Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ultrahyperfeldcajgmajstrów na stanowiskach najwyższych. Ha — zobaczymy co będzie.
Zypcio tańczył, czując w rękach okropną galaretę z echinokoków, a nie symbol życia. Widział tylko twarz tamtej przed sobą, ale musiał... Czemu musiał? Zastanowił się ponuro nad mechanizmem tej pułapki, w którą wpadł. Poza dziecinnym onanizmem był to jego pierwszy brzydki nałóg — nietylko fizycznych rafinad przyjemnościowych, ale stanów zrzucenia z siebie odpowiedzialności, zatulenia się w wygodny kącik beztroski, ale tej słabościowej, nie awanturniczej. O — trzeba z tem skończyć. I to on, oficer prawie, waha się! A potem pojechali razem na przedmieście Jady i przeżył Zypulka straszliwe wprost rozkosze. (Księżna pokryjomu dosypała mu kokainy do wina). Gorzej: poznał rozkosz bezczeszczenia rzeczy najświętszych i co gorsze zasmakował w tem. Od tej chwili żył w nim nowy człowiek, (oprócz podziemnego, ponurego gościa, który sycony wypadkami przycichł jakoś w ostatnich czasach, ale w głębi pracował dalej.) Ten nowy stworzył sobie transformator dla odwracania wartości: obrzydliwe? — właśnie zrobić to na złość (t. zw. „perwersja“); trudne? — właśnie dokonać; nic nie warte? — podnieść do godności istoty życia. Transformator taki w rękach takiego Kocmołuchowicza był czemś wspaniałem, nawet w jego szaleństwie. Ale wsadzony w mózg „przyszłego warjata z Ludzimierza“ mógł stać się czemś strasznem.