Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zazdrościł sam sobie, że drugi raz nie można już taksamo; doznawał tego charakterystycznego nieomylnego piknięcia pod sercem, od którego nawet najbardziej niezazdrosne natury wolne nie są. „Hej!“ (właśnie w tem miejscu musi być to nienawistne „hej“) — „gdyby to tak usłyszeć w wielkiej orkiestrze newyorskiego Music–Palace’u i widzieć wydrukowane czarno na białem (a nie w „pośmiertnych“ własnych gryzmołach) w Cosmic–Edition Havemeyera! „Niech sobie te „ślachcice“ warjują — ja nie. Mogę, ale niekoniecznie — jak będzie trzeba“. Jakkolwiek matka była szlachcianka, (tak „jednak drobna“, że praktycznie chamom równa), mówił to z prawdziwym humorem. Jedną zaletę miał Tengier rzadką niezmiernie: zupełnie wyzbyty był arystokratycznego snobizmu. Teraz, na tle marnych powodzeniek, poczuł się mimo wszystko na wstępującej części życiowej sinusoidy.
— Jakże moja muzyczka? Co? — spytał księżnej, zabierając się bez ceremonji do gór całych ulubionego od niedawna majonezu z niezmiernie prawie drogich, niebieskich fląder. Irina Wsiewołodowna, wciągnąwszy w lekko spuchnięty nos kilka decygramów coco, na tle widoku ponurego swego medjum, niezawodnego dotąd Zypulki, odzyskała znów dawną beztroskę — „tryń trawa, morie pa kaliena“. Zdecydowała się, że ginie i odtąd wszystko przestało ją obchodzić. A przytem po rozmowie z pewnym adjutantem Dżewaniego, który obiecał jej dawkę dawamesku i szereg rozmów dalszych, poczuła w sobie coś nowego: mały świetlisty punkcik, który jednak blaskiem swym rozjaśniać zaczął trochę ponure zwały nadchodzącej starości. Ten punkcik świecił wtedy, kiedy było najgorzej i (o dziwo!) stawało się wtedy trochę lepiej, w innym wymiarze ale lepiej. Łzy podchodziły pod gardło i wszystko zdawało się nabierać jakiegoś bliżej niewytłomaczonego sensu. Wielka gnęba lżała.
— Cudowne! — odpowiedziała łypiąc niespokojnie tur-