemiach Istnienia. „Czy to nie jest głupie, żeby z z tego erotyzmu takie wielki rzeczy robić?“ — mówił w nim jakiś głos niby–to–starszego–pana. „Czemu–to rozdwojenie procesu dzielenia się komórek ma być czemś tak strasznem i ważnem i nietylko i nie tylko w wymiarach samego problemu zachowania gatunku, tylko zupełnie jakby poza tem. Problem osobowości: oszukanie absolutnej samotności indywiduum we wszechświecie, tak samo jak zlanie się indywiduów w społeczeństwie“. Wytoczyły się myśli gołe, wypięte i nieprzyzwoite, w bezmiar niewiadomości męczącej, suchej, a wstydliwej. Zrobiło im się zimno i pochowały się. Przypomniał sobie Zypcio, że księżną miała być w loży Nr. 4 (koniecznie). Spytał z góry Sturfana Abnola gdzie to niby jest ten ich czwarty numer i spojrzał we wskazanym kierunku, jakoś dziwnie dumnie (szukając jej właśnie, po tylko co odbytem zmarmeladowaniu przez tamtą). Ujrzał kupę piór zbukieciałych (ta moda wróciła) między ceglastemi i malinowmi (nowość) frakami „panów“ — tych prawdziwych, to znaczy, bezecnie głupich, napuszonych mniemaniem o sobie, niedobrze wytresowanych, wyfraczonych bydląt. Był tam też Cylindrjon Piętalski, na czysto ogolony, w olbrzymich okularach o ciemnej oprawie. Ta twarz wżarła się w centr wzrokowy Genezypa jako symbol (niewiadomo czemu w tej chwili?) najstraszniejszej straszności. Dreszcz zgrozy i wstrętu, połączonych z zachwytem „osobawo obrazcà“, kiedy tamten ptasi profil odwrócił się zniewolony jego wzrokiem i wszechwiedzące turkusowe gałki oblały go swoim nieprzyzwoitym fluidem. Zaszczepiony w nim „bratni“ jad „bratał“ się ohydnie z „braterskiem“ spojrzeniem. To „rendez–vous“ trucizn, na nim, jak na trupie — o! — to nieprzyjemne. A jednak dobrze, że nauczył się miłości od tego pudła. Jest także takim bydlęcym „starszym panem“, który wszystko wie i umie. (Może nie pokazywać swojej umiejętności „tak odrazu“, ale się nie zawstydzi w–razie–czego.) Uczuł siłę zdobywczą i sprężył się — zaczaił się w sobie na tamtą, skrytą teraz w tajemniczem środowisku „kulis i zmysłów“ zjawę — księżna przestała dla niego istnieć zupełnie. — (no, to jest przesada — ale powiedzmy: prawie...) Nie wiedział: bydlątko głupie ile jej zawdzięcza, nie oceniał: kanalijka podła, jej uczuć wielkich, ostatnich (co on mógł o tem wiedzieć?) i właściwie zupełnie bezinteresownych — nic — rżnął na pysk przed siebie do tego baraniego profilku z za kulis — tam było jego przeznaczenie. „Ach, więc ona jest naprawdę tam gdzieś za sceną? Ten cud nie jest złudą?“ Teraz przekonał się, że nie wierzył dotąd w jej realną egzystencję. Uwierzył i doznał gwiaździstego, podpłciowego olśnienia. Połowa tamtej poprzedniej męki (no: ten tak zwany „wewnętrzny drab“; jad płciowy, demoniczny; cynizm w stosunku do własnych uczuć i tym podobne faramuchy) spadła z niego zaraz. Usta miał jeszcze zakryte maską, ale gały „bałuszyły się“ już „na nowe panny, na nowy świat“ — jak mówił podobno jakiś pan Emil, przechodząc pod oknem opuszczonej kucharki w niedzielę. Zakochał się „od pierwszego wejrzenia“, „coup de foudre“, „kudiefudriennoje razpalażenje ducha“ — takby powiedzieli „spłyciarze“ i możeby mieli nawet rację. Czasem faktycznie mają rację nawet „spłyciarze“–kanalje — trudno. Ale podobno znowu schizofrenicy w czasie narzeczeństwa dochodzą do najlepszych swych warjackich rezultatów. „Poprostu wogóle nic niewiadomo — polniejszyj bardak i untiergang“ — jak mówił pewien generał, podobny do foki. Ale zaraz nowa męka dźwignęła się ze śmierdzących czeluści wewnętrznych (zewnętrznie wyszorowany był i czysty jak aniołek) gorącego, głupiego, młodego ciała. Djabły paliły na gwałt w płciowych piecach, fabryki jadów szły. Sam Belzebub, chłop w średnim wieku jak dąb, zły jak sam szerszeń, brodaty po pępek na czarno, nagi przemuskulisty atleta, zimnem spojrzeniem czystego, krystalicznego, zielonawego, najokrutniejszego zła, badał manometr ciśnień najplugawszego z szalbierstw. Czynił to ze wstrętem — on, wielki twórca i buntownik — do takiej parszywej roboty zaprzęgli go za karę — tfy, „Kein Posten für mich hier“ — mówił z goryczą, myśląc o ziemi, uspołecznionej, zamarłej w szarej doskonałości. — „Faszyzm, czy bolszewizm — wsio rawnò — i tak mnie zjedzą“. Zaczęło się przedstawienie — nigdy, nigdy, nigdy... „Zabraknie ci słów i tylko wyć będziesz do wnętrza twego o litość“. Ale ci i możności wycia poskąpią katy wyrafinowane, piękne, szczęśliwe, rozłaskotane od rozkoszy do nieprzytomności — niby kto? Jakieś zabójcze hermafrodyty, gołe i gładkie jak hyperalabastry czy onyksy, jakieś nad–płciowe, kolosalne, beztroskie pół–bogi, jakieś tak zwane „mity wszechludzkie“, powcielane na poczekaniu, à la fourchette, (na ohydne pośmiewisko [czyje, do cholery?]) w płaskie bombonierki, wysmukłe sosjerki i etażerki, kręcone galopjerki, wykręcone trzęsawki z pianką bezzębnych starców i niemowląt i na tem on. KRÓL, Wielki Gnidon Flaczko, aktor, trzymający w swym plugawym, zakłamanym pysku gorące, śmierdzące flaki całej sali, pełnej świetnie ubranych, a au fond przynajmniej moralnie mocno nie–pachnących glist ludzkich. Huzia! Huzia! I nie to i nie to!! Spróbujmy opowiedzieć: nie było w tem żadnej Sztuki, tej przez Wielkie S. (niema innego określenia, chyba trzebaby napisać tomy całe.) Nie — Czysta Forma w teatrze nie istniała już dawno, zadeptana brudnemi nogami paserów zachodniego towaru i zwykłych poprostu idjotów, w rodzaju Mistrza Roderyka i jego pomocnika z przeciwnej partji: Dezyderego Fląderko. Obaj w grobie — Cześć! Cześć! Może i lepiej, że się tak stało, czcigodne guniafrasy! A więc ten teatr był zaprzeczeniem wszelkiego artyzmu: rzeczywistość stara, tłusta rozpustnica królowała w nim rozparta obrzydliwie, nieumyta, rozkraczona, śmierdząca surowem mięsem i śledziami, rokforem i krajową psychiczną bryndzą, landrynkami i taniusim „perfumem“, tak zwanym „kokotenduftem“. Zbombonizowanie potworności. A jednak, a jednak...? Nie można było się od tego oderwać. „Pozornie niby nic, a jednak zwisł jej cyc“ — tak śpiewały jakieś zakazane mordy gdzieś, w nieznanych osobiście Zypciowi, ogrodach bogini Asztoreth. Maksymalne, nieomal metafizyczne wyuzdanie, wywróconej jak rękawiczka rzeczywistości, ale bynajmniej nie w celach artystycznych — dla niej samej.
Na scenie było już kilka osób i zdawało się, że nic już okropniejszego być nie może, że przecież do djabła starego wszystko musi mieć pewne granice, a tu, naprzekór niemożliwości, z wejściem każdej nowej figury, potęgowało się to — przewalanie się kłębowiska Niewiadomego znowu, gdzieś aż w nieskończoność i to za każdym razem w sposób jakościowo różny od poprzedniego. Blaga? Sprobójcie sami. Nie możecie? Bóg z wami. Żal nam was... A szkoda!
Genezyp patrzył przed siebie, jak ktoś leżący na pochyłej płycie nad przepaścią i trzymał się czerwonego pluszu, jakby wymykającego się ostatniego chwytu w skale. Za chwilę mógł tam spaść, tam na scenę, raczej w odmienny, nawet kolineacyjnie niepodobny do tego, byt, gdzie temperatura życiowa przechodziła w najmniej istotnych przejawach po stokroć, po tysiąckroć, ciepłotę najdzikszych aktów wszelkiego rodzaju: płciowych, nadpłciowych (= megalosplanchicznych, cyklotymicznych) czysto „intencjonalnych“, oraz dziwność najrzadszych narkotycznych omamień i najwyuzdańszej dobrowolnej śmierci w sadystycznych torturach, zadawanych przez Nią, jakiegoś wyśnionego kobiecego hyperbelzebuba. A przytem „namacał“ (w analogji do banału) całej tej sprawy był dość nikły.
To była rzeczywistość, to, co się tam działo. A reszta (niby ten świat) stało się jakąś podłą imitacją nawet nie tamtego, tylko czegoś niegodnego istnienia wogóle, czegoś nie–do–przetrzymania w swej złowrogiej, niczem nienasyconej nudzie i pospolitości. Istnienie wogóle, nieprześwietlone głęboką metafizyką, jest czemś zasadniczo pospolitem, choćby je nawet wypełniały nadzwyczajności w wymiarach Londona, czy nawet, nawet Conan Doyle’a. Jakże tu żyć dalej „bywszy“ już raz w tamtym świecie? Nienasycony (ale nie metafizycznie tylko nonsensowo) Kwintofron stwarzał przez swój piekielny teatr, to samo nienasycenie u innych. Ceny miejsc były potworne i tolerowano tę budę w sferach rządowych (o których nikt nie wiedział jakie au fond są) bo jakiś referent M. S. W. [zdaje się, że Picton–Grzymałowicz] dowiódł w swym referacie właśnie, że dla ludzi o pewnym cenzusie finansowym ten właśnie teatr dobry jest z punktu widzenia militaryzacji kraju, bo pobudza w nich t. zw. „kawalerską fantazję“: tryń trawà morie po koliena. Tę manję bowiem posiadał zarówno kwatermistrz, jak i Syndykat Zbawienia. To, że pewnym bydlętom dobrze jest bez metafizyki nie dowodzi jej bezwartościowości. Wszystko zależy od skali wartościowań. Ale czyż mamy opierać się właśnie na standarcie bydlęcości? Najgorszy jest pół–nonsens życia osobistego i społecznego, najgorsza jest połowiczność wogóle, ta zasadnicza cecha naszej epoki. Albo absolutyzm, albo organizacja mrówcza, faszyzm, czy bolszewizm — wsio rawno; albo szał religijny, albo prześwietlony na wskróś intelekt; albo Wielka Sztuka, albo nic, ale nie tandetny pseudo–artystyczny „produkt“, ale nie ten szary sos we wszystkiem, upstrzony jak „maggim“ paskudną esencją demokratycznego kłamstwa. Brrrr... Teatr Kwintofrona był przynajmniej paskudztwem skończonem w sobie – czemś wśród tego ogólnego szaro–żółtego gwazdru wielkiem. Nigdy nie odwiedzał go Kocmołuchowicz – miał w sobie inne kryterja wielkości, jego psychofizyczny „miuratyzm“ nie potrzebował tej przyprawy, on był sam w sobie jak dawny Bóg. [Ideja wielka z I–szego czy z XVIII–go wieku może być mała w wieku XXI–szym. Tego nigdy nie mogli zrozumieć księża i dlatego musieli wymrzeć.] Czarna kurtyna spadła. Wszystko zbladło, zszarzało, zwszało, jak pejzaż po zgaśnięciu słońca, jak wygasły nagle kominek w późno–jesienny, słotny wieczór. Nie można było uwierzyć, że przed chwilą widziało się to właśnie na własne oczy. Mózg skończonego fiksata, oglądany przez jakiś hyperultramikroskop, mózg Boga (gdyby go miał i gdyby zwarjował), oglądany przez zwykłą tekturową rurę bez szkieł, mózg djabła w chwili pogodzenia się z Bogiem, widziany gołem okiem, mózg zakokainowanego szczura, gdyby ten nagle zrozumiał cały idealizm pojęciowy Husserla — biezobrazje. Dlatego to krytyka była bezsilna w opisie tych rzeczy. Są sny takie co to wie się dokładnie, że coś się działo i jak się działo, a w żadne obrazy, ani słowa znane wtłoczyć tego niepodobna — czuje się to gdzieś w brzuchu czy sercu, czy w jakichś gruczołach, czy co u cholery. Nikt nie mógł tego pojąć jak to się dziać mogło, a jednak „biezobraziło“ się oto w pełnem świetle na oczach wszystkich i to wszystkich ze wszystkich partji i samych mogołów policji. Nie było się o co przyczepić, a jednak były to straszne historje. Mówiono, że to w celu ostatecznego wygładzenia, wypoliturowania dusz inteligencji przed przyjęciem nowej wiary, teatr ten subwencjonuje w imię Murti Binga sam Dżewani. Były to niby te same nonsensy, co u anty– i a-formistycznych futurystów czy dadaistów, albo psychowomito żonglerów hiszpańskich i afrykańskich, tych autokoprofagów duchowych, lecz w jakiejże dziwnej odmianie. To, co tam było dziecinadą, fanfaronadą, błazenadą, tu zmieniło się w prawdziwą, duszącą za gardło, życiową tragedję. Było to też oczywiście zasługą reżyserji i gry, doprowadzanych do zenitu subtelności w najdrobniejszych, najohydniejszych szczegółach. Ale co się pod wpływem tego działo w sferach zakulisowych, to lepiej o tem nie pisać. Jedno kłębowisko zwyrodnienia na samej granicy zbrodni. Dawniej banda taka siedziałaby w kryminale — w tych czasach stanowiła samoistną wyspę, czy łódź podwodną, opierającą się ciśnieniu mętnych wód całej przemierzłej do kości społeczności. Tam to znalazł swe ostateczne nasycenie nieszczęsny Putrycydes. O tem parę słów później. Cóż było robić — naturalistyczny teatr zdechł już dawno dzięki szalonym wprost w tym kierunku wysiłkom pierwszych mężów pióra. Oczywiście znać było wpływ niezapomnianych, a jednak tak prędko faktycznie zapomnianych, t. zw. „eksperymentów“ Teofila Trzcińskiego i Leona Schillera, lecz w jakiejże piekielnej transformacji. Ochłapy tej „twórczości“ reżyserskiej zużytkowane tu zostały dla najzacieklejszego naturalistycznego zrealizowania samego nieprawdopodobieństwa — potęgowały tylko nieznośnie niewiarygodną rzeczywistość, zamiast przenosić widzów w inny wymiar — metafizyczny, mocą bezpośredniego pojmowania Czystej Formy. Nieprawy prawnuk Trzcińskiego i ktoś mocno podejrzany, który podawał się za prawego wnuka Witkacego, tego gówniarza z Zakopanego, grali tu pomniejsze role jakichś t. zw. „obskurentów“, czy czegoś podobnego. Dla wyżej wymienionych powodów rzecz ta w istocie swej jest nie–do–opisania. Trzeba było widzieć to na scenie. Wyliczenie sytuacji i cytaty wypowiedzeń nic tu nie pomogą. „Quelque chose de vraiment ineffable” — mówił sam Lebac, a jego adjutant, książę de Troufiéres powtarzał za nim to samo. Kto nie widział, niech wyje z żalu. Nic innego poradzić mu nie można. Same sytuacje możnaby jeszcze wytrzymać, gdyby stanowiły one pretekst do czysto–artystycznych kombinacji. Nie dla celów sztuki (o nie!) spiętrzano tu wszystkie środki najmoderniejszej psychoekwilibrystyki. W tej nad–realistycznej (ale nie w znaczeniu potwornej bandy blagierów paryskich, przeczutych przez naszych piur-blagistów w wydawnictwie „Papierek Lakmusowy” już w roku 1921–szym.) interpretacji i grze (dekoracje robił wnuk Rafała, syn Krzysztofa, Rajmund Malczewski — wcielony djabeł hyperrealizmu w malarstwie) najdrobniejsze nawet drobiazgi urastały do rozmiarów haniebnych klęsk i ran jakichś poprostu okropnych, rozjątrzonych ropiejących. Każdy odczuwał te „ichnie” szprynce i szpryngle w sobie, w spłciowiałych nawywrót poczciwych zwykle stosunkowo flakach (takich jak serce, żołądek, dwunastnica i tym podobne, nie mówiąc już o innych jeIitaljach. Co się działo z prawdziwemi temi w cenzuralnych słowach opisać się nie da — a żałujcie, bo toby było dopiero cudowne!) i to jako swoje najintymniejsze przeżycie, wywalone bezwstydnie przed wszystkimi na wierzch, na pośmiewisko podobnej mu wyfraczonej i zgolasionej hołoty obojga płci, zlanej w jedną masę świńskiej, płynnej zgnilizny. Putrescyna i Kadaweryna (duchowe!) — te piękne „córy” wielkiego pana: Jadu Trupiego rozpadającej się za żywa (przed ostatniem wskrzeszeniem.) ludzkości, królowały w tej sali niepodzielnie i bezczelnie. Kawały tej nad–rzeczywistości, odarte ze skóry walały się w prochu, kurzu i pyle dawnych poczciwych, scenicznych desek — one jedne pozostały tylko z dawnej sceny. Stargana za trzewia publiczność opadła jak jeden flak po pierwszym akcie, w fotele. Każdy zdawał się sobie jakimś fantastycznym klozetem, w który tamta banda bezczelnie srała i targała potem gorączkowo i bezlitośnie za rączkę z łańcuszkiem — ostatni wentyl bezpieczeństwa. „Całe społeczeństwo zapadło na ostrą smierdziączkę“ — tak pisały o tem mamuty formizmu. Jakąś wspólną kloaką wyciekały te brudy hen (tak: hen) na miasto i niewinne ciche pola, aż pod strzechy przerażonych kmiotków. „Nie zabrną me twory popod żadne strzechy, bo wtedy na szczęście żadnych strzech nie będzie. Wogóle z tego żadnej nie będzie uciechy i tylko świństwo równomiernie rozpełznie się wszędzie“ — tak napisał w sztambuchu Liljany nieśmiertelny Sturfan, ale się mylił. I tylko dziwiono się, że rząd... ale niesłusznie. Okazało się, że teatr ten to chyba jedyna klapa odchodowa nieznośnych ciśnień psychicznych (tak zwany później „duchowy pierdometer, panie“) dla niedających się wciągnąć w organizację pracy indywiduów dawnego typu, co żyły jak pasożyty na resztkach narodowości i religji, koniecznych jeszcze wtedy jako kompromisowe ideje–motorki dla puszczenia w ruch faszyzmu — oczywiście na tle ekonomicznego niedokształcenia społeczeństwa. Tam przeżywali oni siebie do dna i unieszkodliwiali się po takim wieczorku na długie tygodnie. Świństwa wypalały się w nich jak rudy w hutach i na życie nie pozostawało już nic. A zresztą, wobec tego co widzieli nieszczęśnicy ci na scenie, wszelkie możliwe do wykonania świństwo bladło jak pluskwa, która dwa lata krwi ludzkiej nie widziała.
Genezyp był tu pokryjomu i „w cywilu“ — groziło za to do dwóch lat twierdzy, ale to także potęgowało urok sytuacji. Teraz uświadomił sobie z wyrazistością cięcia noża w żywe mięso, że ona jest. Pozornie proste zdańko to zawierało w sobie nieomal tajemnicę całego bytu, znaczenie jego nie mieściło się w niem, wylewało się poza brzegi wszelkich możliwości — było coś w tem z bydlęcej metafizyki pierwotnego człowieka, prawie religijny zachwyt pierwszego totemisty. Nigdy nie doznał jeszcze Genezyp takiego przerażenia wobec nagiego faktu istnienia innej jaźni obok niego. Tamte stwory: matka, księżna, Liljan, ojciec nawet, zdały się teraz wyblakłemi, płaskiemi widmami w stosunku do żywości tej, niepojętej egzystencji. „Ona jest” — powtarzał szeptem zeschniętemi wargami, a w przełyku czuł jakby twardy kołek. Genitalja, ściśnięte w bolesny węzełek, zdawały się być zredukowanemi do matematycznego punktu o ciśnieniu miljardów atmosfer płciowych. Teraz poczuł drań, że żyje. W tym wirze przewartościowań ostał się jedynie sam Kocmołuchowicz, jak blok nie topliwej skały w okalającym ją potoku lawy — ale daleko, jakby czysta ideja poza krańcami realnego bytu. Przychodziło pierwsze prawdziwe uczucie, zaplugawione jeszcze wydzielinami wszystkich nowotworów wytworzonych w nim przez „książęcy jad” Iriny Wsiewołodowny. Cała przeszłość zatarła się, straciła swoją bezpośrednią tajemniczość, jadowitość, ostrą namacalność — jak u wszystkich wogóle w życiu — inaczej egzystencja byłaby wogóle niemożliwa. Ale szczęśliwi ci, co mogą jeszcze po pierwszem czy n–tem chlaśnięciu życia odczuć na nowo pierwotny fakt bytu bez podłych spłycających przyzwyczajeń codziennego dnia. Jakże potworną krzywdę bezpośrednim ujęciom, wyrządziły tu pojęcia, też ostatecznie rodzaj pewien elementów pewnych z tychże ujęć, tylko inaczej zużyty — artystycznie raczej, niż logicznie. [Bo pojęcia są elementami sztuki w poezji i teatrze — tego nikt z tych zakutych łbów nie chciał nigdy zrozumieć i to irytowało głównie nieszczęsnego Sturfana, ale teraz było to już prawie obojętnem.]
W związku z tem, że znikł półrzeczywisty obraz tego dziewczynkowatego stworu (nie mógł bowiem Zypcio mimo szystko uwierzyć w istnienie tej kobiety jako takiej — wogóle nie wchodziła ona w żadne znane kategorje, była bezpłciowo–bezosobowa, właśnie jako ta pierwsza i jedyna jaźń poza nim ponad wszystko wyniesiona) znikł tam na tej scenie, zdającej się majakiem z innego świata, mimo całego realizmu, wśród tej niemożliwej bachanalji zdeformowanej rzeczywistości, jej tej osoby właśnie rzeczywistość zakulisowa (to słowo miało jeszcze dla Genezypa ten posmak ostry kłamstwa, zakazanego świństwa, tajemnicy, brudu i czysto ludzkiego (bez bydlęcej przymieszki) zła wysublimowanego, ale skobieconego na jadowito [mężczyźni nie liczą się za kulisami zupełnie]) nabrała siły tak straszliwej, że zaraz prawie po uświadomieniu sobie tego wszystkiego, obraz pamięciowy tylko co odbytych na scenie potworności, wytarł się, zrudział, spluskwiał, znikł prawie, a na jego tle urojona rzeczywistość wyższego rzędu zawaliła się nieznośnym ciężarem na całą dotychczasową „zawartość psychiczną“ gówniarza, zgniotła ją jak pociąg kurjerski biednego żuczka (omomiłka n. p.) siedzącego sobie niewinnie na szynie w piękny dzień sierpniowy. A stanowiły ją: 1) mokre, poziomkowo–czerwone usta, 2) gołe, lśniące nogi i 3) gładko zaczesane popielate włosy. To wystarczy — chodzi o to jak, jaką atmosferę stwarzały dookoła siebie te banalne elementy seksualnego wciągu. To wszystko jej, tej, która przed chwilą patrzyła na niego, mówiła: z tych ust wychodziły słowa, które on połykał jak anakonda króliki, to wszystko było gdzieś naprawdę w tym gmachu, w tajemniczych jego, tylnych zakamarkach — nie do uwierzenia!! A do tego poczucie, że tam, między jakiemiś (ach, nie jakiemiś tylko temi!) włosami, naprawdę tak jak u wszystkich... i ten zapach skrytych otchłani ciała... o zgrozo...! — nie, nie — dosyć — nie teraz — to nie–do–uwierzenia! Tak — to była nareszcie ta wielka miłość, oczekiwana, „wyśniona“, rzec można wyonanizowana, w przybliżeniu jedyna i ostatnia. To były w każdym razie symptomy — jedne z nich — po których się ją poznaje. Ale wielka miłość tylko niespełniona, nieskonsomowana pozostaje najpiękniejszą. W każdym razie ona była tu — świadomość tego jest jak ostrze w brzuchu, jak czarna błyskawica we łbie jasnym od metafizycznego, podpuszczonego płciowym sosem, straszku. Raz na zawsze: metafizyczne jest coś, co ma związek z poczuciem dziwności Istnienia i bezpośredniem pojmowaniem jego niedocieczonej Tajemnicy. I żeby mi się tu nie czepiały jakieś dychempki — „won“, jeden z drugim, do własnych, zatęchłych nor.
Ryk nieludzki na scenie. Dwie kobiety pół–nagie, walczą w otoczeniu obojętnych, wyfraczonych i umundurowanych mężczyzn. Trzecia, stara baba, całkiem goła, matka jednej z nich, wpada i zabija (dusi rękoma) córkę, aby ta została niezwyciężona. Ktoś starą po łbie, tego ten, reszta rzuca się na tamtą. Wchodzi jakiś kapłan i okazuje się, że to, co się przed chwilą działo, to programowe nabożeństwo na cześć Absolutnej Nędzy Istnienia i jego definitywnej niewyduszalności dla celu rozpędzenia Wielkiej Nudy. Co mówiono — któż wie? Pewno jakieś bezecne nonsensy — w tych czasach generalnego skiełbaszenia się pojęć, tej mizerery, przeciętny krytyk, a nawet zwykły „obywatel“ (jakże śmiesznie brzmiało to słowo–przeżytek z dawnych, rozkosznych czasów uczciwego demokratycznego kłamstwa, dziś, w żółtawym, złowrogim cieniu ruchomego muru) nie był już zupełnie w stanie odróżnić prawdziwej mądrości od najdzikszego z baliwernów. Jeszcze do czegoś tam dodłubywały się czasami pewne „précieuse’y“, ale mężczyźni! — pożal się Boże, jeśli masz komu. Ale zato jak to było zrobione, jak zrobione!! To się opisać nie da. Palce od brudnych nóg lizać. To trudno — to trzeba było widzieć. Dość, że wyli wszyscy, zmiętoszeni w jedną metafizyczno–bydlęcą, krwawą miazgę — (o, gdyby to można tak napychać to zaraz w puszki i rozsyłać na właściwe, a nawet niewłaściwe miejsca — ludzkość byłaby zaraz, natychmiast szczęśliwa). Kiedy nareszcie zapadła na to piekło kurtyna (niktby nie wytrzymał ani sekundy więcej) cała sala, jak jedno ciało, wypinała się, wyłupiała (aż załupiała się?) w tem wychyleniu się nagłem i beznadziejnem w inną psychiczną przestrzeń, w świat nieeuklidesowych uczuć i stanów na jawie (i złudzeń, już tego drugiego świata — o szczęście!) na jawie, bez żadnego narkotyku. Ogólnie możnaby powiedzieć tak: zanik zupełny świadomości swego indywidualnego bytu i towarzyszących mu realnych okoliczności: (domu, zajęć, upodobań, osób — te ostatnie transformowały się w wyobraźni w wymarzone cudne monstra, z któremi dopiero możnaby zacząć psia–krew naprawdę żyć. Ten żal, że tak nie jest, nie da się niczem wyrazić — cały żal, całego życia wspaniałego psa na łańcuchu, skondensowany w jednej sekundzie) — nic. Żyło się tylko tam na scenie. I to stwarzało tę piekielną atmosferę dla aktorów, w której oni spalali się w nieznośnie intensywnem, nad–życiowem kabotyństwie najwyższej, aż wzniosłej klasy, nie mąjącem jednak ze sztuką nic wspólnego, chyba dla normalnych i specjalnie „wnikliwych“ krytyków, którzy nosorożca od lokomotywy rozróżnić mimo szalonych wysiłków nie mogą.
Genezyp, ciągnąc za sobą Sturfana, rzucił się za kulisy szukać garderoby Liljan. Grała dopiero w trzecim akcie rolę duszka na tak zwanych „zmysłowych zaduszkach“ — co to było — lepiej nie mówić. Tylko jej niedorozwój płciowy, pomieszany z szaloną rzeczywiście jak na nią miłością do Abnola, utrzymywał ją w jakiej takiej równowadze. Wpadł nieprzytomny w wąską, rażąco oświetloną „klitkę“. Liljan siedziała na wysokim taburecie, a dwie starsze damy–krawcowe ubierały ją w jakiś sfeterek pomarańczowy, ubrany znowu wualami czarnemi i białemi, z pod których szarzały nietopezie skrzydła. Biedna wydała mu się siostrzyczka bardzo i pokochałby ją bocznem serduszkiem w tej chwili wprost niezmiernie, gdyby nie brak czasu. Główne bycze serce zajęte było i wypełnione czemś niepojętem, sprzecznem i złowrogiem, jak burza w dzieciństwie, skombinowana z rozdzierająceni nieporozumieniem z matką.
— Liljan: błagam cię...
— Już wiem wszystko. To takie dziwne. Bo to ona właściwie wie wszystko. Mówiła, że cię widziała. Zaraz będzie tu. Miała przyjść między I–szym a II–gim aktem. Tylko jedną chwilkę, bo przez cały II–gi akt musimy przerobić jeszcze rolę. Boję się, boję się — mówiła, szczękając drobniutkiemi, „siostrzanemi“ ząbkami. Jednolite jak blok serce Sturfana wydymało się do pęknięcia miłością i litością, (najgorsza przyprawa) a przytem rozum myślał błyskawicznie: „taka mała, kochana, a już rajfurzy. Boże, cóż to będzie z niej, gdy się rozkręci“. Zamroczyło go z podniecenia. Liljana robiła na niego wrażenie małego, nieznanego (może astralnego?) gryzonia w klatce.
— Jak się w tem czujesz — spytał czuły brat, a połączenie widoku siostry na tem tle z oczekiwaniem na tamtą, na tle tylkoco słyszanych słów, przechodziło wszystkie znane mu dotąd ingredjencje sprzecznych uczuć, w których tak „gustował“, bojąc się ich i cierpiąc jednocześnie.
— Wiesz, że trochę lepiej, niż w prawdziwem życiu. Sturfan zwinął się z bólu, ale to tylko podniosło urok życia o parę kresek dalej ku czerwonej linijce na jego prywatnym manometrze od tych właśnie rzeczy. — Przy tem coś dziwnego zaczyna się we mnie budzić. Wychodzę jakby z siebie — raczej wiesz: wynurzam się. Już Sturfan nie wydaje mi się obcym żuczkiem na trawie widzianym z pociągu, tylko jest tym jedynym samcem, o którym mówiliśmy jako dzieci, kiedy to pamiętasz: ta rodzina lisów w starym atlasie zoologicznym Domaniewskiego... — Genezyp nagle zgasł. Piwowarskie dzieciństwo przemknęło mu w pamięci złoto-czerwoną łuną niepowrotności: smak cierpki jakichś gruszek, wieczorne bójki i matka, ta inna, święta męczennica ze swoją cichą wiarą w nieznanego katolickim dostojnikom Boga. (Wzrok Chrystusa zwiedzającego mennicę, gdzie się biją monety Państwa Kościelnego, lub patrzącego na ostrze halabardy(!) gwardzisty, strzegącego tronu Jego Namiestnika — niewiadomo czemu teraz przyszedł mu ten grubo spóźniony i banalny obraz — aha — przecie doniosły dziś dzienniki, że nareszcie papież opuścił boso zbiedniały Watykan i wyszedł na ulicę. Ale dziś nie zrobiło to na nikim już wrażenia. Tyle poświęcono temu miejsca, co wiadomości, że Ryfka Zweinos ugryzła boleśnie swego narzeczonego z powodu ukradzenia zardzewiałej agrafki. Spóźnił się biedaczek.) Straszliwe, bezpowrotne zmarnowanie tych chwil — tak jakby miały one być wieczne — ta rozrzutność, z jaką się rozprzestrzeniało koło siebie blaski wewnętrzne, jeszcze bydlęce, jeszcze niedoczłowieczone, a pełne aż bolesnego w swej niepochwytności uroku. Gdzież się to wszystko podziało. I naraz nowy błysk, twardy i ostry, taki nieprzyjemnie męski i wstrętnawy. Kocmołuchowicz i wielkie zadania (mające na celu w razie spełnienia, umożliwienie życia takim samym jak on, Zypcio, a może gorszym obwiesiom) majaczące niewyraźnie za dławiącym horyzontem narastających wypadków. Stłumiony grzmot przebuczał w oddali — nie w nim, tylko w samej bezimiennej, obcej już teraz i dalekiej, w każdym razie nie–ludzimierskiej naturze. Tu byli tylko ludzie, oblepieni, ociekający wstrętnością nazbyt ludzkich spraw. I poczuł obrzydzenie do wszystkiego, do siebie i nawet do tej Nieznanej, co miała wejść tu lada chwila. Ona była też „nieczysta“, jak wszystko ludzkie, na tle niedosiężnej piękności wiosennej burzy.
Dzwonek roztętnił się po korytarzach. Drugi akt, jeden z „aktów“ samozgwajdlenia i samoskierdaszenia się samego gnijącego wierzchołka zapadającej się w śmierdzące bagno społecznej doskonałości ludzkości. Weszła ONA. To samo zapadnięcie się pod siebie (zrobienie pod siebie całym sobą) co przy ujrzeniu pierwszy raz. Dotknięcie ręki przekonało go o tem, że to właśnie to. Aż po krańce wieczności dotykać choćby jednego kwadratowego centymetra tej skóry, nawet gdyby twarz była jedną ropiejącą raną — i więcej niech nie będzie nic. Pocałowałby ją w gnijącego nowotwora, ale nowotwora jej, z jej ciała wybujałego w anarchicznej żądzy wyrwania się z pod praw normalnie funkcjonującego organizmu. Organizm — orgazm, wytryśnięty na jego pognębienie z czeluści niebytu — orgjastyczna organizacja organów i komórek — ta nie inna — poco, psia–kość poco? Można było żyć bez tego nic wiedząc, a teraz przepadło już na wieki. Zapadł się jeszcze głębiej pod dotychczasowe swoje ruiny (bo wszystko poszło w „drebiezgi“ ), a tam, nad niemi, w ciemnościach burych psychicznej wietrznej trąby wyłaniał się i konsolidował nowy gmach, ale złożony z samych tortur, jak z dziecinnych klocków, rogaty, kańciasty, najeżony tetraedrami z nieznanych męczarni aż do siódmego potu. Przypomniała mu się poranna „śpiewka“ kursowego oficera, Wojdałowicza, gdy już w butach mył zimną wodą (jak większość wojskowych niestety) czerwoną, górną połowę ciała. (Na nutę Ałławerdy:) „życie ach się składa z małych przyjemności i do potworności natężonych mąk — ledwie ach coś komuś dogryzie do kości, już się ach zaczyna nowej męki krąg“. Krąg nowej męki zaczął się. Odrazu z punktu nie było w tem żadnej nadziei. Coś rozpaczliwie nieugiętego rozprężyło się we wszystkiem, mimo iż wiedział, że się podobał i to nawet bardzo. A może właśnie dlatego. Tego nie mógł wiedzieć. Cóż mógł wiedzieć o dzikich psycho–erotycznych perwersjach wyrzeczeń, któremi opłaca się po tysiąckroć marną swędzeniową przyjemnostkę. „Zabić, zabić“ — zasyczało w nim coś i popełzło, a potem pomknęło dalej, jak przestraszony wąż niesłychanie jadowity. A potem zaczaiło się w duchowych gąszczach i krzakach. Mignął w zatłoczonej pamięci roześmiany, rozchełstany potęgą pysk Kocmołuchowicza. Co to takiego? Boże! — Boże! — jeszcze coś przydusić, a będzie, tu, tu, na patelni przed nosem — jasnowidzenie. Ciśnienie w mózgu straszne — jak nigdy przedtem (i potem). Jak to kiedy dzieci się bawią: „ciepło, ciepło, gorąco, bardzo gorąco, parzy, ciepło chłodno, chłodniej, zimno“. Rozwiało się i nigdy już. Jedyna chwila minęła bezpowrotnie. Intuicja szallIonego (przez trzy l) uczucia już miała dotrzeć do metalowej (z irydu) pestki prawdy w tym owocu, który kąsał bezzębną paszczą mózgu, owocu całego życia, ale się cofnęła. Nie w tym, kochanku, (jakim przez Boga?! — Kto tu mówił o tem. Zdawało się, że wszystko krzyczy, że wszyscy o tem wiedzą, pokazują palcami, pękają ze śmiechu. Taka gnida, gorsza od samego Gnidona Flaczko) było zło (o tem — same okropności do końca życia — ach, ale później) — ono było w niej samej. Nie jako wielość — piramida „demonizmów“ nieszczęsnych, tylko jako absolutna jedność, ta metalowa pestka nie–do–zgryzienia, zło niepodzielne, jedyne, chemiczny pierwiastek: „malum purum elementarium“, nawet gdyby była pielęgniarką i całe życie poświęciła lizaniu czyichś ran. Zło takie zatruwa najlepsze uczynki, odwraca je nawywrót, czyni z nich zbrodnie. Taka mogłaby być kochanka duchowa samego Belzebuba. Zupełnie inaczej niż w tamtej, księżnej — tamta była biedna, zbłąkana owieczka wobec tej, choćby nawet całe jej życie usiane było trupami okrutnie zamęczonych. Takie to są panie dobrodzieju tego owe jakościowe różnice. Jakże pogardzał teraz sobą, że mógł tamto co było za zło uważać. Taż to panie były barankowe przeżycia młodego solitera godne jakiegoś klasztornego braciszka. Nie można tak zła obrażać. I chciał się przecie ratować, wybrnąć z tego, a tu nowe okropieństwo tysiąckroć wyższego rzędu wyszło naprzeciw niego z uśmiechniętą twarzą najwyższego szczęścia. A może nie było to wszystko takie już bardzo straszne? Może inne kryterja — — — ach, dosyć. W każdym razie był w tem wyrok bezwzględny na niego, wydany przez przypadkowe sprzężenie wrogich mu sił. Ale jakich sił? Jasnowidzenie nie wróciło. Był pokonany zawczasu przez coś od niego „akurat“ o głowę wyższego. Ale co u cholery?! Nie była to przecież jej inteligencja. Sama hypoteza taka jest śmieszna. Po perspikacji księżnej mało kto mu tem właśnie mógł zaimponować. Nie — coś absolutnego na całej linji: zasadniczy sprzeciw i to (z góry wiedział, choć uwierzyć nie chciał) nie–do–pokonania. Ale w czem to było na Boga, bo przecież wiedział, że się podoba jako ten zadatek na mężczyznę, którym jeszcze właściwie nie był. Powinien był odrazu teraz wyjść i nigdy jej więcej nie zobaczyć. Mówił to wyraźnie jak nigdy dajmonion. Iluż nieszczęść uniknęliby ludzie, gdyby słuchali takich tajemniczych głosów, które zawsze napewno prawdę mówią. To jest podstawa katolickiej teorji łaski: każdy na tyle zna siebie, że mógłby zawsze uniknąć pewnych rzeczy, w których wogóle woła jego coś do gadaniaby miała. Ale został na swoją, a może i jej zgubę. (Straciła przez to część swej bestjalskiej siły, którą mogła była w pewnej krytycznej chwili inaczej zużytkować — ale o tem później). „A może właśnie wyjdzie z tego coś dobrego?“ — kłamał jak mały chłopczyk, naiwnie, bezpretensjonalnie. Łzy miał w gardle od kłamstwa, takiego dobrego, poczciwego. „Tak wszystko będzie jeszcze dobrze“. Ponury cień padł na roześmianą przed chwilą dolinę życia. Beztwarzowe postacie nienarodzonych złowróżbnych myśli czaiły się ze wszystkich stron. Napewno wiedział, że tego czegoś nie pokona i z całą podwójną świadomością został.
— Zypcio tak strasznie się panią zachwycał — rzekła, zdławionym przez tremę głosem, Liljan. Miał wrażenie, że nie mówił nic, a mówił. Potem mu cytowano jego słowa: „...jest w niej „rozpacz szczęścia“ tak straszna, że chyba ten, który ją kocha żyć nie może ani chwili...“ (Ach, prawda: Liljan występowała pod pseudonimem Mańki Bydlanej). „...Spalić się w jednej sekundzie z całą przyszłością, odrazu, teraz — pęknąć w prawie–nieskończoności tej chwili, wyrzekając się w zamian za to całego dalszego życia. Ale śmierć za nic. Temby się uczyniło ją jeszcze straszniejszą...““ (ją — tę Zwierżontkowską).
— Nie powiedziałem ani słowa. Głupie gadanie. Nie cierpię teatru. Świństwo jest to wszystko — Słowa te padały jak granaty w bagno — nie wybuchały, tylko pluskały bezsilnie świńsko. Persy uśmiechnęła się daleko, na ukos, gdzieś, gdzieś do innych światów, które miała, ha — w międzynożu. Był w tem tak zwany „upór–międzynóż“, w analogji do narciarskiej terminologji Marjusza Zaruskiego. Weszła matka z Michalskim. Mieli lożę oddzielnie. Zypcio ze Sturfanem siedzieli przecie na parterze. — Czy mogę pani złożyć wizytę. — (Słowa te brzmiały tak śmiesznie nieprzyzwoicie, jakby mówił n. p. „chciałbym pani oficjalnie wpakować to w tamto“). — Chciałbym pomówić o Liljan —
— A nadewszystko o sobie, prawda? I o mnie, zbyt wiele o mnie. — (wciągała go z uśmiechem na dno nędzy). — Może się pan nie trudzić. Inni zrobili to za pana. Nudzi mnie to. Ale niech pan uważa: ja jestem złe ziele: mnie się nie zapomina. — (Gdyby wiedział na jakiej podstawie opiera się jej pewność siebie i jak nikłe są jej doświadczenia, pękłby Genezyp tu w tej klitce, roznosząc cały teatr w drobniutkie kawałki. Posiniał tylko ze złości płciowej, purpurowej, glansowanej, głancewitej, glanspenisowej, wspaniałej. A potem na ponuro bardzo, już jakby rozkosz w nim „szła“ bez żadnego onanizmu, poddał się fijołkowej mgle tych dziewczęco–belzebubicznych oczu. Był „gotów“.). — Chociaż jestem bardzo niewinna — może za bardzo. — (w tem było rozkraczenie się nie do zniesienia dopingujące. Mówiła to przy tamtych zupełnie otwarci. A na Sturfana nie miała żadnego „gryfu“.) M-me Kapenowa wytrzeszczała oczy ze zdumienia. „Cóż to za poufałość?“, Zypcio aż pozieleniał ze złości, wstydu i niesmaku. Nie wiedział, że ona właśnie była dobra w tej chwili = chciała go zniechęcić do siebie naprawdę i obrazić. Obraził się oczywiście bardzo, ale aż flaki stanęły w nim dęba z chęci walki: nareszcie znalazł coś godnego siebie. I momentalnie pokonał obrazę. Zaśmiał się rozkosznie, nieomal tryumfująco. Persy zmarszczyła brwi i zawzięła się troszeczku w sobie. A on pod spodem nie miał już nic = zimno, pusto, wygnańczo czuł się razem z kupą niepotrzebnych już flaków, które ściągnęły się w bolesny, wstydliwy, aż nazbyt zbyteczny woreczek. „Co u djabła — będzie wojna, zginę i koniec“. Z sali doleciała fala nieprzyzwoitej, wstrętnej (koprofagicznej?) muzyki (to Tengier płciowił się instrumentalnie spuszczony z łańcucha, w spuszczonych psychoportkach) i zaraz trzask oklasków. A przez dziwną perwersję, na kpiny z upadającego Kościoła, tytuły tych muzycznych interlubryków, drukowane w programach, były religijne, łacińskie nawet. Lecz co tam — tytuł dzieła muzycznego ma wspólnego z jego istotną muzyczną treścią? Albo jest wybebeszaniem prywatnych przeżyć twórcy, które nikogo nie obchodzą, albo ma cel uboczny. Potem zagrano tegoż autora tak zwaną „wślinkę“, (coś w rodzaju uwertury ze śpiewami sprośnych podlotków i alfonsowatych dryblasów) już z nowego okresu kompromisowego upadku. Straszne spustoszenie czyniło w tym samotniku ze świata czystych dźwięków powodzenie w małym stylu. A do tego nowe dziewczynki, też nie bardzo wysokiej klasy. Stał się modnym jako erotyczny łup wśród potworków-assorties specjalnego chóru i baletu teatrzyku, prowadzonym przez straszliwą, podmamusiałą rajfurę, Manię Kozdroniową. Doszczętnie znudzone pospolitymi bubkami „dziwki“, jak je poprostu nazywał, wyrywały sobie wzajemnie niedosycony ochłap obrzydłego, rozszalałego nagle kaliki — bądźcobądź przez niego płynęły te potworne kombinacje dźwięków, któremi wstrząsał i rozedrgiwał ich ciała w niewiarogodnych figurach tańców, kompozycji lalusiowatego pląsmistrza, wytartego, zgwazdranego brudem całego świata, Anestezego Klamke. Pod wpływem łaskocącej, budzącej bezmierne pragnienie nieokreślonych rzeczy muzyki (ale nie metafizycznie — artystycznie — wprost bebechowo) rozprężyły się w Genezypie wnętrzności i mięśnie skuły się w rozkoszny, pełen żalu i życiowej oddali kłąb. Niewiadomo nawet czy była to przeszłość czy przyszłość: aktualna dalekość wszystkiego, rozdzierająca nieznośnem cierpieniem niedościgłości samej w sobie. Nie odnosiło się to do żadnego określonego przedmiotu. Teraz Persy była w tem jako malutka pecynka. I tak ciągle — przekleństwo schizotymików. (Czytajcie Kretschmera psie–krwie: „Körperbau und Charakter“ — niech wreszcie ktoś przetłomaczy tę konieczną dla wszystkich [z wyjątkiem dla muzyków] książkę.) Naprzód czy wtył — przeszłość czy przyszłość? l nikt nie wiedział już kto kogo żałował. Nieuchwytne trwało gdzieś jak tęcza wśród chmur i Bóg uśmiechał się łaskawie do wierzących, rozpylonym promieniem słońca przez dziurę w groźnych obłokach. Ktoś mówił za Genezypa: słyszał swój głos obcy w wydrążonej, tykwiej pustce:
— Będę jutro po 12–tej. Będziemy mówić o Liljan. O mnie ani słowa — pod tym warunkiem. Jestem tylko nędznym kandydatem na adjutanta generalnego kwatermistrza. — (Skąd znowu ten się tu zjawił? Na chwilkę Kocmołuchowicz przestał być dla niego posągiem Wodza na placu, jakby już z przeszłości, a stał się żywym człowiekiem, mającym brzuch, kiszki, genitalja, pełnym drobnostkowych nych pożądań — zmaterjalizował się pierwszy raz w czysto–mało–życiowych, nie kwatermistrzowskich wymiarach.) Krwawy cień przeniknął przez twarz Persy — nie rumieniec, tylko właśnie krwawy cień. Ani przez głowę, ani przez jądra nie przeszło Zypciowi, że to właśnie może być jego rywal. Wogóle była to jedyna rzecz naprawdę tajemnicza, prócz „idei“ kwatermistrza („Idée fixe, w tym wypadku „Fide X“) rzecz, o której wiedziało tylko paru ludzi, pewnych jak sama zasada sprzeczności. O tamtej nie wiedział nikt wogóle, ani sam jej posiadacz. To ona była właśnie, „ONĄ“ Wodza, ta jedyna, która i tak dalej.
II–gi i III–ci akt jeszcze gorszego „biezobrazja“ i zgnębiony do samego zbolałego dna rozpalonych duchowych trzewiów, Genezyp, powlókł się z rodziną na kolację do pierwszorzędnej odżywialni „Ripaille“. Odchodząc Persy powiedziała, że może przyjdzie. W tem „może“ był już zadatek wszystkich tortur. Czemu może, czemu nie napewno — psia–kość zatracona. Że też nic nie może być takiem, jak powinno! Wszystko spospoliciało tak, że na nic wprost nie można było patrzeć: kelnerzy, wódeczki, zakąski, radość Liljany, uśmiech pół–zbolały a pół–radosny matki i ekzuberantna radość Michalskiego. Na dobitkę księżna przywlokła swoich adjutantów ze sfer najwyższych — patrzyli na Genezypa jak na dziurę w serze i walili naczczo szampanskoje. Potworny „żal za beznadziejnie uciekającem życiem“ jak w walczyku Tengiera, wywrócił Genezypa (moralnie) twarzą do ziemi w ohydnym, bydlęcym szlochu. Zaczął pić i na chwilę żal stał się pięknym i wszystko zdało się takiem, jakiem być powinno – jak plamy w idealnej kompozycji malarskiej. Ale zaraz potem zdławiła tę harmonję brutalniejąca łapa alkoholu. Zalewany wódą drab ze dna, wstał, budząc się ze snu i krwawemi oczami rozglądnął się po sali. Życie szalało, tonąc w ponurej bezmyślności. Jeszcze chwilka, jeszcze chwilka, a potem niech choć 15 lat ciężkich robót. Płazie oko plugawej finansowej kombinacji zdawało się mrugać chytrze całą salą w gwiaździstą po burzy noc. Pochłaniała nowe ofiary w swych brudnych objęciach zbiorowa świnia interesu, nowa obok–społeczna nad–osobowość, nie bacząc na cierpienia indywidualne swych elementów. Jej było dobrze — pasła się w kotłowisku brudów, żrąc plugawie drogie potrawy, zmieszane z drogiemi materjałami, kamieniami i rozkoszą. Miękkie, chwytające za niezróżniczkowany kłąb najwyższej nieuświadomionej metafizyki i najbydlęciejszej żądzy użycia, tony skrzypiec, włóczyły brudnemi, cierpiącemi flakami po wypolerowanej posadzce pełnej zawrotnych esów–floresów wyuzdanych lśniących łydek i pantofelków i wstrętnych męskich najelegantszych buciorów i portasów. Świnia żarła. Tak było wtedy w „przedmurzu“, ale już tylko w pewnych najlepszej marki lokalach. Na Zachodzie nie było już tego wcale. O ile tam narodowość i religja zużytkowane zostały kiedyś jako kompromisowe tymczasowe motorki dla rozpędzenia maszyny faszystowskiej, z całą świadomością heurystyczności tych zamierających istności, o tyle tu, w „przedmurzu“ były one tylko maską przedśmiertnego zażerania się Wielkiej Świni — pod ich pokrywką mogła jeszcze użyć w ostatnich drgawkach sprośnej agonji, zdechnąć z niedogryzionym ochłapem sterczącym z ryja. Używanie życia to dobra rzecz, ale jeszcze zależy od tego kto i jak. Jeszcze w tej epoce mogło to być nawet czemś twórczem — (u pewnych wyjątkowych osobników oczywiście) — ale były to ostatki. Brr, hrrr — dosyć, dosyć! Zdawało się że niema siły, któraby to życie z marazmu wyciągnąć mogła. Zdawało się, że o tych kilku kelnerów i wyznawców życia samego w sobie rozbije się nawet sam mur chiński.
Zapomniał Genezyp zupełnie o istnieniu Tengiera: że to on był przecie twórcą tej muzyki, którą „okraszano“ tak „hojnie“ (tak pisano w afiszach) przedstawienia u Kwintofrona [Sam Kwintofron, chudzielec o blond–wąsach i cudownych błękitnych oczach, pił teraz szampusia z panią de Kapen i Michalskim, tłomacząc im istotę realistycznego deformizmu w teatrze.] i która dodała tak piekielnego uroku znikomości i niepowrotności i tego charakterystycznego „darcia się w nieskończoność“, chwili poznania się z Persy. Był to przeciwny biegun życiowego działania muzyki w stosunku do tego momentu w szkole (Boże — jak dawno to było!) kiedy zczepił się Zypcio poraz–pierwszy z duchem Wodza. Gdy na salę wpadł wreszcie spóźniony Putrycydes (teraz naprawdę już zgniły), cała przeszłość buchnęła jak nieprzeźroczysty kłąb dymu z dna genezypiej istoty i rozwiała się w ohydzie wykasetowanego stropu dancinglokalu. Za tym dymem, z przerażającą jasnością, jak pejzaż na wojnie: skądinąd łagodny, a w chwili takiej na okropno dziwnie odmieniony, ukazało się tło dawnych zdarzeń, a na niem ONA, prawie tak okropna, jak wojenna rzeczywistość, narzucona na zwykły podkład planetarny codziennych spraw ludzkich. Z natężeniem zdolnem mur przewiercić patrzył czy między wchodzącymi za Tengierem monstrami z teatru nie ujrzy tej, w której istnienie teraz prawie nie wierzył. Nic z tego — zatrzymały ją obowiązki wobec całego kraju, może nawet ludzkości całej, obowiązki nieomal kosmiczne. Tengier oświadczył, że Persy nie przyjdzie — migrena. „Nie mogła to zrobić tego dla mnie mimo migreny“ — myślał w kółko nawpół zbaraniały Zypcio. O gdyby mógł wiedzieć co działo się w tej chwili, (ten urok jednoczesności), w jaki sposób „der geniale Kotzmolukovitch“ podtrzymuje w sobie właśnie teraz beztroskę i szał życia, toby spalił się w jednym wściekłym, bolesnym, onanistycznym orgazmie raz na życie całe. Zaczął słuchać rozmów poprzez przeźroczyste ściany żalu rozpaczy ostatecznej.
W nastroju pod psem i z takiemi wiadomościami przyszła na kolację księżna, spławiwszy gdzieś po drodze Piętalskiego. Obecność jej była torturą dla Genezypa. Wiedział, że cokolwiekby nie uczynił nie ominie go dzisiaj ta „notte di voluttà“ à la d’Annunzio, której wcale nie pragnął, przed którą, na tle ostatniego kudefudru, odczuwał nieomal–że zgrozę. I właśnie dziś będzie musiał ściskać i miętosić to biedne, wstrętne dla niego, rozpustne cielsko, będzie musiał i koniec — to dziwne — a co dziwniejsze, że pożądał tego: nie jej samej, tylko faktu jej posiadania. To różnica, to gruba, piekielna różnica — działał jad przyzwyczajenia. I tak się też stało. Takie rzeczy wcale nie działają dobrze na początkującego bzika.
Tengier, dziwnie nieprzyjemnie podniecony, przywitał Zypcia z roztargnieniem. Pierwszy raz wogóle miał posadę, pierwszy raz był „czemś“ (o nędzo!) i kosztował małemi łyczkami lurę marnego powodzenia. Pierwszy raz również, poza dziecinnemi próbami w konserwatorjum (które skończył jako przyszły organista w Brzozowie) próbami, zatłamszonemi przez zawistnych, pozbawionych inwencji i świeżości, rywali, słyszał sam siebie w orkiestrze — nędznej, ale zawsze. Tylko, że nie była to prawdziwa premjera poważnej twórczości, raczej ochłapki wypocone z „trick’ów“, zdobytych w tamtej, istotnej sferze, produkowane dla zabawy „muzycznej hołoty“, której nienawidził. Była to właśnie ta do głębi wstrętna mu klasa „wyjącego psa“. Ale o ile dawniej pies wył do sentymentalnego księżyca, o tyle teraz, aby go do wycia pobudzić, trzeba było mu w nos dmuchać, deptać go po ogonie, a nawet nadpruwać trzewia. Mimo, że było to bądźcobądź (nawet przy pewnej swobodzie podpuszczania muzycznych wytworów najdzikszym oryginalnym sosem) miejsce kompromisowe, upadkowe, Tengier puszył się tem bardzo wbrew sobie i cierpiał nad tem puszeniem się potajemnie. Dotąd strzegł się wszelkich uzgodnień z wymaganiami chwili i zmiennym gustem „wyjącego psa“ nawet w tytułach swoich kompozycji. (Pojmowanie bowiem danej rzeczy przez to bydlę zależne jest w 9⁄10–tych od tego co „stoi“ w programie i co o danym artyście piszą jakieś nic nie rozumiejące powagi.) Niósł wśród gęstniejących zwałów wyższego rzędu potworności życiowej, (wynikającej z konfliktu artysty ze społeczeństwem) swoją własną artystyczną niezależność w tryumfie przed sobą. To dawało mu ciągłe poczucie własnej wartości, którem urzynał się jak podłą wódą. Nie był to jednak narkotyk szlachetny — co innego gdyby nie był kaleką, — wtedy byłoby to wszystko czystem, bezużytecznem i idealnem — tak stało się tylko pokrywką, przykrywającą wewnętrzne wstrętności — owrzodziały zadek pokryty brabanckiemi (koniecznie) koronkami. Była to jedna z tych tajnych plugawostek, o których prócz niego nie wiedział nikt. Nawet posądzeń swych co do takich rzeczy u innych nie zdradzają normalni ludzie, aby na tem tle ktoś inny ich samych o coś podobnego nie podejrzał. Bo skądże–by mógł znać tak ukryte i wstydliwe mechanizmy, jak nie z własnej psychologji? To są najbardziej tajemnicze z życiowych tajemnic, będące czasem istotnemi sprężynami nawet wielkich czynów wielkich ludzi. Bądźcobądź chałupę i grunt miał. Ale coby było, gdyby nie było nic? Tego nie starał się nigdy zanalizować. Do jak głębokich upadków z wyżyny czystej sztuki byłby zdolnym wtedy? I teraz, na zaświnione obszary płatnego „muzykanctwa“, tamte myśli wypełzły jak głodne gady czy robaki. I na całą twórczość dotychczasową padł złowrogi retrospektywny cień. Sprężał się w nagłych buntach przeciw tym myślom, w obronie ostatniej możliwej formy istnienia — bo teraz nie mógłby już powrócić na ludzimierskie „pielesze“ i wyrzec się tego „tarzania się“ wśród dziewczęcych psycho–fizycznych pokurczów chóru Kwintofrona. Zato teraz właśnie stworzy to wszystko, na co nie miał dotąd siły i odwagi: ten kompromis stanie mu się odskocznią do tego ostatecznego skoku w głębowyż Czystej Formy, tem usprawiedliwi życiowe świństwo, w które zabrnąć musiał. Niebezpieczna teorja artystycznego usprawiedliwiania życiowych upadków czepiła się jego mózgu jak polip. Przypomniało mu się zdanie Schumanna: „Ein Künstler, der wahnsinnig wird ist immer im Kampfe mit seiner eigener Natur...“ coś tam niederge — a, mniejsza o to. Ale nie — jemu nie groził obłęd. Pogardzał tymi flakami, którzy śmieli mówić o jakichś „rançons du génie“. A może nie był genjuszem? Nie analizował nigdy istoty tych głupich, sztubackich klasyfikacji, ale czuł swoją wartość nieomal objektywną, kosmiczną ważność (czy co u licha), kiedy czytał nocami swoje partytury, wiedział o tem na zimno, nieosobowo, jak gdyby chodziło tu o drugiego człowieka, a nawet rywala. zazdrościł sam sobie, że drugi raz nie można już taksamo; doznawał tego charakterystycznego nieomylnego piknięcia pod sercem, od którego nawet najbardziej niezazdrosne natury wolne nie są. „Hej!“ (właśnie w tem miejscu musi być to nienawistne „hej“) — „gdyby to tak usłyszeć w wielkiej orkiestrze newyorskiego Music–Palace’u i widzieć wydrukowane czarno na białem (a nie w „pośmiertnych“ własnych gryzmołach) w Cosmic–Edition Havemeyera! „Niech sobie te „ślachcice“ warjują — ja nie. Mogę, ale niekoniecznie — jak będzie trzeba“. Jakkolwiek matka była szlachcianka, (tak „jednak drobna“, że praktycznie chamom równa), mówił to z prawdziwym humorem. Jedną zaletę miał Tengier rzadką niezmiernie: zupełnie wyzbyty był arystokratycznego snobizmu. Teraz, na tle marnych powodzeniek, poczuł się mimo wszystko na wstępującej części życiowej sinusoidy.
— Jakże moja muzyczka? Co? — spytał księżnej, zabierając się bez ceremonji do gór całych ulubionego od niedawna majonezu z niezmiernie prawie drogich, niebieskich fląder. Irina Wsiewołodowna, wciągnąwszy w lekko spuchnięty nos kilka decygramów coco, na tle widoku ponurego swego medjum, niezawodnego dotąd Zypulki, odzyskała znów dawną beztroskę — „tryń trawa, morie pa kaliena“. Zdecydowała się, że ginie i odtąd wszystko przestało ją obchodzić. A przytem po rozmowie z pewnym adjutantem Dżewaniego, który obiecał jej dawkę dawamesku i szereg rozmów dalszych, poczuła w sobie coś nowego: mały świetlisty punkcik, który jednak blaskiem swym rozjaśniać zaczął trochę ponure zwały nadchodzącej starości. Ten punkcik świecił wtedy, kiedy było najgorzej i (o dziwo!) stawało się wtedy trochę lepiej, w innym wymiarze ale lepiej. Łzy podchodziły pod gardło i wszystko zdawało się nabierać jakiegoś bliżej niewytłomaczonego sensu. Wielka gnęba lżała.
— Cudowne! — odpowiedziała łypiąc niespokojnie turkusowemi gałkami, które coraz bardziej wypełniały czarne otchłanie rozszerzających się źrenic. — Muszę ci powiedzieć, Putrysiu, że pierwszy raz właściwie byłam zachwycona. Tylko zanadto wybija się pan na pierwszy plan. Musi pan więcej ilustrować to, co się dzieje. Pana muzyka rozprasza akcję na scenie.
— To tylko pierwszy raz. Nigdy jeszcze nie popełniałem takich świństw. Ale chciałem pokazać tym jełopom — bo widzieliście, że cała krytyka i szlachetni koledzy byli w komplecie. — Otóż chciałem im pokazać co umiem, a na to musiałem się trochę wybić, bo w powietrzu tej mojej wiedzy pokazać nie mogłem. Oni nie lubieją — (tak mówiono w Brzozowie) — mnie słuchać, ale jak już nie mogą wytrzymać i muszą, bo ich ciekawość zła rozpiera, to potem dużo uczą się biedactwa. Za ½ roku zobaczycie wpływ mojej pracy w tej norze na całej oficjalnej muzyce kraju. Już dziś było paru panów ze stolicy; Prepudrech młodszy i dyrektor Najwyższej Akademji Muzycznej sam Artur Demonstein — no ten może najmniej jest niebezpieczny, ale nadewszystko Szpyrkiewicz i Bombas. Ha, muszę się przyznać, że się cieszę. I cała ta hołota, z wyjątkiem Arturka, pękała niby ze śmiechu, a wewnętrznie była bardzo niespokojna i skrzętnie notowała pewne rzeczy, o których ja jeden wiem tylko. Pozornie to detale — ornamentacja jak oni lubieją to nazywać. A mówią tak aby zlekceważyć tę właśnie dziwność całości formy, która jest zastygniętą materją samego jądra rzeczy i której oni wymyślić nie mogą. Ha, ha! Bombasa złapałem w 2–gim antrakcie w pisuarze z nutowym notesem w ręku. Zmieszał się i bąkał coś o prostopadłych kwintach. Mam drania w pierdofonie... —
— Niech pan nie pije za dużo, mój Putrysiu. Pan chce połknąć życie z kopytami na surowo jednym łykiem. Udławi się pan, albo zerzyga, mówiąc pańskim stylem jak Alfred de Musset lub Fiodor Jewłapin. Trzeba trochę przebierać będąc nawet tak wygłodniałym jak pan. Panu–by trzeba najprzód jakąś psychiczną lewatywę ze słonecznikowego duchowego oleju zrobić, jak tym głodomorom z pod Bieguna. Pan jest pełen życiowych koprolitów, ha, ha, ha! — śmiała się nienaturalnym kokainowym śmiechem. Hamulce przestały działać.
— To pani jest jednym z nich — niech Irenka będzie spokojna i nie kropi za dużo koko, a nadewszystko nie nadużywa samej siebie — bo potem będzie można wjechać karetą w sześć koni i frajdy żadnej. — (Genezyp poczuł się poprostu przyrządem — chciał wstać — zatrzymała go straszliwa w swej miękkości łapka: „będzie obłapka, będzie“ — mówił w nim jakiś głos niezbyt nawet tajemny. Nie pomogą wielkie miłości. A zresztą tamto i tak jest beznadziejne — poddał się.) — Mam śliczną dziewczynkę upatrzoną. Prawie gotowa — na gotową kobitę pojechał do K. — jak to pani mówiła — i to wielbicielka. Oddała się moim dźwiękom — jak i tamte — podnieca to je właśnie, że takie dźwięki przepuszczone są przez taką pokrakę jak ja — daje im to nowy wymiar tajemniczości erotyzmu. Ha, gdybyście wiedzieli co ja myślę wtedy. Co za amalgamy ja robię — ekskrementale Inhalte mit Edelsteinen zu neuen Elementen verbunden — wśrubowuję się całym sobą w same genitalja tajemnicy. Żona pozwoliła oficjalnie — ja jej też — robimy próbę małżeństwa w nowym stylu.
— Jest pan zawsze naiwny, jak małe dziecko, Putrysiu. Połowa kraju, jeśli nie ¾, żyje w ten sposób. Nareszcie dotarł do nas naprawdę wpływ francuskiej literatury z przed lat stu. Ale głównie chodzi o to czy pan też żonie swej daje zupełną swobodę? Bo tego byle kto nie potrafi. Mój Dyapanazy jest prawdziwym wyjątkiem pod tym względem. — Przez twarz Tengiera przeszedł zakrwawiony półcień, ale szybko znikł wchłonięty jak przez gąbkę, przez bezczelniejące gwałtownie „oblicze“.
— Oczywiście — zagadał szybko z fałszywą radością. — Ja jestem konsekwentny. Za miesiąc będzie to „pierwsza granda w R. S. K. — że to mówię wam hrabiowie nie hrabiowie —“ — jak mówił brat doktora Judyma. Mijam się z kochankami w przedpokoju i nic sobie z tego nie robię. Swoboda to wielka rzecz — za nią można zapłacić nawet tym głupim fikcyjnym mężowskim honorem. Śmieszne jest tylko jeśli się jest okłamanym — ja wiem i mam to w pierdofonie — zakończył swem ulubionem powiedzeńkiem.
— Ale nie będziesz miał wszystkiego tam, jak nie będziesz wiedział kiedy ci żona pójdzie na utrzymanie tych frantów, a z nią i ty genjalna kukło — powiedziała księżna z nagłą powagą.
— Ja, kniaginia, jestem prowincyjał — no cóż? — pierwszy raz jestem od 20–tu lat w mieście naprawdę nie przejazdem — ale na tyle głowy mam, żeby wiedzieć gdzie się zacznie ta granica.
— A gdzie to się zacznie — to ciekawe — od kwiatów, cukierków, pończoch, czy bucików... — Tengier huknął pięścią w stół — ponosiła go już świadoma genjalność, zmieszana z świetną dzikowską wódą i uratowanym od niedawna honorem samca.
— Milcz książęca kurwenaljo — (adjutanci księżnej śmieli się „do rozpuku“. Obrażać się na artystę? — nonsens.) — workowata samico elementala — taki elementaler zrobiłbym z twego mleka i popijał go słynnem piwem Kapenów. A pani — zaczął z nagłem olśnieniem jasnowidztwa w oczach — trafiła na swój numer. Ten Zypcio da pani prażonego bobu. Tembardziej, że tu jest dla niego kąsek — ta mała reżyserka, co mu siostrzyczkę na potwora wykieruje. Dla mnie to za wysoka marka, ale on da radę. Bo wicie, że tu muszą wszyscy spotwornieć — zagadywał, zobaczywszy u Genezypa odruch dość wiele stosunkowo mówiący. Ni mniej ni więcej schwycił Zypcio ciężką butelkę komunistycznego burgunda i zakręcił nią w powietrzu oblewając sobie kark i perłową suknię księżnej. — A ty Zypek odstań — wiesz, że ci dobrze życzę. Czyż nie trafiłem? — księżna obezwładniła kochanka metodą dżudżitsu.
— Pan zapomina, że ja za trzy miesiące będę oficerem i o tem też, że pan jest kaleka. Wiele wybacza się kalekim genjuszom, ale lepiej stop. Nieprawdaż? — Zypcio wytrzeźwiał zupełnie wskutek gniewu i zdawało mu się, że unosi się ponad stołem zawalonym drogiem żarciem i ponad światem całym. Trzymał w ręku sam centr przecinających się sprzecznych sił — miał złudzenie, że wolą swą mógłby planety puścić w odwrotnym kierunku i każdego żywego stwora przekształcić na obraz i podobieństwo swoje. Rzeczywistość wzdymała się ku niemu, płaszcząc się jednocześnie i pokornie wijąc — czuł jej oddech, gorący i cuchnący (trochę) chuch i słyszał mlask niepojętych jej organów. „Kiedy bo z tem nasycaniem się rzeczywistością to jak z kobietami: nie można utrzymać się ciągle na tem samem miejscu: trach i wszystko się kończy. Niedosiężność nawet najpiekielniejszych orgazmów: psychicznych i fizycznych. Nakręcana sprężyna przekręca się i trzeba zaczynać na nowo i tak bez końca, aż się całkiem odechce. Prawo to jest metafizyczne“.
Księżna z podziwem patrzyła na kochanka. Nigdy nie był jeszcze w tym stopniu dorosłym. (Piła coraz więcej, naprzemian z kolosalnemi dawkami „coco“ i piękność Zypcia rozrywała jej wnętrzności okropnym bólem niedościgłości wszystkiego). Pod wpływem tej kombinacji podobał się jej coraz straszliwiej, niepojęciał i jedyniał z każdą chwilą coraz potężniej. Rozlazła, rozplaskana, jak jedna wielka rana wywalała się przed nim, obwijając go spuchniętemi, obolałemi od wypięcia tele–mackami. Tengier z Zypciem wypili „na ty“. Atmosfera na sali stała się naprawdę orgjastyczna. Wiew rozpalonej nieskończoności ogarnął nawet zwykłe bydlęta ludzkie. Wszyscy zdawali się tworzyć jedno, dobrze znające się towarzystwo, przepojone podświadomem poczuciem dziwności bytu. Zaczęło się przełażenie pojedyńczych orgjastów do obcych stolików — osmoza wściekłych bebechów, poprzez błony towarzyskich przesądów i klasowych zastawek. (Faktycznie są podobno takie chwile na dancingach nad ranem.) Sturfan upojony tryumfem swojej sztuki (którą programowo na obstalunek dla tej świni Kwintofrona napisał) puścił się z Liljaną w tak zwane „tany“.
— Zatańczymy, Zypulka? Co? — Tak powiedziała księżna, głosem tak ssąco–tłoczącym, jak pompa transoceanicznego parowca. Nie wytrzymała stara, gdy malajska muzyka (złożona z najwierniejszych wyznawców Murti Binga, ) urżnęła potwornego „wooden–stomacha“. Zypcio nie wytrzymał też. Tańczył, zgrzytając zębami i mimo wszystko pożądał jej, tej właśnie klempy, a właściwie wcielonego w nią wyższej marki płciowego jadu, obałwaniającego narkotyku, w który to monstrum erotyzmu zmieniało każdą najbardziej nawet niewinną pieszczotę. I gdyby wiedział co się działo w tym samym gmachu, w pewnym specjalnym gabinecie od tyłu... I ONA z kwatermistrzem... (Zaiste był Kocmołuchowicz mistrzem w tej kwaterze, mistrzem najbardziej upadlającej perwersji, która dopiero dawała mu wymiar prawdziwej wielkości w tej drugiej historycznej części życia. Specjalne „menu“ a potem jalapam... ona... jądra małp Dżoko w makaronie z jajowodów kapibary, posypane tartemi koprolitami marabutów, karmionych specjalnie turkiestańskiemi migdałami. Kto za to płacił? ONA SAMA — ze swej pensji u Kwintofrona. W tem był szczyt upokorzenia. A czemże są najpiekielniejsze nawet wymysły ciała bez tej djabelskiej przymieszki specyficznych stanów ducha, które tylko pewne osoby wzbudzić umieją. Najdziksze sztuczki byle kurwa potrafi, ale to nie to.) Ach, gdyby to wiedział Zypcio, toby może naprawdę poszedł tam i roztrzaskał butelką burgunda beztroski łeb swego najwyższego idolu, a potem zniszczył i ją i siebie w jakimś hypergwałcie, jakiego nie znała dotąd ziemia. [„I czy nie szkoda, że takie rzeczy, przynajmniej w tak wczesnych stadjach rozwoju danych indywiduów, nie przytrafiają się częściej? Czyż ogólny „tonus“ całego społecznego organizmu nie byłby więcej natężony? Może wszędzie–indziej, ale nie u nas. A czemu? Bo jesteśmy rasą kompromisiarzy we wszystkiem. I może chińczycy po nas przejdą tak jak niegdyś przewalały się przez inne narody hordy Kublaja(?) czy Dżyngischana, a my odegniemy się (ale nie odgięciem siły, tylko miernoty) i wrócimy znowu do naszej mdłej, poczciwej, kłamliwej demokracji“ — tak mawiał nieśmiertelny Sturfan Abnol, jedno z najbardziej trujących bydląt naszych czasów. Że żył dotąd wśród tak natężonej ogólnej nienawiści, było jednym z cudów tej niezapomnianej epoki, który jednak mało kto należycie doceniał. Potem zato po jego śmierci już w t. zw. „okresie złotym“ piśmiennictwa polskiego, dawno po tresurze chińskiej, pisano o tem całe tomy — całe tabuny gnilnych pasożytów i hjen literackich żywiły się jego duchowem ścierwem aż do zupełnego przesytu.] O gdyby to można jednocześnie w jakiemś telekinie oglądać: tu nocne ćwiczenia oszalałych z uwielbienia konnych artylerzystów, zdeklanszowane tylko co przez Wodza; tam posiedzenie rady trzech (trójwidmia, które niejedną zjawę na porządnym seansie zdystansowaćby mogły); tu szwargotowe konszachty finansowych przedstawicieli Zachodu z Jackiem Boroedrem, a tam wielkie X tego różniczkowego równania z pochodnemi wszystkich rzędów, nurzające się w najszaleńszem, najświńszczejszem prusko-francuskiem wyuzdaniu z jedną z najczystszych kobiet w kraju, która uważała się już chwilami za jakąś nową Joannę d’Arc, tak jej przewrócono w małym babskim móżdżku ciągłemi adoracjami i to w najściślejszem kółku najwierniejszych tak zwanych „druhów“ kwatermistrza. A tak wmówiła jej pewna klika to poświęcenie dla dobra „ojczyzny“, że nie było innej rady jak oddać ciało na pastwę temu straszliwemu skrzydlatemu bykowi, którego samo zbliżenie się napawało ją bezdennem przerażeniem. Ale móc się tak bać było też szczęściem swojego rodzaju. A tu wszystko działo się naodwrót całkiem inaczej niż wszędzie, tam, po szkołach, ministerjach, zawodowych radach i tym podobnych nudnych instytucjach. To on się tytłał przed nią — o, rozkoszy...! W okresie wahań kwatermistrz szalał i czasem ośmnastu adjutantów musiało go gwałtem trzymać w czarnym gabinecie i szły bez końca całe kubły wody z lodem, znoszone przez przerażonych ordynansów. (Wypuszczony wtedy dopieroby narobił bigosu!) „Chce pani, żeby największy mózg obecnego świata zgnił w słoju jakiegoś komunistycznego psychjatry?“ — (mówił pułkownik Kuźma Huśtański.) „Chce pani, żeby na pani sumieniu był nietylko los tego genjusza, ale całego kraju, a może i świata?“ — (mówił sam Robert Ochluj–Niehyd w chwilach nawróceń — a może całkiem inne myśli miał — czort go wie...). „Jak jego zabraknie, moja Persiu — (mówiła znana z niezłomnej dyskrecji ciotka Frągorzewska) — to co się stanie z bezświadomem ciśnieniem ciemnych potęg. Ty jedna możesz rozplątać ten bolesny splot zbyczonych sił i dać mu jedność w wielości bezpośrednio — w twoich wiotkich objęciach tylko może spocząć bezpiecznie ta piekielna sprężyna — ty ją możesz naoliwić i zmniejszyć ból spieczonej żarem niedosytu duszy. Ty jedna możesz go poprostu wypatroszyć twemi ślicznemi paznokietkami“. To wszystko sprawiło, że dzieweczka ta, czysta w istocie swej jak lilijka, robiła już od paru miesięcy rzeczy coraz niewymierniej potworne i to z coraz większą przyjemnością. I teraz właśnie stawała się ta „rzeczywistość“ z najwyuzdańszego snu naprawdę, o parę pięter i korytarzy stąd, tu, w tym gmachu. Owiewała ICH dwoje ta sama (tylko trochę stłumiona) rozkładająca muzyka, co ten kłąb wcieleń Wielkiej Świni i biednego Zypulkę. Oni też byli jednem z nich — może największem. Tylko że proporcja „produktów drugorzędnych“ (bitew, reform wojskowych, czynów społecznych, bohaterskich „wystąpień“, politycznych „trick’ów“, n. p.) (bo czemże innem są te rzeczy dla kobiet?) była inna. Wszystko usprawiedliwić można wymiarem, prócz głupoty i tchórzostwa.
Zypulka dusił się ze sprzeczności, przechodzących wszelką miarę: ta matka, zlekka na dystyngowano podpita, prowadząca subtelne rozmówki z dawnych czasów z Michalskim i Liljan podniecona występem aż do bzika i wyraźnie świadomie doprowadzająca Sturfana Abnola do szału, to wszystko razem w atmosferze dancingowego płciowego bigosu i strach przed spotkaniem któregoś ze szkolnych oficerów, na tle widoku tego cielska, w którem utopił jak w bagnie wszelką możliwość czystej pierwszej miłości — ha, Zypulkę djabli już powoli brali — „byli za mali by duszę moją brać, a brali“ — przypomniał sobie dziecinny wierszyk LiIjany. „Wyrwać się stąd — zdala od tych babskich problemów, rozwiązać siebie“ — ale gdzie? — poczuł się więźniem. „A może właśnie ta bestja da mi siłę do zdobycia tamtej?“ — tak brzydko myślał ten wstrętny dzieciak, zakochawszy się dziś poraz–pierwszy. Teraz wiedział już napewno, że nic wyższego ponad to nie będzie, że dziś właśnie stoi na najwyższym punkcie paraboli życia, na szczycie swego istnienia. A szczyt ten tonął w śmierdzącej mgle przyziemnego brudu życiowych nizin, a daleko wzwyż, w niewymierzalnej wysokości nad nim, piętrzyły się prawdziwe wierzc hołki ducha: Kocmołuchowicz, Boroeder, Kołdryk i prawdziwi oficerowie chińskiego sztabu na ruinach carskiego poraz–drugi Kremla. Gdzie jemu do nich! Nawet gdyby 300 lat żyć mógł na tej gałce. A apetyt i ambicję miał na miarę prawdziwego tytana. Teraz się w nim to rozpaliło — tu, w tym bajzlu. Mlaskanie żrącej świni boleśnie odbijało mu się brudnem echem w spalonych żądzą użycia wątpiach. Dla niego też były to tylko „produits secondaires“ te wszystkie wielkości. Użyć — po gardło, aż do przesytnego rzygu. Oto gdzie się znalazł — pierwsza miłość — — — Jak wytworzyć tę prywatną głębię, (którą stwarza sztuka, nauka i filozof ja) czy jakąś izolowaną niedowyż, w której mógłby, zadowolony z siebie, przeżyć to jedyne swoje życie do końca? Nie było żadnej nadziei. Jakże piekielnie pożądał lekkiego choćby otarcia się o prawdziwą wielkość, raczej o zanikający jej ostatni koniuszek! O gdyby tak już siedzieć, w jakiemś biurze wojskowem stolicy (na końcu JEGO macki), lub jechać gdzieś autem z jakimś papierkiem, podpisanym jego ręką, jakże inaczej przedstawiałyby się takie chwilki jak ta teraz. Wszystko możnaby zżuć, strawić, być ponad tem, a nie brnąć w to z poczuciem nicości swojej i bezsiły. Tak mu się zdawało. Wszystko się kiełbasiło coraz bardziej i nie było tem, czemby być mogło na tem właśnie aktualnem, falującem i zdeformowanem tle społecznem. Różnica taktu i tempa czyniła niemożliwem przeżycie siebie w sposób istotny. Bo przecież Zypcio, mimo wad, był bądźcobądź wyjątkiem.
Ogólnie (jak twierdził Abnol) powojenne, dancingowo–sportowe pokolenie przeszło szybko (jako takie — to znaczy ustąpiło szybko miejsca następnemu nie co do wieku, oczywiście, tylko co do opanowania stanowisk czołowych. Odstępy pokoleń, zwęziły się w tych czasach do śmieszności prawie — ludzie o parę lat młodsi od innych, mówili o tamtych jako o „starcach“) — część zagłupiła się beznadziejnie (rekordowy sport, radio jako t. zw. „kręcicielstwo“, taniec i marniejące kino — gdzie był czas żeby o czemkolwiek móc pomyśleć? Grubiejąca z roku na rok gazetka codzienna i tandeta książkowa dokonały reszty), część przez nagłą reakcję wpadła w fałszywą żądzę pracy i zapracowała się bezmyślnie i bezproduktywnie do zdechu — tylko cząstka pogłębiła się, ale były to duchowe pokraki, niezdolne do życia i twórczości. Następne pokolenie (różniące się od tamtego o lat 10) było głębsze, ale bezsilne. Nie mięśniowo — odrodzenie fizyczne było wyraźne — ale wola panie tego coś nie ta i duch, duch panie dobrodzieju, mimo że tyle o nim mówiono — nie był pierwszej jakości jako rusztowanie — szczególniej oczywiście u nas. Nie było i w atmosferze społecznej dość optymistycznych teoryj do wdychania, prócz srogo zabronionego komunizmu. Czem miały żyć te rachityczne mózgi? Umiarkowanie jest śmiercią dla młodzieży, oczywiście w dawnem znaczeniu, a nie dla bezmyślnych, ordynarnych sportowych dryblasów. Hodowanie tej warstwy przy pomocy straszliwych blag krajowych i zagranicznych, na podstawie teorji reprezentacji kraju przez skok o tyczce czy rzucenie kulą, mściło się teraz fatalnie. Cóż będzie w 30–tym roku z bubków, którzy już w 18–tym nie mogą sobie pozwolić na radykalizm. Ten trzeci narybek, do którego należał Zypcio, wychowany przez Syndykat Zbawienia, nie różnił się wiele od średnich warstw młodzieńczych przedwojennych. Nareszcie! Była to podstawa na której można byłoby coś zacząć, gdyby był czas. Ale gdzie tam. Tę właśnie warstwę militaryzował nagwałt Kwatermistrz Generalny — raczej oficeryzował — marzeniem jego była armja z samych oficerów, ze stopniami jakichś ultrahyperfeldcajgmajstrów na stanowiskach najwyższych. Ha — zobaczymy co będzie.
Zypcio tańczył, czując w rękach okropną galaretę z echinokoków, a nie symbol życia. Widział tylko twarz tamtej przed sobą, ale musiał... Czemu musiał? Zastanowił się ponuro nad mechanizmem tej pułapki, w którą wpadł. Poza dziecinnym onanizmem był to jego pierwszy brzydki nałóg — nietylko fizycznych rafinad przyjemnościowych, ale stanów zrzucenia z siebie odpowiedzialności, zatulenia się w wygodny kącik beztroski, ale tej słabościowej, nie awanturniczej. O — trzeba z tem skończyć. I to on, oficer prawie, waha się! A potem pojechali razem na przedmieście Jady i przeżył Zypulka straszliwe wprost rozkosze. (Księżna pokryjomu dosypała mu kokainy do wina). Gorzej: poznał rozkosz bezczeszczenia rzeczy najświętszych i co gorsze zasmakował w tem. Od tej chwili żył w nim nowy człowiek, (oprócz podziemnego, ponurego gościa, który sycony wypadkami przycichł jakoś w ostatnich czasach, ale w głębi pracował dalej.) Ten nowy stworzył sobie transformator dla odwracania wartości: obrzydliwe? — właśnie zrobić to na złość (t. zw. „perwersja“); trudne? — właśnie dokonać; nic nie warte? — podnieść do godności istoty życia. Transformator taki w rękach takiego Kocmołuchowicza był czemś wspaniałem, nawet w jego szaleństwie. Ale wsadzony w mózg „przyszłego warjata z Ludzimierza“ mógł stać się czemś strasznem.