Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

energji kosztują człowieka te wszystkie abstynencje“ — mawiał 95–cio letni starzec. Już go Kocmołuchowicz trzymał w swych kawaleryjsko–kleszczowatych objęciach. Piła cała szkoła — jutro i tak dzień wolny. W przeczuciu wielkich wypadków, których ten czarny, młody jeszcze, chmyzowaty wąsal, był żywem wcieleniem, ogarnął wszystkich śmiertelny szał pojmowania najwyższego uroku życia już prawie w samem tchnieniu nagłej śmierci. (Są naprawdę chwile, kiedy i gram kokainy nie zaszkodzi. Ale trzeba o nich dobrze wiedzieć — nie wziąć innej chwili za tę właśnie. A przytem zasada ta stosuje się tylko do silnych: „meine Wahrheiten sind nicht für die Anderen“). Cyferblat przeznaczeń kręcił się jak szalony — dwie tarcze: jedna czarna, druga złota, zlały się w jedną szarą kulę. Czemże byłoby życie bez śmierci?! Świństwem — w doskonałości zakrzepł cały świat. Rozkosz bytu w śmiertelnym pół–cieniu dudniała we krwi wraz z alkoholem, mocnym, prawdziwym prądem. Połączyć, ach choć na jedną setną sekundy te sprzeczności i trwać choć jedno mgnienie już po wszystkiem. Niestety — cała rozkosz jest w tem wypinaniu się — niema w uczuciu tem orgazmu — najwyższy punkt jest aktualną nicością. Biada temu, co przetrzyma za długo. Ocknie się w nudzie jakiej dotąd nie znała planeta (oczywiście dla niego). I w niej pojmie dopiero czem jest śmierć naprawdę: niczem strasznem: nieznośną nudą nieistnienia, wobec której niczem jest najstraszniejszy ból i rozpacz. Ale teraz „pożywał“ Genezyp pełną gębą słodko–trujący, dwoisty owoc śmierci za życia, czy pośmiertnego istnienia.
Za oknami gasło przepiękne wiosenne słońce, pomarańczowo błyszcząc w oknach domów i na mokrych od niedawnego pachnącego deszczu pniach puszystych od młodych listków, wiosennie sprężonych do życia drzew. Już prawie po ciemku, kiedy niebo konało w najcudniejszym seledyno-granacie przepikowanym mosiężno–żółtemi ognikami pierwszych