Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gdyby Genezyp mógł „widzieć“ te myśli, byłoby to dla niego katastrofą, ruiną moralną. Musiał szukać oparcia w kimś. Sam był za słaby, aby udźwignąć swoją własną komplikację — „karkasa“ nie wytrzymywała nieregularnych szarpań się zbyt mocnego i nieskorygowanego motoru. Gdyby nie Kocmołuchowicz, który nastrzyknął go swoim „jadem życia“, czemże byłby wobec potęg takich jak księżna, Syndykat, matka, a nawet Michalski. To już się okazało. Teraz dopiero pojął co zawdzięczał Wodzowi. „Cóż mi dał ojciec? Dał mi przypadkiem życie — ty wracasz mi wiarę w istnienie wierzchołków duchowych“ — przypomniało mu się powiedzenie Jana Cymischesa do Nikefora w „Bazylissie“ Micińskiego, Była w tem przesada, bo dotąd ojciec właśnie pchał go swą wolą, nawet z za grobu. Teraz dopiero oddał go w ręce dalekiego za życia przyjaciela. Nie przeczuwał Zypcio co go czeka — że to co widzi obecnie to ostatnie odbłyski normalnego życia: matki zapatrzonej w Michalskiego, potrawki cielęcej z beszamelem, dorożki i dżdżystego wieczoru — (już kiedy wracał ze szkoły nadciągnęły ciężkie chmurzyska od Zachodu.) Już nigdy nie miał używać przedmiotów świata tego w ich zwykłych związkach i stosunkach i, co najgorsze, zachować miał świadomość różności obecnego otoczenia w stosunku do dawnego układu. Gdyby miał czas zamęczyłby się tem na śmierć przedwcześnie.
Pierwsza wiosenna burza przewalała się nad miastem, gdy jechali we troje dryndą w kierunku Chaizowego Przedmieścia, gdzie rozpanaszał się kwintofronowy „Przybytek Szatana“. Tak przynajmniej nazywali tę budę członkowie Syndykatu Zbawienia. [Jednocześnie, przy dźwiękach hymnu Karola Szymanowskiego „Boże, zbaw Ojczyznę“, Kocmołuchowicz wjeżdżał na Kocmyrzowski dworzec, beztroski jak pies spuszczony z łańcucha.] Gdzieś z pól dalekich za miastem przywiewał wiatr wiosenny zapach „ziem ojczystych“,