Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
wewnętrznej organizacji Kraju Czinków, o tyle odradzał stanowczo naśladowanie systemu tego w kraju, jako dla rasy białej nieodpowiedniego i stanowczo również błagał o niedopuszczanie do poufałości nieoficjalnych wysłanników (czyli macek) Wschodu, w postaci rozpowszechnicieli i usypiającej rozum religji Murti Binga. Był za bohaterską polityką „przedmurza“ (za t. zw. „przedmurzyzmem“) i przepadł jak kula w bagnie. Ale przecież za tą–że polityką, byli wszyscy, cały rząd — więc o co chodziło właściwie? Ale kto to byli ci panowie: ten Cyferblatowicz, ten Boroeder, ten Kołdryk wreszcie? Mityczne postacie — a ktoś za tem stał jak mur — „ale w jakim celu, w jakim celu?“ — szeptała z przerażeniem cala Rzeczosobliwa Polska. [Cel był sam w sobie — historyczne konsekwencje sprzeciwiania się zawsze najlepszej w danej chwili idei, skumulowane w człowieku duszącym się od nadmiaru siły, których zaprząc nie mógł do szarej, codziennej pracy — a reszta to przypadek, że właśnie wszędzie był komunizm, że chińczycy następowali, że wreszcie ludzkość zechciała przestać żyć w demokratycznem kłamstwie, i tak dalej i dalej.] Zdawało się, że natężenie czyjejś widmowatości jest wprost proporcjonalne, do wysokości zajmowanego przez niego stanowiska. Ale nawet przeciwnicy obecnego kursu rozumieli że ten „przedmurzyzm“, oparty na fantomach w rządzie, był jedynym kierunkiem, za cenę panowania którego, egzystowało się wogóle w tem spóźnionem stadjum społecznem na tej planecie. Rządził nominalnie Syndykat, ale niektórzy twierdzili, że słuszność miał psychjatra Bechmetjew, według słów którego „proischodił procies psiewdomorfoty“ i że właściwie stanowiska zajęte były nie przez rzeczywistych członków Syndykatu, tylko przez postacie podstawione. W biały dzień na zwykłej wstrętnej stołecznej ulicy miało się wrażenie dziwnego snu: zachwiane poczucie czasu i sprzeczności na każdym kroku, było przyczyną, że najnormalniejsi ludzie wyzbywali się co prędzej swojej rzeczywistości, jak pozbywające się wszystkich stałych elementów życia osobniki przed jakąś wielką katastrofą. Tylko tu uchodziła przez wentyle strachu sama najistotniejsza treść duchowa, „wypśniwały się“ jak migdały z łupinek same pępki osobowości, niektórych nawet doniedawna wspaniałych. Zato życie wewnętrzne bezwzględnie bardziej było urozmaicone, nawet niż w pierwszej połowie XX–go wieku. Ten proces zaczął się niedawno, ale potęgował się z szaloną szybkością. A kto był tego wszystkiego sprężyną nie wiedział nikt. Bo kwatermistrz przecie, zajęty tylko armją, nie mógł mieć czasu na takie zabawki jak tworzenie nastroju — od niego oczekiwano czegoś, ale nie wierzono, żeby on już coś zaczynał. Miało się wkrótce okazać zupełnie co innego. Tworzył się powoli nowy tajny rząd pod maską obecnego, a prasa Syndykatu (zresztą prawie jedyna wogóle jaka istniała)