Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Sztuka, albo nic, ale nie tandetny pseudo–artystyczny „produkt“, ale nie ten szary sos we wszystkiem, upstrzony jak „maggim“ paskudną esencją demokratycznego kłamstwa. Brrrr... Teatr Kwintofrona był przynajmniej paskudztwem skończonem w sobie – czemś wśród tego ogólnego szaro–żółtego gwazdru wielkiem. Nigdy nie odwiedzał go Kocmołuchowicz – miał w sobie inne kryterja wielkości, jego psychofizyczny „miuratyzm“ nie potrzebował tej przyprawy, on był sam w sobie jak dawny Bóg. [Ideja wielka z I–szego czy z XVIII–go wieku może być mała w wieku XXI–szym. Tego nigdy nie mogli zrozumieć księża i dlatego musieli wymrzeć.] Czarna kurtyna spadła. Wszystko zbladło, zszarzało, zwszało, jak pejzaż po zgaśnięciu słońca, jak wygasły nagle kominek w późno–jesienny, słotny wieczór. Nie można było uwierzyć, że przed chwilą widziało się to właśnie na własne oczy. Mózg skończonego fiksata, oglądany przez jakiś hyperultramikroskop, mózg Boga (gdyby go miał i gdyby zwarjował), oglądany przez zwykłą tekturową rurę bez szkieł, mózg djabła w chwili pogodzenia się z Bogiem, widziany gołem okiem, mózg zakokainowanego szczura, gdyby ten nagle zrozumiał cały idealizm pojęciowy Husserla — biezobrazje. Dlatego to krytyka była bezsilna w opisie tych rzeczy. Są sny takie co to wie się dokładnie, że coś się działo i jak się działo, a w żadne obrazy, ani słowa znane wtłoczyć tego niepodobna — czuje się to gdzieś w brzuchu czy sercu, czy w jakichś gruczołach, czy co u cholery. Nikt nie mógł tego pojąć jak to się dziać mogło, a jednak „biezobraziło“ się oto w pełnem świetle na oczach wszystkich i to wszystkich ze wszystkich partji i samych mogołów policji. Nie było się o co przyczepić, a jednak były to straszne historje. Mówiono, że to w celu ostatecznego wygładzenia, wypoliturowania dusz inteligencji przed przyjęciem nowej wiary, teatr ten subwencjonuje w imię Murti Binga sam Dżewani. Były to niby te